„Nikt nie rozumiał, przez jakie katusze przechodzę. To grupa rezolutnych babek z Facebooka postawiła mnie na nogi”
„Na fotelu siedziała pani koło sześćdziesiątki, a za nią stała z kieliszkiem rudowłosa piękność ubrana jak hippiska. Może i nazywałyśmy się identycznie, ale każda z nas była wyjątkowa i niepowtarzalna”.

- Aleksandra, 23 lata
Każda kobieta pragnie czuć się wyjątkowa, jedyna i niepowtarzalna. Ja mam z tym problem, bo na każdym kroku spotykam kogoś, kto nazywa się tak samo jak ja…
– Mam już dosyć bycia Olą K. Chyba zmienię nazwisko – oznajmiłam Ewie, mojej siostrze, która niedawno wyszła za mąż. – Ty już masz ten problem z głowy, bo przejęłaś ładne, niespotykane nazwisko po mężu. A ja co?
Ewa pokiwała głową, bo rozumiała mój ból. W końcu i ona przez całe lata nosiła jedno z najpopularniejszych nazwisk w Polsce. Obie na każdym kroku spotykałyśmy osoby, które nazywały się tak samo, a to powodowało masę zawirowań i nieporozumień.
W szkole to było prawdziwe utrapienie
Zaczęło się już w przedszkolu. W grupie były dwie Ole K. Oczywiście panie nas rozróżniały, ale dwa czy trzy razy zdarzyło się, że ktoś przebywający w sali na zastępstwie wydał mnie niewłaściwym rodzicom albo mojej mamie przyprowadzono do szatni inne dziecko. Potem była szkoła podstawowa i wieczne tłumaczenie, że niejaki Paweł K. nie jest moim bratem bliźniakiem. Nowi nauczyciele pytali: „rodzeństwo?”, ilekroć wyczytywali nasze nazwiska z dziennika jedno po drugim. Pod koniec podstawówki koledzy na tak postawione pytanie odpowiadali żartem: „nie, małżeństwo”.
To śmieszyło mnie tylko za pierwszym razem. Potem tylko wkurzało. W liceum uczyła mnie nauczycielka o identycznym nazwisku i oczywiście na początku wszyscy wypytywali, czy to moja mama. W pierwszej pracy powtórzył się koszmar z podstawówki. Jeden z kolegów też był K. i każdy nowy pracownik, a rotacja w firmie była spora, pytał, czy to mój mąż.
Rodzicom nie podobały się moje narzekania, zwłaszcza tacie. On był przywiązany do swojej rodowej godności i wiecznie ubolewał, że jako córki nie przekażemy owego szlachetnego miana kolejnym pokoleniom. Mama rozumiała mnie nieco lepiej, ale ograniczała się do pocieszania, że przecież zmienię nazwisko, jak wyjdę za mąż. Jednak do małżeństwa jakoś się nie spieszyłam, a sytuacja coraz bardziej mnie uwierała. No, bo ileż można ludziom tłumaczyć to samo?
– Słuchaj, przecież to może być nawet korzystne – przekonywały mnie koleżanki. – Jak poznasz jakiegoś faceta, który też będzie K. i za niego wyjdziesz, to nie będziesz musiała niczego zmieniać w papierach. Żebyś ty wiedziała, ile ja się nabiegałam za tą niby drobną zmianą…
Tak, tak, już to słyszałam: „to się może przydać”, „nie przejmuj się” i tak dalej… Poznałam nawet jedną Aleksandrę K. i od razu ktoś skomentował, że przecież to szansa od losu! No bo osoba o identycznie brzmiącym imieniu i nazwisku może na przykład iść za mnie na egzamin. Akurat! Po pierwsze to oszustwo, zagrożone karą, a po drugie akurat ta Aleksandra miała sześćdziesiąt jeden lat, więc podmiana raczej by się nie udała. Została mi więc tylko akceptacja tego stanu rzeczy i spokojne czekanie na oryginalnie nazywającego się męża.
– Hej, Ola, chciałam ci wysłać zaproszenie na Facebooku – zagadała raz do mnie nowa koleżanka w pracy. – Ale wiesz, osób nazywających się tak jak ty jest na fejsie prawie trzysta… Może ty mi wyślesz, będzie łatwiej?
Jasne, ona nazywała się Tatiana Z., gdzie Z. pochodziło od nazwiska, które słyszałam pierwszy raz w życiu. Było oryginalne, bez dwóch zdań. Wysłałam Tatianie to zaproszenie, a przy okazji, skoro już o tym wspomniała, wpisałam swoje dane do wyszukiwarki. Faktycznie! Miała rację. Wyskoczyło kilkaset profilów…
Co ciekawe, znalazłam też grupę, do której należały wyłącznie osoby o tym imieniu i nazwisku. Ot, taki trochę żart, trochę eksperyment. W każdym razie idea wydała mi się zabawna i wysłałam prośbę o dołączenie do grupy.
„Witaj, Olu K.! – odpisała mi, a jakże, niejaka Ola K. – Ja i wszystkie dziewczyny z tej grupy cieszymy się, że do nas dołączyłaś. Jeśli chcesz, możesz zamieszczać tu posty, zdjęcia i filmiki, a zobaczą je wyłącznie osoby z tej grupy. To wyjątkowo ekskluzywne towarzystwo! I trochę szalone. Obserwuj nas, bo czasem umawiamy się w realu. Mam nadzieję, że kiedyś się spotkamy!”.
Moja imienniczka miała rację. Grupa była bardzo życzliwa, ale i odrobinę szalona. Dziewczyny, kobiety w średnim wieku i seniorki traktowały się jak dobre koleżanki, zamieszczały zdjęcia swoich zwierzaków, dyskutowały i przekomarzały się w komentarzach.
Narobiłyśmy hałasu i sąsiad się wkurzył
A pewnego dnia ktoś opublikował post o spotkaniu w realu.
„Super, na pewno będę!”, „Ja przyjeżdżam! Za nic nie przepuszczę takiej okazji!”, „To gdzie się widzimy, dziewczyny?” – takie komentarze przeczytałam pod zaproszeniem. Imprezę organizowała babka, która właśnie wprowadziła się do nowego mieszkania. Nie w moim mieście, ale i tak postanowiłam pojechać.
„Fajnie, że nie trzeba będzie się przedstawiać ani zapamiętywać swoich imion” – napisała któraś Ola i dwadzieścia osób dało lajka.
Kiedy dotarłam na miejsce, z butelką wina i sernikiem, impreza już się rozkręcała. Dziewczyn było kilkanaście, wszystkie rozgadane i wesołe. Dałam gospodyni wałówkę i usiadłam na kanapie obok czterdziestolatki w garniturze, o wyglądzie menedżerki wyższego szczebla, dziewczyny z dredami i drobnej blondynki w zaawansowanej ciąży. Na fotelu siedziała pani koło sześćdziesiątki, a za nią stała z kieliszkiem rudowłosa piękność ubrana jak hippiska. Może i nazywałyśmy się identycznie, ale każda z nas była wyjątkowa i niepowtarzalna.
W miarę przybywania nowych gości robiło się coraz weselej i głośniej. Któraś wpadła na pomysł tańców, inna ustawiła w laptopie karaoke. Impreza rozkręciła się na dobre. Kto akurat nie jadł, nie tańczył albo nie wydzierał się do mikrofonu, udając Madonnę, ten rozmawiał, a właściwie przekrzykiwał się z innymi. Część dziewczyn wyległa na balkon. W sumie więc nie zdziwiło nas, że koło północy w drzwiach stanął sąsiad i zażądał, byśmy się uciszyły.
Gospodyni, nowa w bloku, bardzo go przepraszała i przez następny kwadrans było cicho. Niestety, po piętnastu minutach sytuacja się powtórzyła: znowu wszyscy się śmiali, śpiewali i hałasowali, w czym wydatnie pomagało nam wypite wino i drinki. Sąsiad przyszedł jeszcze raz, tym razem z żoną. Postraszyli, że jak się nie uciszymy, wezwą policję. Znowu wszystkie bardzo przepraszałyśmy i bardzo się starałyśmy zachowywać spokojniej, ale kto nie widział dwudziestu pięciu dobrze bawiących się kobiet naraz, ten nie zrozumie, jak ciężkie to było zadanie.
No i się doigrałyśmy. Pół godziny po ostatnim ostrzeżeniu Ola otworzyła drzwi i spojrzała w twarze dwóm umundurowanym policjantom.
Panowie oznajmili, że muszą interweniować, bo mieli skargi. Oczywiście oni rozumieją, że czasami zabawa jest zbyt dobra i żadne z nas przestępczynie, tak, tak, ale prawo jest prawem.
– Ale panowie… – zaczęła prosić Ola w hippisowskiej sukience. – My naprawdę nie chciałyśmy przeszkadzać sąsiadom… Już będziemy cichutko jak myszki, obiecujemy!
– Ja rozumiem, proszę pani – westchnął młodszy policjant. – Ale my was musimy spisać, bo taki mamy protokół interwencji. Poprosimy wszystkich obecnych… eee… wszystkie obecne o przygotowanie dokumentów.
Policjant myślał, że robimy sobie żarty
Popatrzyłam na stojącą obok Olę – menedżerkę, a potem skrzyżowałam wzrok z Olą – mamą czwórki dzieci i nagle parsknęłyśmy śmiechem. Reszta dziewczyn też zrozumiała nasz tok myślenia i również zaczęła chichotać. To nie spodobało się policjantom.
– W pracy policji nie ma nic śmiesznego – próbowali nas usadzić. – Proszę przygotować dowody! Musimy spisać dane wszystkich osób biorących udział w zajściu. O, dziękuję. Pani Aleksandra K… – mamrotał, wpisując dane z pierwszego dokumentu do notesu. – Poproszę następną osobę.
Wytrzymał do trzech. Przy czwartym dowodzie podniósł na nas zdezorientowany wzrok, w którym czaiło się podejrzenie, że jest robiony w konia. Ze śmiertelnie poważną miną podałam mu zatem mój dowód osobisty.
– Co?! – nie wytrzymał. – Pani też ma dokument na nazwisko Aleksandra K.?! Co tu jest grane?!
Gospodyni próbowała mu wytłumaczyć koncepcję grupy na Facebooku, zrzeszającej wyłącznie osoby o konkretnym imieniu i nazwisku, ale jakoś to do niego nie przemawiało. Był wyraźnie zły. W końcu, po napisaniu dwadzieścia pięć razy „Aleksandra K.” w czarnym, służbowym notatniku, pouczył nas, że nie wolno zakłócać ciszy nocnej i razem z partnerem wyszli z mieszkania. I tak dostałam nagrodę za lata utrapień związanych z noszeniem popularnego imienia i nazwiska! Miny policjantów były po prostu bezcenne!
– Wiesz co, Ewa? – oznajmiłam siostrze. – Jednak na razie nie zmieniam nazwiska. Mam sporo zabawy z obecnym i z nowymi koleżankami!