„Jedna noc u ciotki zniszczyła mi życie. Do dziś boję się spojrzeć nocą w lustro”
„Przez dwa lata rodzice nie utrzymywali z nią kontaktu, a reszta rodziny traktowała ją jak czarną owcę. Potem rany się zagoiły, złość minęła i wszystko wróciło do normy”.
- Olga, 40 lat
Informację o śmierci ciotki przyjęłam ze stoickim spokojem. Szczerze mówiąc, nie darzyłam jej przesadną sympatią, a w dzieciństwie nawet trochę się bałam, więc o żadnej wielkiej rozpaczy nie mogło być mowy. Poza tym miała już swoje lata…
Nigdy jej nie lubiłam
Ciotka wydawała mi się zawsze całkowitym przeciwieństwem mamy – kobietą milczącą, nieprzystępną, pozbawioną ciepła i poczucia humoru. Wiem, że to jeszcze nie są powody, by kogoś nie lubić, szczególnie kogoś, z kim łączą nas więzy krwi. Jednak moja ciotka poza nieciekawym charakterem miała jeszcze różne, jakby to nazwać? No… różne niezdrowe zainteresowania.
Urządzała w swoim mieszkaniu seanse spirytystyczne, zadawała się z ludźmi, którzy kontaktowali się z zaświatami, a jej najlepszym przyjacielem był walczący z demonami ksiądz egzorcysta. Zdaniem mamy to właśnie on ponosił odpowiedzialność za zdziwaczenie Melanii.
Ksiądz Franciszek (dawniej po prostu Franek) i ciotka Melania (dawniej Mela) byli parą od drugiej klasy szkoły podstawowej i mieli nią zostać aż do śmierci. Marzył im się huczny ślub, domek z ogródkiem, trójka dzieci, pies i dwa koty. Poza głębokim uczuciem łączyły ich jeszcze: pragmatyzm i niesamowity wręcz upór w dążeniu do celu. Wszystko sobie dokładnie zaplanowali – jakie skończą studia, gdzie będą pracować i jeździć na wakacje.
Ciotka dostała się po maturze na medycynę, a Franek postanowił pójść w ślady ojca i zostać adwokatem. Jednak po roku z dnia na dzień rzucił prawo, oznajmił narzeczonej, że zamierza poświęcić się Bogu – i wstąpił do seminarium. Nikt do końca nie wie, co kryło się za tym nagłym powołaniem, bo Franciszek zakończył przygodę z religią niedługo po pierwszej komunii świętej, a jego opinia na temat kościoła i duchownych była – delikatnie mówiąc – nie najlepsza.
Zobacz także
Miłość zastąpiła przyjaźń
Wiadomo natomiast, kiedy to się stało, bo Mela wszystko opowiedziała mojej mamie. Otóż 11 maja, kilka minut po ósmej rano, Franek obudził się, pocałował narzeczoną w czoło, wstał z łóżka, otworzył okno, spojrzał w niebo i stwierdził, że odnalazł Boga oraz sens istnienia.
– Kim jesteś i co zrobiłeś z moim chłopakiem? – zaśmiała się ciocia, bo uznała, że jej ukochany żartuje.
– Jestem Franciszek, sługa boży. Dzisiejszej nocy narodziłem się na nowo – usłyszała w odpowiedzi.
– Dzisiejszej nocy to prawie mnie wykończyłeś, kochanie – wytknęła mu z udawanym oburzeniem.
– To się więcej nie powtórzy – mruknął Franek i zaczerwienił się po same uszy.
Ciotka zaniepokoiła się lekko, bo dostrzegła w oczach narzeczonego dziwny błysk, jakby coś rozświetlało je od środka.
– Franek, ty śpisz czy co? – zapytała, podejrzewając, że jej chłopak lunatykuje.
– Nie śpię. Moje ciało, dusza i umysł są czyste. To cudowne uczucie, wiesz? Szkoda, że nie możesz go ze mną dzielić. Przepraszam, Melu, ale nie wiedziałem…
– Czego, na miłość boską?
– Że zostanę wybrany. I nie wzywaj imienia Pana Boga nadaremno.
Godzinę później Franciszek spakował małą torbę, wyszedł i nie wrócił – ani do narzeczonej, ani do dawnego życia. Z początku wszyscy myśleli, że to taki chwilowy kaprys, potem, że objaw choroby psychicznej, niestety, Franek ani nie zwariował, ani nie miał fanaberii. On naprawdę postanowił zostać księdzem.
Ciotka Melania o mało nie umarła z rozpaczy, bo była w nim szaleńczo zakochana. Wszyscy się bali, że zrobi jakieś głupstwo i – owszem – zrobiła. Jednak nie to, o którym myśleli. Zamiast wpaść w alkoholizm albo podciąć sobie żyły, Melania rzuciła medycynę i wyjechała na sześć lat do Anglii. Oficjalna wersja głosi, że pracowała w domu starców, nieoficjalnie szeptało się po kątach, że był to dom wariatów. Tak czy siak, wyjazd dobrze na nią wpłynął. Ogarnęła się, uspokoiła i przestała gadać, że jej życie straciło sens.
Moja mama nie wie, czy to Franek pierwszy się odezwał do jej siostry, czy ona do niego; czy wkręciła się w spirytyzm już w Wielkiej Brytanii, czy w kraju; czy opuściła Londyn z własnej woli, czy Franek ją do tego namówił. W każdym razie niedługo po jej powrocie wyszło na jaw, że przez cały ten czas eksnarzeczeni pisali do siebie i dzwonili. Potem zaczęli się również spotykać.
Podobno ich miłość zamieniła się w przyjaźń, a dawne pożądanie zastąpiła głęboka duchowa więź. W przypadku Franciszka mogło tak być, lecz jeśli chodzi o Melę, to bardziej prawdopodobna wydaje się teza, że nie przestała go kochać, i że w jej mniemaniu lepszy był taki związek niż żaden. Co ciekawe, nie stała się przez to rozmodloną dewotką, nie przesiadywała godzinami w kościele. Jej zainteresowania poszły w zupełnie innym kierunku.
Trochę ciotkę z tamtego okresu kojarzę, lecz są to dość mgliste wspomnienia – jakiś park, odpustowe wiatraczki, karuzela w wesołym miasteczku i lody, po których się pochorowałam… Zdecydowanie lepiej pamiętam późniejsze lata, kiedy już chodziłam do szkoły. Wtedy zaczęłam dostrzegać dziwactwa Melanii, miałam zresztą wiele okazji. Rodzicie prosili ją od czasu do czasu, żeby się mną zajęła. Byli młodzi, chcieli pójść do kina, na tańce albo zwyczajnie ze sobą pobyć. Starsza siostra mamy nie przepadała za rolą opiekunki, jednak się zgadzała.
Bałam się jej historii
Pamiętam, że naprawdę się starała, bym czuła się z nią dobrze. Pozwalała mi do późna oglądać telewizję i obżerać się słodyczami, a zamiast czytać mi bajki do poduszki, opowiadała historie o duchach. Pewnie sądziła, że to fajne, i że zasłuży sobie w ten sposób na moją dozgonną miłość. Na początku faktycznie tak było, przepadałam za jej towarzystwem i strasznie mi się podobało, że mamy wspólne tajemnice, jednak nawet zakazany owoc może się znudzić, gdy zjada się go zbyt często.
Zresztą nie każdy dzieciak lubi słuchać o potępionych duszach, które nawiedzają domy i ludzi, o istotach z piekła rodem, które kryją się w ciemnościach nocy i odżywiają naszym strachem, o opętanych przez demony nieszczęśnikach, którzy porywają się na życie własne albo mordują innych. Ja w każdym razie nie lubiłam, bo dręczyły mnie potem koszmary, każdy cień na ścianie wydawał się dowodem obecności potwora, a pod moim łóżkiem i w szafie czaiło się jakieś niewyobrażalne zło.
Jestem pewna, że część tych historii była bzdurami wyssanymi z palca, ale zdecydowana ich część brzmiała całkiem wiarygodnie, zwłaszcza te, w których ciotka wspominała o księdzu Franciszku i jego egzorcyzmach. Nazywała go wówczas „wojownikiem światła” albo „ręką Boga”. Myślę, że ta fascynacja zjawiskami paranormalnymi u ciotki wzięła się po części z zakazanej miłości do tego człowieka. Melania chciała być częścią jego nowego życia i rzekome kontakty z zaświatami miały jej to ułatwić.
Najgorzej było wtedy, kiedy musiałam nocować w jej mieszkaniu. Ścieliła mi wówczas na kanapie w stołowym pokoju, czyli tam, gdzie prawdopodobnie ona i jej popaprani znajomi wywoływali duchy. Napisałam „prawdopodobnie”, ponieważ ciotka nigdy tego nie potwierdziła. Może obawiała się reakcji rodziny, bo ilekroć ktoś ją za to ganił – że nie powinna robić z domu cyrku i udostępniać go nawiedzonym świrom – kłamała na odczepne, że to tylko taka niegroźna zabawa, i że seanse odbywają się gdzie indziej.
Ten jej salon przyprawiał mnie o gęsią skórkę, bo pełno w nim było różnej wielkości luster, przez co miałam okropne wrażenie, że w pokoju są jeszcze inni ludzie. Czułam się nieswojo, jakby z każdego zakamarka pokoju śledziły mnie czyjeś oczy. Niby wiedziałam, że postacie z luster to nasze odbicia lub odbicia naszych odbić, ale to i tak niczego nie zmieniało.
W nocy ten irracjonalny lęk jeszcze się pogłębiał, bo szkło wychwytywało i zniekształcało każdy cień, każdy refleks światła – od migotania gwiazd i bladej poświaty księżyca, aż po reflektory przejeżdżających aut i pulsowania reklam. Często prosiłam ciotkę, żeby zasłaniała okna, ale odbijająca się w lustrach ciemność wydawała się jeszcze straszniejsza.
Nie zapomnę tamtej nocy
To, co na zawsze zmieniło mój stosunek do Melanii, skłóciło ją na wiele lat z moją mamą i naraziło na gniew ojca, wydarzyło się w pewną czerwcową sobotnią noc. Miałam wtedy 12 lat. Rodzice podrzucili mnie do ciotki wczesnym popołudniem, bo wybierali się na ślub przyjaciół. W pierwszej wersji chcieli zostawić mnie u dziadków, ale babcię połamało lumbago, ledwie się ruszała i pilnowanie wnuczki wydawało się jej zadaniem ponad siły.
O ile pamięć mnie nie myli, ciotka też nie była rolą niańki zachwycona. W krótkiej wymianie zdań z moją mamą usłyszała jednak, że rodzina powinna sobie pomagać, i że skoro niczego na ten wieczór nie zaplanowała, to towarzystwo jedynej siostrzenicy powinno być dla niej przyjemnością.
Melania nie należała do osób pogodnych, ciepłych ani wylewnych, lecz tamtego popołudnia wydała mi się bardziej milcząca niż zwykle i jakoś dziwnie podminowana. Zazwyczaj trudno było namówić ją do wyjścia do miasta, ale wtedy sama to zaproponowała. Najpierw poszłyśmy na zakupy i lody, potem do kina, a wieczorem na kolację do pizzerii.
Jeśli chciała mnie zmęczyć, osiągnęła swój cel na sto procent, bo kiedy wróciłyśmy do domu, marzyłam już tylko o tym, by umyć zęby, położyć się do łóżka i wpaść w objęcia Morfeusza. Nie przeszkodziły mi w tych planach ani upiorne lustra, ani niejasne wrażenie, że moja ciotka czegoś się boi. Zasnęłam minutę po tym, jak dotknęłam głową poduszki, i zapadłam się w słodki niebyt.
Nie potrafię powiedzieć, co mnie obudziło, ale było to prawdopodobnie przenikliwe zimno. A może jakiś hałas – skrzypienie podłogi, kroki na klatce schodowej albo jadący na sygnale ambulans. Pamiętam potworny chłód i to, że chciałam, bez otwierania oczu, naciągnąć na siebie kołdrę, ale nigdzie nie mogłam jej znaleźć. Szukałam, macałam, przesuwałam dłoń po całym prześcieradle i nic. Sytuacja nie była wyjątkowa, bo często skopywałam pościel na podłogę. Pomna tego faktu, sięgnęłam ręką za kanapę i nagle zdałam sobie sprawę, że coś jest nie tak, bo usłyszałam ciche pochrapywanie.
Moje ciężkie, sklejone snem powieki uniosły się gwałtownie, a serce podskoczyło do gardła. Na szczęście szybko się okazało, że nie ma powodów do niepokoju, bo pochrapywanie dobywało się z ust śpiącej w fotelu ciotki. Nie zamierzałam dociekać, co tam robi i dlaczego jest ubrana. Doszłam chyba do wniosku, że oglądała do późna telewizję, i że zmorzył ją sen, bo na ekranie migotała srebrno-biała kasza, a pokój oświetlała stojąca w rogu lampa z papierowym abażurem.
Zabrałam z podłogi kołdrę, owinęłam się nią szczelnie jak kokonem i już miałam naciągnąć na głowę jasiek, gdy w wiszącym nad atrapą kominka lustrze pojawiła się tajemnicza biała plama. Uznałabym ją pewnie za zniekształcone odbicie lampy, ale ku mojemu zaskoczeniu plama zaczęła zmieniać kolor na niebieski i dziwnie falować, jak poruszona w wannie woda. Po chwili cała powierzchnia lustra zrobiła się błękitna i nabrała głębi, niczym trójwymiarowa pocztówka, którą kupiłam kiedyś na morzem.
Bardziej zdumiona niż przestraszona, usiadłam na łóżku i obrzuciłam spojrzeniem pozostałe lustra. Działo się z nimi dokładnie to samo. Wyglądały jak okna z widokiem na bezchmurne niebo, co było nawet miłe. Jednak to niebo zaczęło się nagle jakby chmurzyć, a spoza chmur wypełzły cienie. Ludzkie cienie. Pomyślałam, że nie są prawdziwe, że to sen, tak jak siedząca w fotelu ciotka i przenikliwe zimno w salonie, ale świadomość, że tkwię w koszmarze, nie zdołała stłumić rosnącego przerażenia.
Te cienie w lustrach miały ręce, nogi i twarze. Nie twarze. Raczej oblicza umarłych. Skojarzyły mi się ze zdjęciami rentgenowskimi, takimi, na których widać kości czaszki, puste oczodoły i zęby. To były duchy kobiet, mężczyzn i dzieci – smutne, zagubione między światami byty. Nie mogły zrobić mi krzywdy, ale wtedy o tym nie wiedziałam, bo w oczach dziecka tłoczące się w lustrach istoty wyglądały upiornie i groźnie. Wzięłam je za potwory z piekła rodem. Myślałam, że za chwilę przenikną przez szkło, wejdą do salonu i pożrą mnie żywcem.
To nie był sen
Wrzasnęłam w nadziei, że się obudzę, ale się nie obudziłam, bo te straszne rzeczy działy się na jawie. Kiedy zdałam sobie z tego sprawę, i kiedy ciotka chwyciła mnie w objęcia, zacisnęłam powieki i zaczęłam drzeć się jeszcze głośniej. Wówczas zatkała mi dłonią usta, wzięła na ręce i zaniosła do swojej sypialni.
Po drodze powtarzała, że to nic takiego, i prosiła, żebym się uspokoiła, bo inaczej postawię na nogi cały blok, a sąsiedzi wezwą policję i będziemy miały kłopoty. Nie chciałam mieć kłopotów, więc przestałam krzyczeć. Niestety, ani trochę nie przestałam się bać.
– Kim oni są? – spytałam, gdy Melania położyła mnie do łóżka i otuliła kołdrą.
– Kim są te zjawy z luster?
– Jakie zjawy? – zdziwiła się nieszczerze. – Tam nie ma żadnych zjaw. Coś ci się przywidziało, Oleńko… No dobrze, a teraz grzecznie to wypij – dodała po chwili i przysunęła mi do ust szklaneczkę z odrobiną brązowego płynu.
Nie wiem, co to było, ale raczej nie waleriana, i z całą pewnością nie alkohol. Wzięłam łyk i prawie natychmiast zrobiło mi się błogo. Poczułam się szczęśliwa i dziwnie lekka, jakby moje ciało ważyło tyle, co piórko wróbelka.
– A teraz śpij – nakazała mi ciotka Melania. – Wszystko będzie dobrze.
Powieki same mi się zamknęły, jednak nie sądzę, bym straciła świadomość. W każdym razie nie od razu. Słyszałam trzask zamka, kiedy ciotka zamknęła drzwi, docierały do mnie strzępy słów, kiedy rozmawiała przez telefon, odnotowało się w mojej głowie, że niedługo potem ktoś ją odwiedził i mocno zrugał. Myślę, że tym kimś był ksiądz Franciszek, i że został wezwany, by odesłać duchy w zaświaty.
– Nie chcą odejść – tłumaczyła mu ciotka. – Tkwią tutaj od dwóch dni i śmiertelnie przeraziły Olę. Zrób coś. Ciebie na pewno posłuchają.
– A kto je przywołał?
– Nikt – ciotka była wyraźnie zdenerwowana. – Przyszły za mężem Basi. Chyba są zagubione i… – nie dosłyszałam. – Znasz Basię – ciągnęła ciotka. – To dobre medium. Nie sprowadziłaby obcych.
– Pomogę ci, ale następnym razem bądźcie bardziej ostrożni – powiedział mężczyzna. – Możecie ściągnąć coś…
Nie dowiedziałam się nigdy, co ksiądz miał na myśli, bo dokładnie w tym momencie urwał mi się film. Obudziłam się rano z lekkimi mdłościami i niesmakiem w ustach. Ciotka musiała przenieść mnie z powrotem na kanapę, bo gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam atrapę kominka i wiszące nad nim lustro. Wyglądało zwyczajnie i odbijało to, co powinno, czyli kwietnik z ogromną paprotką i lampę.
W świetle dnia wydarzenia z nocy zbladły i przestały budzić mój lęk, jednak zapamiętałam je z najdrobniejszymi szczegółami. Nie dałam się przekonać, że śniłam zły sen, choć Melania próbowała mi to wmówić na wszelkie możliwe sposoby. W końcu skapitulowała i zrobiła coś, czego nigdy nie umiałam jej wybaczyć. Kazała mi przysiąc na życie mamy i taty, że nikomu o tym nie powiem.
Przysięgłam, bo moja ciotka wyglądała w tym momencie, jakby postradała zmysły – jej czarne oczy stały się jeszcze czarniejsze, a twarz wykrzywił jakiś grymas. Dwie godziny później, kiedy odwiozła mnie do domu, złamałam obietnicę i wyklepałam wszystko rodzicom. Byłam dzieckiem, bałam się i nie chciałam, żeby ciotka się mną opiekowała. Wspomniałam przy okazji o słodyczach, nocnym oglądaniu telewizji i strasznych, opowiadanych mi na dobranoc, bajkach. Pominęłam tylko fragment o wypiciu tajemniczej substancji i chyba dobrze się stało, bo za coś takiego ojciec niechybnie Melkę by zamordował.
Moja spowiedź wywołała prawdziwe trzęsienie ziemi. Może nie każde słowo wzięto na poważnie, szczególnie te o zjawach w lustrze, ale ciotce nieźle się oberwało. Przez dwa lata rodzice nie utrzymywali z nią kontaktu, a reszta rodziny traktowała ją jak czarną owcę. Potem rany się zagoiły, złość minęła i wszystko wróciło do normy. Mniej więcej. Ujmę to w ten sposób: Melanii zostało wybaczone, ale nie zostało zapomniane, a zaufanie siostry i szwagra straciła na zawsze.
Zdumiewające było to, że niczego jej ta historia nie nauczyła. Brnęła dalej w te swoje dziwactwa – i na własne życzenie coraz bardziej oddalała się od bliskich. Doszło do tego, że przestała spędzać z nami święta. Jej rodziną stali się ci nawiedzeni ludzie od zjawisk paranormalnych oraz miłość jej życia, ksiądz Franciszek. Nikogo innego do szczęścia nie potrzebowała, zwłaszcza jedynej siostrzenicy, czyli mnie.
Przed laty, kiedy za namową mamy próbowałam zaprosić ją na osiemnastkę, wykrzyczała przez telefon, że się na mnie zawiodła, że to przeze mnie ludzie mają ją za wariatkę, że traktowała mnie zawsze jak córkę, a ja ją zdradziłam. Od tamtej pory nasze niezbyt ciepłe relacje ochłodziły się jeszcze bardziej.
Śmierć nie jest końcem wszystkiego
Nic już tego nie zmieni, bo dwa tygodnie temu sześćdziesięcioletnia ciotka Melania wpadła pod rozpędzony autobus. Świadkowie zdarzenia opowiadali, że chciała przebiec na drugą stronę ulicy, ale potknęła się na jakiejś nierówności. Kierowca nie zdążył zahamować, no i stało się to, co się stało.
Pogrzeb był skromny, a z przybyłych na uroczystość żałobników płakały tylko trzy osoby – dziadkowie i mama. Ksiądz Franek się nie pojawił, choć obiecał mi przez telefon, że przyjdzie. Zadzwoniłam do niego w tajemnicy przed rodzicami. Pomyślałam, że Melania by tego chciała, no i byłam bardzo ciekawa, jak ów mityczny „wojownik światła” wygląda.
Ksiądz odezwał się kilka dni później. Zadzwonił do mnie i powiedział, że miał do załatwienia ważniejszą sprawę – musiał oczyścić dom pewnej zacnej kobiety.
– A o Melę się nie martw – dodał. – Jej dusza trafiła w dobre miejsce.
– To znaczy gdzie? – wyrwało mi się.
– Tam, gdzie powinna – odparł enigmatycznie mężczyzna, a ja nieoczekiwanie poczułam ulgę.
Szczerze mówiąc, trochę się bałam, że ciotka będzie nawiedzać mnie na jawie i w snach za pośrednictwem luster. To prawda, że nigdy za nią nie przepadałam, i że uważałam ją za dziwaczkę, jednak dzięki temu, że przez jakiś czas była obecna w moim życiu, wiem jedno – duchy nie są wytworem fantazji, a śmierć nie jest końcem wszystkiego.