Reklama

W pierwszej chwili pomyślałam, że to nieporozumienie. Jaki testament? Jaki spadek? Nie znałam tego człowieka! Nie miałam zielonego pojęcia, kim był mężczyzna, który rzekomo mi go zapisał. Podobno mieszkał w mieście, w którym się urodziłam i spędziłam pierwsze lata swojego życia. Jeszcze zanim poszłam do szkoły, rodzice przeprowadzili się do Warszawy. Nigdy nie wspominali, żeby w U. został jakiś krewny czy choćby przyjaciel rodziny.

Reklama

– O pomyłce nie ma mowy – zapewniał mnie notariusz, którego próbowałam przekonać, że to nie może chodzić o mnie. – Z całą pewnością to właśnie pani jest osobą, której zmarły zapisał cały swój majątek – oświadczył i zabrał się za odczytywanie testamentu.

Kiedy okazało się, że odziedziczyłam nie jakieś bezwartościowe klamoty, lecz dom, wybuchnęłam śmiechem. Teraz już byłam pewna, że ktoś próbuje mi zrobić dowcip. Dom w spadku od tajemniczego darczyńcy? Takie rzeczy się nie zdarzają. No może w amerykańskich filmach, ale na pewno nie w prawdziwym życiu. Jednak notariusz wcale nie wyglądał na rozbawionego.

Wygłosiwszy oficjalną formułkę, z której niewiele zrozumiałam, poza tym, że czeka mnie horrendalny podatek do zapłacenia, urzędnik podsunął mi jakieś papiery do podpisania i wręczył pęk kluczy, po czym chłodno mnie pożegnał.

Zanim uwierzyłam, że to dzieje się naprawdę, skonsultowałam się ze znajomym prawnikiem, który potwierdził słowa notariusza. Przeprowadziłam też rodzinne śledztwo, które jednak niczego do sprawy nie wniosło. Żadnej ciotce ani kuzynce pamiętającym czasy, gdy rodzice mieszkali nad morzem, nazwisko zmarłego nic nie mówiło. Mama od dwunastu lat nie żyła, zaś ojciec choruje na alzheimera i ma problemy z przypomnieniem sobie, kim ja jestem, a co dopiero jakiś Józef Bąk.

Nie pozostało mi nic innego, jak pojechać na miejsce i tam spróbować czegoś się dowiedzieć. No i zobaczyć spadek na własne oczy. Zapakowaliśmy się więc do samochodu – ja, mąż, córki, zięć i wnuczka – i ruszyliśmy na Pomorze.

Przychodziłam tutaj w dzieciństwie!

Kiedy przekroczyłam furtkę prowadzącą do ogrodu, przez moją głowę przeleciała niespodziewana myśl: „Już tu kiedyś byłam!”. Po prawej stronie rósł stary dąb, którego gałęzie wyglądały jak monstrualne ramiona wzniesione do nieba, obok krzak dzikiej róży, pod nim zaś leżały porośnięte mchem kamienie.
Wszystko to wydało mi się dziwnie znajome. Przymknęłam oczy i zobaczyłam siebie w letniej różowej sukience…

Widziałam, jak beztrosko podskakując, wbiegam do zadbanego ogrodu. Potem kucam przy stercie kamieni i układam je jeden obok drugiego, próbując zbudować domek dla mrówek.

– Wybrudzisz się – słyszę nad sobą głos.

Podnoszę głowę i widzę postawnego, wąsatego mężczyznę, który uśmiecha się do mnie kącikiem ust…

– Pan Żeberko!

– Co powiedziałaś? – pytanie męża wyrwało mnie ze wspomnień.

– Pan Żeberko – powtórzyłam. – Tak nazywał się mężczyzna, do którego mama przysyłała mnie po wędlinę. Właściwie to nie wiem, czy to było jego nazwisko, w każdym razie tak go nazywaliśmy.

Przed oczami stanęła mi scena, jak mężczyzna podaje mi zawinięte w zatłuszczony papier pęto kiełbasy. Pachniała tak pięknie, że najchętniej od razu wpakowałabym sobie kawałek do buzi. Ale wiedziałam, że mi nie wolno.

– Tylko nikomu nie mów, Joasiu, od kogo to dostałaś – mówił pan Żeberko, groźnie marszcząc brwi.

– Zagadka rozwiązana – mruknął mąż. – Już wiemy, kto jest darczyńcą.

– Ale nie wiemy, dlaczego mnie obdarował – westchnęłam. – Obejrzyjmy dom.

Z zewnątrz wyglądał dość przyzwoicie, pomijając wyszczerbione schody. Wnętrze, niestety, mocno rozczarowywało.

– Wygląda tak, jakby od bardzo dawna nikt tu nie mieszkał – skrzywiła się Jagoda, nasza młodsza córka.

Z żółtawych, zdobionych dekoracyjnym szlaczkiem ścian płatami odchodziła farba. Drewniane okna sprawiały wrażenie, jakby za chwilę miały wypaść z framug. Szyby były szare z brudu. Meble, z pewnością pamiętające lata siedemdziesiąte, pokrywała gruba warstwa kurzu. Wszędzie walały się papiery, resztki spleśniałego jedzenia, jakieś szmaty.

– Fuj! – parsknęła Julka, wnusia, po czym odwróciła się na pięcie i z wyrazem obrzydzenia wybiegła na podwórko.

– No, rzeczywiście nie wygląda to dobrze – potwierdził Robert, jej ojciec.

Na opinii zięcia, który pracował w firmie remontowej, mogłam polegać. Zresztą sama miałam oczy. Mój niespodziewany spadek okazał się jedną wielką ruiną.

– Mamo, tato, chodźcie tutaj! – zawołała nagle Majka, nasza pierworodna.

Słowo daję, nie mam pojęcia, o zrobić z tym domem

Ruszyliśmy za jej głosem. Po drewnianych, trzeszczących schodach wdrapaliśmy się na piętro i… Nagle znaleźliśmy się w innym świecie. Pokoik, do którego weszliśmy, choć był równie zaniedbany jak pozostałe, sprawiał całkiem miłe wrażenie. Na szerokim łóżku leżała kolorowa, ręcznie haftowana kapa. Obok, na niziutkim nocnym stoliku, stała stara mosiężna lampa i dwie filiżanki w różyczki. W oknie wisiały, wprawdzie zniszczone i brudne, ale piękne koronkowe firanki.

– No, no – pokręciłam głową, zastanawiając się, kim była kobieta, która urządzała to wnętrze.

Bo że była to kobieta, nie miałam wątpliwości.

Nagle moją uwagę zwróciła stojąca na półce fotografia. Był na niej wąsaty mężczyzna trzymający na rękach niemowlę.

Podeszłam bliżej, wzięłam zdjęcie do ręki. Mężczyzna mógł być panem Żeberko, choć nie byłam tego pewna. Dziecko jak dziecko, bezpłciowe i bez wyrazu.

Ale już kocyk, w który niemowlę było zawinięte, wydał mi się znajomy.

– Głowę bym dała, że też miałam taki kocyk – powiedziałam, pokazując fotografię mężowi. – Widziałam go na jakimś swoim zdjęciu z dzieciństwa.

Wiesiek uśmiechnął się, ale z jego spojrzenia wyczytałam, że nie bardzo zawierza mojej pamięci.

Po dwóch godzinach zwiedzania naszej nowej nieruchomości z ulgą wyszliśmy na świeże powietrze. Byliśmy zmęczeni i zrezygnowani. Niczego się nie dowiedzieliśmy i co gorsza, nie wiedzieliśmy, co teraz mamy zrobić. Mąż brał pod uwagę możliwość wyremontowania domu i przyjeżdżania do niego na wakacje. Z kolei zięć uważał, że najlepiej by było wszystko sprzedać. Wprawdzie budynek nie był wiele wart, ale za teren mogliśmy dostać całkiem niezłą sumkę. Ja nie miałam zdania.

– Babciu! – wnuczka, dotąd zajęta układaniem z kamieni skomplikowanej budowli, oderwała się od pracy i pokazała mi stojącą przy furtce kobietę. – Ta pani pyta, co tu robimy.

Ruszyłam w stronę kobiety, która okazała się sąsiadką zmarłego, zaniepokojoną niespodziewaną wizytą obcych.

– A więc mówi pani, że dostała dom w spadku? – kręciła głową, jakby nie mogła uwierzyć w to, co jej powiedziałam.

– Sama tego nie rozumiem. Czy zmarły miał jakąś rodzinę? – spytałam.

Kiedyś miał żonę, ale zdaje się, że ona ze dwadzieścia lat nie żyje – odparła, przyglądając mi się z uwagą.

– A dzieci? Widziałam jego zdjęcie z niemowlęciem na ręku – dociekałam.

– Nic mi o tym nie wiadomo – odparła po namyśle sąsiadka.

– A kim w ogóle był? Czym się ten pan zajmował? – dociekałam.

– Ja tu mieszkam dopiero od siedmiu lat, jak go poznałam, był już na emeryturze. Ale wcześniej chyba pracował w zakładach mięsnych.

– Mięsnych? – powtórzyłam, przypominając sobie obrazek z przeszłości i kiełbasę…

– Tak mi się wydaje – stwierdziła kobieta. – Listonoszka wspominała, że nieraz przynosił jej z pracy mięso albo wędliny.

– A więc stąd jego przezwisko… – mruknęłam do siebie.

Mam je ja, odziedziczyły je obie moje córki…

Uśmiechnęłam się do wspomnień, co chyba nie spodobało się kobiecie, bo spojrzała na mnie karcącym wzrokiem.

– Nie ma się z czego śmiać. Dobry był z niego człowiek, uczynny, życzliwy, ale samotny. Jak umarł, to tydzień nikt o tym nie wiedział. Dopiero Maciejewska, co mu czasem zakupy robiła, zaniepokoiła się, że drzwi nie otwiera, a światło się dzień i noc pali, i zawiadomiła policję… Ale że on testament wcześniej napisał, tobym się nie spodziewała – znów pokręciła głową.

– Odwiedzałam go, gdy byłam dzieckiem – wyjaśniłam. – Może mnie pamiętał, a że nie miał nikogo bliskiego, to właśnie mnie zapisał swój majątek.

– Może i tak, kto to wie. Pan Józef to był trochę dziwak. Z nikim się nie przyjaźnił. Nawet ja, choć byłam jego najbliższą sąsiadką, niewiele o nim wiedziałam. Czasem tylko coś napomknął o żonie, czasem o mamie. I raz, krótko przed śmiercią, wspomniał coś o jakiejś kobiecie, która była miłością jego życia, ale nie mogli być razem, bo ona miała męża, a on żonę… Ale najbardziej lubił o swoim dzieciństwie opowiadać. Jak z kolegami nocą się w morzu kąpał i fala go porwała. Albo jak spadł z jabłonki sąsiada i z rozciętą głową uciekał, żeby mu gospodarz grzbietu nie przetrzepał. Nawet mi bliznę na czole pokazywał. I jeszcze takie znamię na ramieniu, co je miał od urodzenia. Wyglądało jak pająk, uwierzy pani? Pan Józef się śmiał, że jego mama, jak była w ciąży, musiała się pająka przestraszyć.

Reklama

Poczułam, że robi mi się gorąco. Zerknęłam na męża. Patrzył na mnie z niedowierzaniem. Widziałam, że jest równie wstrząśnięty jak ja. Odruchowo położyłam rękę na ramieniu, jakbym chciała się upewnić czy to na nim mam znamię, które odziedziczyły obie moje córki. Wszystkie mamy pająka w tym samym miejscu.

Reklama
Reklama
Reklama