„Nieznajoma pomagała mi w opiece nad synem. Myślałam, że robi to bezinteresownie. Cudem uniknęłam tragedii”
„W domu rozpętało się piekło. Poduszki z kanapy zaczęły fruwać po pokoju. Dwa kwiatki w doniczkach spadły z parapetu. Szklany wazon wylądował na podłodze i rozbił się w drobny mak. Książki spadły z półki, jakby ktoś zgarnął je ręką”.
- Dorota, 32 lata
Mieszkanie na nowym osiedlu nie było moim marzeniem, ale trafiła się okazja i grzechem byłoby z niej nie skorzystać. „Rozwód, orzekanie o winie – relacjonował agent nieruchomości – więc chcą sprzedać mieszkanie jak najszybciej, by pozbyć się łączących ich rzeczy”.
Rozwód, zanim postawiono blok, w którym mieli zamieszkać? Kiepsko. Szkoda ludzi, ale ich pech był naszym fartem. Cena okazyjnej oferty była znacznie niższa niż rynkowa, a zainteresowanie spore. Nie zwlekaliśmy. Złożyliśmy dokumenty w banku i nagle staliśmy się posiadaczami mieszkania niby na blokowisku, ale niedaleko lasu i zalewu, który w lecie dawał ułudę wypoczynku nad wodą.
Wędrujące przedmioty
Kilka miesięcy remontu, urządzania, przesuwania daty przeprowadzki i… wreszcie byliśmy na swoim. No, głównie bank był właścicielem tego lokum, ale kiedy nasze dziecko dorośnie, będzie mogło z czystym sumieniem powiedzieć, że mamy mieszkanie. Póki co maleństwo brykało jeszcze w moim brzuchu, a ja starałam się je tam utrzymać jak najdłużej, moszcząc mu w międzyczasie śliczny pokoik.
I właśnie w trakcie tego moszczenia zaczęło się dziać coś dziwnego. Kiedy wchodziłam do pokoiku z nową porcją wyprawki, wydawało mi się, że jest tu inaczej, niż było chwilę temu. Nieznaczne zmiany, ale jednak. Z początku nawet się rozczuliłam, bo sądziłam, że to Andrzej. Niby twardy facet, a proszę, mięknie na widok śpioszków i maciupkich buciczków.
– To słodkie, wiesz… – powiedziałam do niego, gdy zauważyłam, że położył nową poduszkę na fotelu, który ustawiłam w kącie, a który miał mi służyć do karmienia dziecka.
Zobacz także
– Kotuś, to nie ja – zaprzeczył od razu. – Musiałaś zapomnieć, że sama ją tam położyłaś. Ja do tego pokoju nawet nie zaglądam, nie mam kiedy, sorry…
Fakt, ostatnio pracował sporo, by zawczasu nadrobić zaległości. Zamierzał wziąć po moim porodzie kilka tygodni wolnego, żeby pobyć w domu, razem ze mną i naszym maleństwem.
Zastanowiło mnie to, co powiedział. Miałabym aż takie zaniki pamięci? Wyparowałoby mi z głowy, że godzinę temu położyłam w pokoiku poduszkę, którą kupiłam z myślą o kanapie w salonie? Przecież wysłałabym zdjęcie przyjaciółkom, a tego nie zrobiłam.
No nic, zignorowałam sprawę, ale sytuacja się powtarzała. A to na barierce łóżeczka wisiał błękitny kocyk od mojej mamy, który mogłabym przysiąc – włożyłam do szafy. A to moja torba do szpitala, spakowana na wszelki wypadek, pojawiła się na środku pokoju, choć postawiłam ją tuż obok wejścia, przy łóżeczku; żeby była pod ręką, a zarazem żeby nie zawadzała. Niemożliwe, żeby sama przewędrowała, a ja na pewno nie ustawiłabym jej w tak absurdalnym miejscu. Andrzej zaś zaklinał się, że jej w ogóle nie dotykał, bo i po co. Więc co?
Nie miałam czasu dłużej się nad tym zastanawiać. Po kilku dniach wylądowałam w szpitalu. Moje ciśnienie niebezpiecznie wzrastało, puchłam, lekarz obawiał się zatrucia ciążowego, wolał mieć mnie na oku na oddziale. Półtora tygodnia później… trzymałam w ramionach mojego wyczekiwanego chłopczyka, i nie zamierzałam mu liczyć, że po dwudziestu sześciu godzinach morderczego trudu. Po czterech dniach, gdy zaczął przybierać na wadze, wreszcie wypuścili nas ze szpitala i mogliśmy wrócić do naszego domu. Niestety, nie do rodzinnej sielanki, którą zakłócały wędrujące przedmioty.
Kto nuci tę kołysankę?
W łóżeczku Tadzia znajdowałam rzeczy, których tam nie wkładałam i których nie powinno tam być. Kocyk, pluszowa zabawka, poduszka…
– Andrzej, mówię poważnie, to niebezpieczne! – strofowałam męża, a on zaklinał się, że to nie on.
Przecież wiedział, że nie wolno wkładać takich miękkich przedmiotów, bo dziecko może się udusić. No ale jeśli nie on, to kto? Kto inny mógł to robić, skoro w mieszkaniu byliśmy tylko we dwoje, a ja dałabym sobie rękę uciąć, że nic takiego do łóżeczka nie wkładałam?
Któregoś dnia zdarzyło się jednak coś, co kazało mi podejrzewać, iż w mieszkaniu znajduje się ktoś jeszcze. Akurat byłam w domu sama. Teść skręcił nogę i Andrzej pojechał do sklepu, by zrobić mu zakupy. Tadzio spał słodko, z pełnym brzuszkiem. Ja mogłam zająć się czymś w domu, ale w nocy synek dość mocno dał mi w kość nocy, więc usiadłam na kanapie i po chwili też drzemałam.
Ocknęłam się i usłyszałam nucenie. Chyba właśnie ono mnie obudziło. Pomyślałam, że to moja mama. Spotkała Andrzeja i wpadła do wnuka, a teraz mu nuci. Ale… to nie był jej głos. Nie znałam też tej kołysanki. Chryste! Jakaś obca kobieta była w pokoju Tadzika!
Zerwałam się na równe nogi. W chwili, w której otworzyłam drzwi, kołysanka ucichła. Mój synek nadal spał w najlepsze. Wydawało mi się. Musiało mi się wydawać. W półjawie, półśnie coś mi się przesłyszało. Z niewyspania umysł potrafi płatać różne figle. Na wszelki wypadek wstawiłam do pokoiku elektroniczną nianię, żebym słyszała, gdyby Tadzio zaczął płakać. Ale nie tylko jego słyszałam…
Coraz częściej z głośnika płynęła melodia nuconej kołysanki, podczas gdy Tadzik spokojnie spał. „Zwariowałam” – myślałam. – „ Ewidentnie zwariowałam. Słyszę głosy, których nie słyszy nikt inny”. Bo nucenie się pojawiało, gdy byłam w domu sama z Tadziem. Kiedy Andrzej był obok albo spaliśmy w nocy, nic dziwnego się nie działo. Prócz tego, że nadal znajdowałam różne przedmioty w łóżeczku albo zastawałam rozsunięte zasłony, choć je zasuwałam, by ostre światło nie obudziło malucha.
– Ty, a nie myślałaś, że to jakiś duch? – zasugerowała przyjaciółka.
Nieopatrznie się jej zwierzyłam, zapomniawszy, że lubuje się w paranormalnościach.
– Becia… – jęknęłam – zlituj się. Ja się boję, że świruję, a ty mi tu z duchami wyjeżdżasz.
Wzruszyła ramionami, nieco urażona moją reakcją.
– Jak znajdziesz inne wyjaśnienie, to daj znać – burknęła.
Niewidzialna opiekunka
Z góry wykluczyłam „nieziemskie” wytłumaczenie, ale kiedy w domu dalej działy się rzeczy z pogranicza magii, musiałam wziąć pod uwagę, czy Beata aby nie ma racji. W końcu, idąc za radą przyjaciółki, zaprosiłam do domu medium. Becia też była ze mną. Nie powiedziałam, o co chodzi, bo ponoć ta kobieta i tak wiedziała wszystko, ledwie przekroczyła próg.
– Uuu… ona szuka swojego dziecka – powiedziała na dzień dobry i zacmokała. – Niedobrze. Ciężki przypadek, szuka już długi czas… Ona myśli, że twój syn to jej syn.
Ugięły się pode mną nogi i musiałam usiąść. Skąd wiedziała, że mam syna? Tadzik spał, gdy weszła, więc go nie słyszała. Zabrałam ją do salonu, gdzie nie było dziecięcych rzeczy. Więc skąd? Beata pokręciła głową, gdy na nią spojrzałam, jakby chciała powiedzieć, że nic kobiecie nie mówiła. A tamta pochodziła po mieszkaniu, okadziła je białą szałwią, zostawiła mi kilka kamieni, które miałam myć i ładować energetycznie światłem księżyca. Na koniec powiedziała, że będzie dobrze.
– Ona nie ma złych zamiarów. Po prostu tęskni za dzieckiem. Może zmarło przy porodzie? Może go jej odebrano? Może zaginęło? W każdym razie to był chłopczyk. Chce mu śpiewać, chce się o niego troszczyć. Jeśli to ci nie przeszkadza, to masz w domu dobrą siłę pełną miłości, która będzie ci pomagać. Jeśli się boisz, możesz postarać się ją przegnać.
Zrobiło mi się żal ducha. To też była matka, też kochała swoje dziecko. Nie wyobrażałam już sobie życia bez Tadzika, mimo że miał dopiero kilka tygodni, a ja często padałam ze zmęczenia na twarz, gdy zmuszał mnie do wstawania milion razy w nocy, a potem jeszcze nie chciał spać w dzień.
Miłość do dziecka była tak wszechogarniająca, że mogłam sobie wyobrazić, iż jest silniejsza nawet niż śmierć. Nie chciałam przeganiać tej nieszczęsnej, tęskniącej duszy. Skoro nie miała złych zamiarów. Skoro po prostu chciała być blisko maleństwa. Nic więcej.
Odtąd słuchałam czasem jej kojącej kołysanki, zwłaszcza gdy gotowałam w kuchni albo rozwieszałam pranie na balkonie. Z elektronicznej niani płynął cichy śpiew, a gdy mój synek obudził się i zapłakał, słysząc go, uspokajał się i zasypiał znowu. Tak naprawdę byłam wdzięczna duchowi za pomoc. Mnie samej trudno w to uwierzyć, ale uważałam tę widmową istotę za godną zaufania pomoc przy dziecku.
Czułam się trochę tak, jakby była moją siostrą albo przyjaciółką, zawsze obok mojego synka, by w razie potrzeby koić jego strach lub odganiać zły sen, gdy mnie nie było tuż obok niego. Mój mąż o niczym nie wiedział. Nie słyszał nigdy jej śpiewu, a ja mu o niej nie mówiłam. Zbyt racjonalnie myślał, uznałby mnie za wariatkę. Poza tym to był mały babski sojusz. Obie kochałyśmy Tadzika i chciałyśmy dla niego jak najlepiej.
Była zła, że poszedł do żłobka
I tak żyłam w macierzyńskiej symbiozie z duchem, póki mój syn nie zdmuchnął pierwszej świeczki na torcie. Wtedy skończył mi się urlop macierzyński i musiałam wrócić do pracy, a mój synek pójść do żłobka.
Pierwsze dni były całkiem normalne. Młody trochę marudził przy pożegnaniu, ale potem podobno ładnie się bawił i grzecznie zajadał posiłki. Wieczorami duch śpiewał mu kołysanki, a my mieliśmy z Andrzejem chwilę dla siebie, by zjeść spokojnie kolację, porozmawiać, obejrzeć odcinek serialu…
Póki ona nie zorientowała się, że Tadzik znika codziennie na kilka godzin. I zaczęły się cyrki. Drzwi do dziecięcego pokoju zatrzaskiwały się i nie dawały otworzyć akurat wtedy, gdy miałam zabrać małego do żłobka. Andrzej próbował je naprawiać, bo się bał, że mały utknie kiedyś sam po jednej stronie, a my po drugiej. Kibicowałam mu, choć doskonale wiedziałam, że to nie kwestia zepsutej klamki czy innego mechanizmu.
To duch nie chciał wypuszczać Tadzika z domu, by nie tracić z nim kontaktu. Może ta kobieta bała się kolejnego rozstania z dzieckiem? Bała się, że Tadzik także zniknie, zginie, przepadnie? Że znowu będzie się błąkać, szukając go?
Rozumiałam ten strach doskonale, ale nie zamykałam się z dzieckiem w pokoju, nie blokowałam drzwi wejściowych do domu, nie wyrzucałam kluczy za okno… Tak, zrobiła to, zanim zdążyłam sięgnąć po klucze, leżące na szafce, wyleciały jak z procy przez otwarte okno. Bałam się. Coraz bardziej.
– Beata, to się zaczyna robić upiorne – mówiłam do przyjaciółki, która słuchała tego z otwartymi ustami.
– Musisz znaleźć na nią jakiś sposób, inaczej uprzykrzy ci życie do sześcianu. Rany… – kręciła głową z niedowierzaniem.
Starałam się przetłumaczyć duchowi pewne kwestie, dotrzeć do widmowej jaźni rozsądnymi argumentami, ale… to było z góry skazane na niepowodzenie. Duch to nie jest żywy człowiek. A to, co go zatrzymuje na tym świecie, nie jest logiczne ani rozsądne. Jeśli zostało w duchu coś ludzkiego, to ekstremalne emocje, traumy, obsesje, lęki…
Mimo to opowiadałam jej, że Tadzik świetnie się bawi w żłobku, poznaje inne dzieci, uczy się nowych rzeczy, że jest taki samodzielny, ale zawsze wróci na noc do domu… Jak grochem o ścianę, cyrk trwał. Ginęły ubranka małego, jego buty, kurteczka… Przeszukiwałam cały dom, ale jakby diabeł ogonem nakrył. Albo duch swoją ręką. Drzwi dalej się blokowały. Urządzenia same włączały się i wyłączały, gdy tylko Andrzej wychodził do pracy.
Znosiłam to, ale przesadziła tamtego dnia, gdy odgrodziła mnie od mojego dziecka. Tadzik był już ubrany, cofnęłam się tylko, by sprawdzić, czy wyłączyłam wszystko w kuchni. Gdy wróciłam i próbowałam do niego podejść, trafiłam na ścianę. Lodowatą, przezroczystą, jakby wykonaną z niewidzialnego, zmrożonego szkła.
Byłam przerażona. Puls od razu skoczył mi w górę, krew w skroniach szumiała jak wodospad. Tadzik siedział na podłodze jakby nigdy nic i bawił się klockami, z których coś tam budował. Nie reagował na moje krzyki, nawoływania, uderzenia pięściami w oddzielającą nas przeszkodę. Nie słyszał mnie. Zazdrosny, zaborczy duch matki innego dziecka odgrodził mnie od synka, byle zatrzymać go w domu, byle tamta mogła z nim być, byle nie traciła go z zasięgu swojego śpiewu.
W pewnej chwili zrobiło mi się ciemno przed oczami. Ocknęłam się na podłodze, a Tadzik ciągnął mnie za rękę, jakby próbował podnieść. Zemdlałam ze stresu, i widać wtedy odpuściła. Na szczęście mojemu dziecku nic się nie stało, ale miałam dość.
Miałam już tego dosyć
Koniec pobłażania temu szaleństwu! Skończyło się. To był ostatni dzień taryfy ulgowej dla ducha. Zadzwoniłam do szamanki Amandy, która była u mnie w domu kilka miesięcy temu.
– Już nie mogę. Muszę coś z nią zrobić! Nie mogę ryzykować, że przez tę swoją chorą troskę zrobi krzywdę mojemu dziecku albo mnie. Jakim prawem chce go przy sobie zatrzymać? To nie jej syn, Tadek jest mój! – płakałam rozpaczliwie do słuchawki.
Naprawdę się „tego” bałam. Tego. Już nie myślałam o niej jak o biednej duszy, zagubionej w świecie żywych, która pomagała mi dbać o synka. Teraz stała się dla mnie tym, groźnym bytem.
– Pomogę ci, ale obawiam się, że nie będzie łatwo. Najlepiej, by nikogo poza nami nie było wtedy w domu. Możesz wysłać męża z synkiem na przykład do dziadków na kilka dni? Tylko dość szybko, bo teraz Księżyc maleje. Żeby nam nie urosła w siłę…
Zrobiłam, jak radziła. Namówiłam Andrzeja, by wziął urlop i pojechał z małym do rodziców. Teściowa będzie zachwycona, mogąc nacieszyć się wnukiem. Ja wykręciłam się od wyjazdu, mówiąc, że nie dostałam urlopu.
Amanda przyjechała do mnie z wypchanym plecakiem.
– Jesteś gotowa? – spytała.
Kiwnęłam głową.
Gdzieś tam tliło się jeszcze we mnie współczucie dla matki, która straciła swoje dziecko, ale jeśli chciała zagarnąć w zamian moje, nic z tego, tu kończyła się moja litość.
Tymczasem szamanka podpaliła pęczek ziół i podała mi go.
– Obejdź z nim mieszkanie, niech dym dotrze do każdego zakątka.
Zrobiłam, jak kazała. Obeszłam całe nasze mieszkanko, włącznie z łazienką i kuchnią. Dym pachniał całkiem przyjemnie. Amanda chodziła za mną i rozsypywała wszędzie sól. Zwykłą, kuchenną sól. Twierdziła, że stanowi potężną ochronę przed różnymi nadnaturalnymi bytami. Nie wyśmiałam jej, bo dwa kroki za nami sól przesuwała się, jakby była zmiatana niewidzialną miotłą.
– Nie chce odejść… No cóż, nie poddamy się. To twoja przestrzeń. Powiedz jej o tym.
– Co mam jej powiedzieć? Jakieś zaklęcie? Nie znam – speszyłam się.
– Nie ma czegoś takiego jak zaklęcie na wygnanie ducha. Musisz stanowczo powiedzieć, że jej tu sobie nie życzysz, że narusza twoją przestrzeń i łamie twoje reguły. A skoro tak, musi odejść.
Duch nie ustępował
Amanda nakreśliła kredą krąg, w którym nas zamknęła. Narysowała wewnątrz znak pentagramu i uspokoiła mnie, że to nie ma nic wspólnego z szatanem. Rozstawiła i zapaliła w ramionach gwiazdy białe świece, dla ochrony, i posypała nas solą. Potem kazała mi mówić, więc mówiłam. O tym, że było mi jej żal, ale teraz już jej tu nie chcę, bo robi mi krzywdę. Że boję się o moje dziecko, więc musi odejść, skoro nie potrafi uszanować granic…
W domu rozpętało się piekło. Płomienie świec nawet nie zamigotały. My również nic nie poczułyśmy. Ale poduszki z kanapy zaczęły fruwać po pokoju. Dwa kwiatki w doniczkach spadły z parapetu.
– Nie bój się, bo tego właśnie chce. Nastraszyć cię. Musisz udowodnić, że jesteś silniejsza. Mocniejsza tu – Amanda dotknęła mojej skroni. – Mów do niej. Wygoń ją! No już!
Mówiłam. Nie prosiłam, a żądałam, by wyniosła się z mojego domu.
– Wara ci od mojego syna, mojej rodziny! Odejdź!
Starałam się opanować przerażenie i przekuć je w stanowczość. Nie było łatwo, gdy wokół wszystko fruwało. Szklany wazon wylądował na podłodze i rozbił się w drobny mak. Książki spadły z półki, jakby ktoś zgarnął je ręką. Wtedy Amanda wyciągnęła czarną świecę z plecaka.
– Nie przejmuj się kolorem. To dla odcięcia. Odcięcia od ciebie wszystkiego, czego już nie chcesz. Pożegnaj ją, ale nie ze złością. Po prostu ją uwolnij. Odeślij tam, gdzie powinna być, w dobre miejsce.
– Idź tam, gdzie jest twoje dziecko. Czeka na ciebie. Idź już… Odnajdź swojego synka i bądź z nim szczęśliwa, już zawsze razem… – szeptałam, próbując opanować chaos w sobie i na zewnątrz.
Udało się. Stopniowo zamęt ustał, a ja osunęłam się na podłogę i skuliłam w pozycji embrionalnej. Nie mogłam uwierzyć w to, czego byłam świadkiem.
– No, już, już, już dobrze… – Amanda pogłaskała mnie po ramieniu. – Dałaś radę, dziewczyno. Już jej tu nie ma.
Nie pomyliła się. Od tamtej pory nic nie zakłóca naszego miru domowego. Żaden duch opiekuńczy nie śpiewa kołysanek Tadzikowi, ale z drugiej strony ja nie muszę się zmagać z zaborczym bytem, który odcina mnie od synka. On niczego nie zapamięta. Może kiedyś opowiem mu o tajemniczej niani, jeśli nie będzie ryzyka, że zamknie starą matkę w psychiatryku. Mam nadzieję, że ta kobieta znalazła swoje dziecko. Będę o niej myśleć i modlić się za jej duszę. To mogę dla niej zrobić.