Reklama

Moi rodzice byli szczęśliwi, gdy kupili ten dom. Cała rodzina się cieszyła, a najbardziej dziadkowie, którzy zaczęli nas regularnie odwiedzać. Ciotki i wujkowie też. Wszyscy, jak my dotychczas, to mieszkańcy kamienic albo zwykłych bloków, przyzwyczajeni do tupotu nóg nad głowami, brudnych klatek schodowych i smutnego widoku z okna.

Reklama

Mnie się tam nie podobało

Naszą wyprowadzkę za miasto postrzegali jako życiowy sukces mamy i taty, który niejako spływał na wszystkich, nobilitując ich. Ach, co za lokalizacja – piał z zachwytu dziadek. Ach, ten las pod oknami, wchodzący w ogród, ach, te śpiewające ptaki – wzdychały babcie. I co za powietrze, wprost balsamiczne – nakręcały się ciotki.

Mnie od wszystkich tych achów i ochów robiło się niedobrze. Powietrze, ptaki – zawsze miałam to gdzieś. Od pierwszego wejrzenia znienawidziłam zadupie, na które jedzie się godzinę dwoma autobusami, a potem jeszcze kawał idzie na piechotę. Masakra. Początkowo myślałam, że jakoś staruszków odwiodę od ich głupiego pomysłu, ale zupełnie nie chcieli mnie słuchać. Nagle zakochali się w przyrodzie. Więc zacięłam zęby i postanowiłam przetrwać.

Ostatecznie byłam już na trzecim roku studiów i niebawem miałam je skończyć, a potem i tak wyfrunąć z rodzinnego gniazdka. Co prawda wolałabym, żeby zamiast monstrualnej chałupy starzy kupili dla mnie jakieś fajne mieszkanko w centrum, ale jak nie, to nie. Sama sobie kiedyś kupię, a wcześniej po prostu wynajmę, jak tylko złapię jakąś fajną pracę. Niech się starzy bujają po swoich salonach i przyległych lasach. Ja poprzysięgłam sobie, że moja noga w krzaczorach nigdy nie postanie.

Żeby mnie kleszcze żywcem zjadły? Żeby mnie dziki rozniosły na kawałki? Czułam się naturalnym mieszkańcem miejskiej dżungli, nawykłym do ryku autobusów i smrodu spalin. Nie przeszkadzają mi. Lubię latać po modnych sklepach i knajpach, a nie pośród drzew.

Wkurzało mnie, że w piątkowy czy sobotni wieczór nie mogłam z dziewczynami ruszyć w miasto, a jeśli nawet, to zamiast na chłopaków musiałam ciągle patrzeć na zegarek, by przypadkiem nie przegapić ostatniego autobusu. A i tak stary robił miny: jakie to niebezpiecznie rozbijać się komunikacją po nocach. Pewnie, że niebezpiecznie, nieraz się bałam, tylko co miałam robić? Prosić, by mnie odebrał samochodem, troskliwy tatuś, ku złośliwej uciesze moich kumpeli? I tak by nie przyjechał. W porze, o której zwykłam wracać, on zwykł być już po kilku drinkach i gapić się w swoje pornosy na laptopie. Jak bym nie wiedziała.

Opierałam się jak mogłam

Nawet nie próbowali mnie wyciągać na te swoje spacery po lesie, obowiązkowo z kijami, w sportowych strojach i butach za kilka setek. Wystarczył im mój drwiący wzrok. Stary z brzuchem jak piłka plażowa, czerwony na twarzy, cały zasapany i przejęty swoją, pożal się Boże, aktywnością fizyczną, matka okablowana od stóp do głów, licząca kroki, wdechy i wydechy, słuchawki w uszach, by nie słyszeć sapania małżonka. Chyba bym się zrzygała z obciachu, towarzysząc im.

Ale przynajmniej miałam ich z głowy w te niedzielne przedpołudnia, których nienawidzę. Niedziela śmierdziela. Zostawałam w swoim pokoju, tęskniłam za Krakowskim Przedmieściem i dyszałam nienawiścią. Na pohybel lasom. Nie wybrałam się na spacer nawet latem, podczas wakacji, których zresztą większość i tak spędziłam na robocie w Holandii. A czwartego roku studiów nie dane mi było normalnie skończyć. Przyszła pandemia, która „zmieniła wszystko”. No, mój tryb życia na pewno.

Nagle kontakt z miastem urwał mi się całkowicie. Zajęcia odwołane, uczelnia i biblioteki zamknięte, akademiki opustoszałe. Kumpele i kumple porozjeżdżali się – każde w swoją stronę. „Zostań w domu”, ćwierkały w radiu rozegzaltowane medialne gwiazdy, a moi starzy głośno triumfowali.

– Widzisz! Gdybyśmy siedzieli teraz na tych czterdziestu metrach kwadratowych w bloku, nie mogąc nigdzie wyjść, to byśmy przecież powariowali albo w ogóle się pozabijali wszyscy nawzajem. Tak to przynajmniej po ogrodzie można połazić.

Pierwszy raz musiałam przyznać im rację. To rzeczywiście byłoby nie do zniesienia. Szczególnie że nerwy siadły obojgu, a w powietrzu zawisł nie tylko wirus, lecz również inne kłopoty. Duże kłopoty, na ile się mogłam zorientować.

– Zawsze tacy jak my dostają po dupie – pieklił się coraz bledszy na twarzy ojciec, a matka na przemian albo się z nim zgadzała, albo o wszystko go oskarżała, wypłakując swoje tyrady, jak by to on właśnie był winien zarazie.

Nie mogłam tego słuchać, ale musiałam, ich wrzaski dochodziły do każdej dziury, nawet w tej gigachałupie. Chowałam się po kątach, ale to nie pomagało.

To było dla mnie wybawienie

Kiedy ogłoszono „otwarcie lasów”, we mnie też coś się otworzyło. Nagle przestały mi przeszkadzać, nawet je polubiłam. Zaczęłam wymykać się z domu już wczesnym rankiem. Co za ironia losu, normalnie lubię sobie pospać, w ciągu roku szkolnego zawsze narzekałam, że trzeba tak wcześnie wstawać, że to „nieludzkie” i „zbrodnicze” tak wyciągać człowieka z łóżka „w środku nocy”. A tymczasem podczas narodowej kwarantanny budziłam się o świcie.

Doszłam do wniosku, że jednak wiosenne ptasie trele coś w sobie mają. Wkładałam legginsy i bluzę z kapturem, następnie po cichu, nie budząc starych, wyruszałam w las. Najpierw troszkę biegłam, a gdy dopadło mnie zmęczenie, maszerowałam. Potem ćwiczyłam – skłony, wymachy, przysiady. Czułam, jak wstępuje we mnie nieznana wcześniej energia. Nigdy niczego nie trenowałam i nawet lekcje wuefu były dla mnie katorgą, a tu nagle zaczęłam znajdować przyjemność w zwykłym fizycznym ruchu, w zmęczeniu nóg, rąk, ramion. Raz, dwa, trzy, cztery – moje płuca chłonęły powietrze i faktycznie doceniały jego „balsamiczność”.

On też prawie biegł, ale wychodziło mu gorzej niż mnie. Cóż, miał pewnie z sześćdziesiąt lat, siwą brodę i włosy. No, może niezupełnie siwe, ale przecież nie znam się na kolorach włosów u staruszków. Mój ojciec od dawna jest kompletnie łysy, a matka farbuje odrosty, zanim faktycznie odrosną. Gonił swojego psa.

– Nie widziała pani? – wysapał z pewnym skrępowaniem. – Taki biały, nieduży piesek. Szorstkowłosy, z mordką cwaniaka – przedstawił swojego pupila.

– Nie, nie widziałam… A jak się wabi?

– Puszek. Córka tak wymyśliła, dawno temu. Ale teraz taki z niego puszek jak i ze mnie. Za dużo mięsnych puszek, he, he. Tylko wie pani, jak już nawieje, to robi się całkiem szybki, wolność dodaje mu skrzydeł.

– To może poszukamy razem tego skrzydlatego Puszka?

– Chce się pani ze starym dziadem po lesie uganiać?

– Nic ciekawszego nie mam do roboty.

– No to już!

Obeszliśmy chyba z pół lasu, na ostatnich nogach, ale Puszka nie znaleźliśmy. Później dowiedziałam się, że wrócił do domu na własną rękę. A ja wcześniej już pożegnałam się z moim nowym znajomym. Był niespokojny i zmęczony, chociaż próbował tego po sobie nie pokazać. Podziękował mi uprzejmie za pomoc, a ja starałam się dodać mu otuchy. Ale nie zainteresowałam się nawet, gdzie mieszka. Dlaczego by mnie to miało interesować?

Znowu przypadkiem go spotkałam

Przypadek zrządził, że spotkałam go już następnego dnia. Prowadził Puszka na smyczy, choć może to raczej pies prowadził jego. Wyglądali komicznie, gdy tak się ze sobą szarpali.

– No proszę, więc zguba się odnalazła? Tak myślałam. Mogę wziąć smycz, panie Mikołaju?

– Chętnie ją oddam.

Nigdy nie marzyłam o tym, by mieć psa, ale ze smyczą w dłoni poczułam się fantastycznie. Puszek okazał się dżentelmenem i, mając do czynienia z kobietą, spuścił z tonu. Szedł przy mojej nodze zadziwiająco grzecznie. Od czasu do czasu wiernopoddańczo patrzył mi w oczy. Był słodki. Już go kochałam.

– A to zdrajca – Mikołaj krztusił się ze śmiechu. – Żeby tak się odwdzięczać za wszystko, co dla niego zrobiłem!

Opowiedział mi długi i dość skomplikowany życiorys Puszka, a potem kolejne historie psów, z którymi zetknęło go życie. Był zabawny, mówił ciekawie, barwnie i potoczyście, słowa wylewały się z niego jak z dzbanka. Dużo gestykulował, zatrzymywał się, obniżał głos, by za chwilę znowu go podnieść – sprawiał wrażenie aktora na scenie. A już na pewno człowieka, który od dawna nie miał okazji z nikim rozmawiać, a lubił to robić.

Miał ogromny wdzięk, który brał się z zaskakującego chłopięcego rysu w dojrzałej twarzy. Od czasu do czasu o coś spytał i uważnie wsłuchiwał się w odpowiedź, nie przerywając, nie dodając niczego od siebie: w żaden sposób nie przypominało to tonu przesłuchania, do jakiego przywykłam, obcując z dorosłymi. Inwigilował z niespotykaną dyskrecją, przyszło mi do głowy, bo jednak wyczuwałam, że bardzo go ciekawię.

Nauczyciel? Pedagog szkolny? Psycholog? Jeśli nawet tak, to zdecydowanie incognito. Nie wspomniał nawet, czym zajmuje się w życiu, a ja nie miałam odwagi zapytać. I nawet chęci – polubiłam tę aurę tajemniczości, jaka go w moich oczach otaczała.

Za tym drugim razem pożegnałam go tak samo, jak za pierwszym – po prostu na wysokości swojego domu oddaliłam się, mówiąc z grzecznym uśmiechem „no to do widzenia, na mnie czas”. Ale już wiedziałam, że następnego dnia wyruszę do lasu dokładnie o tej samej porze i że będę go szukać wśród drzew. Jego i Puszka.

Ten mężczyzna mnie intrygował

Co takiego miał w sobie, że nie uciekłam już podczas pierwszego spotkania? Przecież należał do świata, od którego zawsze wolałam trzymać się z daleka, świata zgredów, wiedzących wszystko najlepiej i prawiących kazania, nieznośnych. Był starszy nawet od mojego ojca. Ale jakże inny. Choćby z wyglądu.

Przede wszystkim był szczupły i nosił długie włosy, nie bardzo długie, ale jednak na pewno nie były one przycinane w żadnym salonie fryzjerskim. Miał też taką nonszalancką, jakby wytartą brodę, a zmarszczki, które tworzyły mu się przy oczach, dodawały mu jeszcze uroku.

Lubiłam tak łazić z nim bez celu po leśnych dróżkach, które on znał na pamięć, a ja wciąż się pośród nich gubiłam. Drzewa pozostawały jeszcze martwe, ale krzewy z dnia na dzień coraz bardziej się zieleniły.

– Popatrz, jak wybuchają te listki, jakie są delikatne, wrażliwe – wskazywał uradowany na jakąś gałązkę, a ja myślałam, że jeszcze nigdy, przenigdy dotychczas nie zwracałam uwagi na takie rzeczy.

Lubiłam słuchać, jak opowiada o ptakach i zwierzętach, znał się na ich odgłosach, śladach. Tak samo czule mówił o muzyce, którą kochał. Wszystko w swoim życiu głęboko przeżywał, jakby to, co robił, robił z największym, maksymalnym zaangażowaniem. Zero letnich i nijakich uczuć. Jego entuzjazm działał na mnie zaraźliwie.

Unikaliśmy tematów typowo osobistych. Nie wiedziałam, czy miał żonę, rodzinę, właściwie nic o nim nie wiedziałam, nawet gdzie dokładnie mieszka. Nie zdradził mi, z czego właściwie żyje, czy normalnie chodzi do jakiejś pracy, a jedynie teraz, podczas pandemii ma więcej czasu? Byłam ciekawa, ale wolałam nie pytać, bo podobało mi się, że w tych naszych rozmowach nigdy nie pojawił się temat życiowych obowiązków, pracy, pieniędzy: ich zdobywania i tracenia, ich mocy i niemocy.

Tego wystarczyło mi w domu. To kojarzyło mi się z dorosłością i pewnie dlatego Mikołaj wydawał mi się czasem „niedojrzały”, jakby trochę dziecinny. Człowiek z zupełnie innej planety niż cała moja rodzina, niż rodziny moich kumpli. Ale też z innej niż ja, to oczywiste. Tylko że te nasze planety leżały całkiem blisko siebie, jego i moja. Takie miałam poczucie, bardzo głębokie. Dziwne.

Nasze spotkania pozostawały niby przypadkowe. Ani razu się nie umówiliśmy, ani razu niczego wspólnie nie zaplanowaliśmy. Ale jakimś trafem udawało nam się na siebie wpaść. A jeśli nie, robiłam się smutna. Łaziłam, czekałam, nie przyznając się sama przed sobą, jak bardzo chciałabym go znaleźć. I gdy go znajdowałam, od razu robiło mi się lepiej. Zieleń stawała się bardziej zielona, niebo bardziej niebieskie. Zapach wiosny wyrazistszy.

Czułam ogromny smutek

Kiedy więc miesiąc później przestałam go spotykać, mimo upartych poszukiwań, mimo długich i częstych spacerów, popadłam w coś w rodzaju chandry. Gnębił mnie niepokój i złość na samą siebie – jak mogłam nawet nie wziąć od niego numeru telefonu? Dowiedzieć się, w którym domu mieszka? Czego się wstydziłam? Czego się bałam? W końcu zostaliśmy przyjaciółmi, czyż nie? Może zachorował, może potrzebuje pomocy, może nawet umarł na tego cholernego wirusa, a ja o niczym nie wiem!

Zaczęłam błądzić po uliczkach całego osiedla i wypatrywać Puszka, pewnie czasem biega po ogrodzie. Nic. Potem wpadłam na pomysł, by chodzić po ciemku i zaglądać w okna domów. Szukałam też takich, w których przez kilka wieczorów nie pali się światło. Ale to duże osiedle. Nie miałam pojęcia, z której strony i z jak daleka przychodził Mikołaj.

W końcu pewnego dnia spotkałam panią, której Mikołaj zawsze się kłaniał, całkiem miłą, zawsze uśmiechniętą babcię.

– Ach, Mikołaj! Ten pisarz!

Nie miałam pojęcia, że pisał książki. Czego jeszcze nie wiedziałam?

– Trochę się przyjaźnimy, tak ot, po sąsiedzku, to i wiem, że parę książek napisał… I z tego, co słyszałam, chyba rzeczywiście zachorował. Ale to nie koronawirus, tylko chyba serce albo coś, bo w takim nagłym trybie przeprowadził się do córki. Jak pani chce, to zadzwonię dziś do niego i powiem, że pani o niego pytała. Przy okazji czegoś się dowiem – szczebiotała dalej.

O co właściwie mi chodzi – myślałam ze smutkiem. Na dłuższą metę cała ta historia nie ma sensu i pewnie by się wkrótce skończyła. Daj spokój, Magda, wyluzuj, jesteś cool i na co ci taki stary dziad. Nawet nie próbował cię odnaleźć, dać znać, choćby przez taką znajomą panią jak ta. Która wie o nim więcej od ciebie.

Reklama

Nadal chodzę po lesie. Tęsknię. Bardzo. Kogoś mi strasznie brakuje. Czyjegoś entuzjazmu i czułości dla świata. Na szczęście są drzewa, ptaki, sarny. Nowe liście. Nowy dla mnie świat. Może kupię sobie psa albo jeszcze lepiej wezmę jakiegoś ze schroniska. Nie będę się czuła taka osamotniona. I pewnego dnia przecież się z Mikołajem spotkamy. Czekam na ten dzień. Jakoś mi dzięki temu łatwiej.

Reklama
Reklama
Reklama