Reklama

Niewiele wiedziałam o swoim pradziadku, bo z nieznanego mi powodu był przez rodzinę wyklęty. Dopiero niedawno, po śmierci taty, poznałam prawdę… Okazało się, że rodzina ma szlacheckie korzenie i posiadłość gdzieś na południu Polski. Co prawda, szlachta była zubożała, a posiadłość ogranicza się do starego dworku i kawałka ogrodu, ale zawsze! Nie mogłam zrozumieć, dlaczego to przede mną ukrywano, a przede wszystkim, dlaczego nigdy tam nie byliśmy!

Reklama

– Kto tam mieszka? – zapytałam mamę, gdy przeglądałyśmy rodzinne papiery.

– Teraz ten dom ktoś wynajmuje, umowa jest podpisana jeszcze na miesiąc. Ale chyba nie będzie przedłużał, tam nikt długo miejsca nie zagrzał…

– Dlaczego? – zdziwiłam się. – Ten domek jest zniszczony? Ale to może warto włożyć jakieś pieniądze, odremontować?

– No… chyba nie bardzo.

Zobacz także

Tak długo naciskałam, że wreszcie mama zdecydowała się cokolwiek opowiedzieć

No i dowiedziałam się, że w tym domu urodził się mój tata, ale zaraz potem dziadkowie się wyprowadzili i kupili mieszkanie w mieście. Z tego, co moja mama wie, wynika, że nawet tam nie jeździli. Dopiero, kiedy mój tata się ożenił i wyprowadził, a potem babcia zmarła, dziadek postanowił wrócić w swoje rodzinne strony.

– Długo tam nie wytrzymał – pokiwała głową. – Chyba po kilku miesiącach okazało się, że zwariował, i trzeba go zabrać. Ale to było do przewidzenia.

– Jak to zwariował? I dlaczego do przewidzenia? – nic nie rozumiałam.

– No co mam ci powiedzieć. Zwariował – mama wzruszyła ramionami. – Wiesz, że dziadek był w domu opieki, prawda? Oficjalnie się mówiło o alzheimerze, ale to nie było tylko to. Lekarze wprost mówili, że zmiany są zbyt głębokie i poważne, a jednocześnie choroba się nie posuwa, więc sami nie do końca wiedzieli, co mu jest.

– A dlaczego to było do przewidzenia? – zapytałam wstrząśnięta. – Jesteśmy obciążeni genetycznie czy jak?

– Nie, nie, skąd – mama się zawahała.

Wiesz, trochę głupio mi o tym opowiadać. Zresztą niezbyt wiele wiem.

– To powiedz, co wiesz – zażądałam.

– Każdy, kto mieszkał w tym domu, wariował – mama wyraźnie była speszona.

– Tam coś się działo, właśnie dlatego twoja babcia i dziadek się wyprowadzili. Wynajęli oczywiście to siedlisko, ale…

– Mamo, co tam się działo?!

– Wiesz, najlepiej, jak zapytasz o to ciocię Krysię. Ona wie więcej – zbyła mnie.

Rzeczywiście dziwne, czemu nie mieli więcej dzieci

Ciocia Krysia to siostra mojego taty, o rok młodsza. Mieszka niedaleko od nas i oczywiście natychmiast się z nią umówiłam na spotkanie, bo cała ta historia była dla mnie i niezrozumiała, i intrygująca. Ciocia nie była zachwycona, gdy zapytałam o dom i rodzinne tajemnice. Nawet próbowała mnie zbyć, kręcąc, że była za mała, kiedy rodzice o tym opowiadali. Ale nie dałam za wygraną.

Ciociu, ja teraz odziedziczyłam ten dom, i chociażby z tego powodu należy mi się wyjaśnienie – oznajmiłam stanowczo.

Poddała się. Argument o spadku był nie do podważenia. Zanim jednak zaczęła opowiadać, uprzedziła, że wszystko wie z rodzinnych opowieści i sama w to nie bardzo wierzy, chociaż sprawdzać nie ma zamiaru. Sama długo nie wiedziała, że gdzieś tam jest jakaś rodzinna posiadłość. Miała chyba 15 lat, kiedy podczas oglądania zdjęć zastanowiło ją, że na większości jest w tle ten sam dom. Zapytała mamę – czyli moją babcię – gdzie robiono zdjęcia. No i babcia, zamiast powiedzieć wprost, zaczęła coś kręcić. Pewnie gdyby nie to, ciotka dałaby spokój, ale zaintrygowana, naciskała, o co chodzi. Jeszcze bardziej się zdziwiła, kiedy się okazało, że dom jest wynajmowany, a rodzina od lat tam nie zaglądała. A w dodatku każdy lokator wytrzymuje w nim co najwyżej kilka miesięcy, dlatego jest ciągły problem z szukaniem nowych chętnych. No i wreszcie wydusiła mroczną historię…

– Wszystko zaczęło się od dziadka, czyli twojego pradziadka – powiedziała ciotka. – Działo się to w czasach, gdy Polska była pod zaborami.

Mieszkali na terenie Galicji i nawet specjalnie nie uskarżali się na żadne represje czy prześladowania. Ale mężczyźni musieli obowiązkowo służyć w armii austriackiej, bez wyjątku. Twój pradziadek akurat się ożenił, kiedy przyszło wezwanie. Próbował je odroczyć, kombinował, niestety, nie udało się. I zaledwie trzy dni po ślubie pożegnał się z ukochaną i ruszył na jakąś tam wojnę. A musisz wiedzieć, że prababcia była najpiękniejszą kobietą w okolicy. Nie mam żadnych zdjęć… Podobno w domu, w tym dworku, wisi jakiś jej portret, ale ja go przecież nie widziałam… No więc w każdym razie, była piękna i pradziadek musiał pokonać niejednego rywala, żeby zdobyć jej względy. Podobno był szalenie zazdrosny i kiedy wyjeżdżał, to właśnie spędzało mu sen z powiek – że zostawia śliczną, młodą żonę bez nadzoru, a dobrze wiedział, ilu okolicznych młodzieńców się w niej podkochuje. I bogatych, i przystojnych. Wiedział też, że żona siedzieć w domu nie będzie, bo charakteru mniszki bynajmniej nie miała, a okazji do zabawy w okolicy też nie brakowało. Kiedy wrócił po kilku miesiącach, okazało się, że prababcia jest w ciąży. Ucieszył się, że w noc poślubną się tak ładnie uwinęli, że się sprawdził jako mąż, i nawet kupił ukochanej żoneczce w podarku pierścionek z rubinem…

– Ojej, dostałam taki od taty na 18 urodziny, powiedział, że to rodowy klejnot – wtrąciłam strasznie przejęta.

– Ten sam – ciotka przytaknęła. – No więc wszyscy byli szczęśliwi, a kiedy na świat przyszedł syn – twój dziadek znaczy – to radość pradziadka już w ogóle nie miała granic. Potomek rodu, było komu schedę zostawić. Ale potem prababcia już w ciążę nie zaszła, pomimo starań. No i ktoś zaczął przebąkiwać, że pradziadek jest bezpłodny, że to jego wina. Wiesz, nie wszyscy go lubili, bo jako właściciel ziemski nie zawsze był sprawiedliwy, więc jak tylko ktoś mógł, to chętnie mu dopiekł. Na początku pradziadek się ponoć tymi plotkami nie przejmował, zbywał co poniektórych, z innymi do bijatyki stawał. Jednego, jak słyszałam, do sądu pozwał. Ale lata mijały, a domysły i plotki obrastały coraz to nowymi „faktami”. Ktoś życzliwy mu doniósł, że pod jego nieobecność sąsiad nader często do dworku zaglądał, ktoś inny sobie przypomniał, że prababcia na balach w kącie sama nie siedziała… Ziarnko do ziarnka, aż wreszcie niepewność pradziadka przerodziła się w przekonanie, że jednak młoda i piękna żona wierności mu nie dochowała.

No nie, bez przesady, w duchy to ja już nie uwierzę

Jednak śmierć żony załamała pradziadka. Podobno trafił na kilka tygodni do szpitala. A potem zamknął się w sobie, z nikim gadać nie chciał. Ludzie mówili, że nieszczęście tak go zjadło, że nawet do syna serce stracił. Całymi dniami tylko przesiadywał przed portretem zmarłej żony i pił. Wszystko go drażniło, a w szczególności kobiety – szybko zwolnił wszystkie kucharki i pokojówki, ani jedna się w domu nie ostała.

Pod kilku latach zupełnie zwariował. Pewnie i z powodu alkoholu, w każdym razie, ludzie zaczęli się go wręcz bać. Podobno stale wykrzykiwał, że ona mu musi wybaczyć, że on nie chciał, że bez jej błogosławieństwa nigdy spokoju nie zazna. Chodził po domu i szukał żony, a po nocy wył. Kiedy tylko jakaś kobieta pojawiała się w okolicy, wpadał w szał. Krzyczał, że tylko jego Basieńka może tu przebywać, żeby się wynosiła, bo żona mu nie wybaczy. Nic dziwnego, że w końcu wszyscy go opuścili, został tylko jeden wierny ogrodnik. On przeżył swojego pana i on go pochował. Jakoś tak pod koniec wojny.

– Mój ojciec… Twój dziadek znaczy, wrócił wtedy do domu – ciągnęła ciocia. – Już wtedy miał żonę, ciężarną, tułali się po ludziach, więc jak pradziadek zmarł, to wrócili w rodzinne strony. No. Ale długo miejsca tam nie zagrzali. Babcia mi powiedziała, że nie mogła w dworku wytrzymać. Po nocach coś wyło i straszyło, drzwi trzaskały, ogień w kominku gasł, w kuchni meble były poprzestawiane. Kilka razy miała wrażenie, że ktoś ją łapie, dotyka… No i kiedy na świat przyszedł Marek, twój ojciec, to się uparła, że muszą się stamtąd wyprowadzić. O dziecko się bała. Była pewna, że ktoś w nocy koło łóżeczka chodzi… A potem każdy, kto tam mieszkał, uciekał. Zwłaszcza kobiety były przez ducha nękane.

Wyszłam od ciotki przerażona, ale i trochę zdegustowana. Duchy to nie mój klimat i prawdę mówiąc, nie bardzo w nie wierzyłam. Dlatego postanowiłam pojechać do tego domu. Tym bardziej że poprzednim lokatorom kończyła się umowa, chciałam ustalić, co i jak, więc się z nimi umówiłam. Domek był śliczny, rzeczywiście jak dworek. Trochę zniszczony, ogród też zaniedbany. Przed domem stał samochód, jacyś ludzie coś do niego pakowali.

– Dobrze, że pani jest, my zaraz wyjeżdżamy – młody facet, mniej więcej w moim wieku, podszedł do mnie.

– To jednak nie zostajecie państwo? – uśmiechnęłam się do niego.

– Nie, przykro mi – pokręcił głową. – Ja bym tu wytrzymał, ale żona…

– A co tu się dzieje? – byłam ciekawa.

– Trudno powiedzieć. Ania mówi, że tu straszy. Ja daleki jestem od wysnuwania takich tez, chociaż faktycznie, zdarzały się rzeczy, które trudno wytłumaczyć…

– Na przykład? – zapytałam.

– To, że coś skrzypi, jęczy, drzwi się same zamykają i otwierają, to mnie nie dziwi. Stary dom, futryny wypaczone. Ale że meble w nocy zmieniają miejsce – tego już nie rozumiem. A zmieniają, na pewno, robiłem przecież eksperymenty. Ustawiałem krzesło przy oknie i rano było gdzie indziej.

– Nikt nie przestawił? – zasugerowałam.

– Nie – uparł się lokator. – Dzieci są malutkie, a żona sama w nocy po domu nie chodzi. Wie pani, ona naprawdę boi się tu mieszkać. Twierdzi, że coś do niej szepcze, coś ją dotyka. Martwię się… Na początku to myślałem, że jej odbija. Stary dom, na uboczu, atmosfera faktycznie jest niesamowita. No ale kiedy te krzesła zaczęły wędrować… W każdym razie, muszę ją stąd zabrać.

Na widok portretu Barbary, krzyknęłam. To był szok!

Wyjechali, a ja zastanawiałam się, co zrobić. Po tym, co usłyszałam od niego i od ciotki, trochę bałam się sama wejść do środka. Po namyśle wsiadłam w samochód i wróciłam do domu z postanowieniem, że wrócę tu w towarzystwie.

Udało mi się namówić ciotkę i mojego narzeczonego. I pewnego dnia zrobiliśmy sobie wycieczkę. Ciotka trochę się bała, ale w sumie była ciekawa. Nigdy nie widziała przecież rodzinnej posiadłości.

Okazało się, że dom w środku jest nawet w przyzwoitym stanie. Podłogi co prawda domagały się cyklinowania, a drzwi i okna faktycznie były nieco wypaczone. Ale reszta prezentowała się znakomicie. Zwłaszcza wielki kominek w salonie i cudne piece kaflowe w pokojach… Rozglądałam się, szukając portretu mojej prababci, ale nigdzie go nie widziałam.

– Może jest na strychu? – zapytał mój chłopak. – Taki dom musi mieć strych, nie?

– Pewnie masz rację – ciotka przytaknęła. – W sumie od kilkudziesięciu lat nasza rodzina tu nie mieszkała, więc pewnie wiele rzeczy tam powynoszono.

Wejście na strych znaleźliśmy na tyłach, przy spiżarni. Mieliśmy obawy, czy drewniane schody wytrzymają, ale Jacek stwierdził, że są dość solidne. Kazał nam poczekać i poleciał do samochodu po latarkę.

– No to wchodzimy – zapowiedział, dzielnie ruszając pierwszy.

Strych przypominał graciarnię. Żeby w ogóle wejść, Jacek musiał przesunąć jakąś skrzynię. Weszłam na górę i szukałam portretu. Jacek otworzył okienka, żeby wpuścić trochę światła i wypuścić kurz. Zaintrygowana ciotka oglądała meble, ja przestawiałam wszystkie deski i obrazy, szukając właściwego. Co prawda, tych portretów było mnóstwo, i zaczęłam się zastanawiać, jak niby mam rozpoznać prababcię…

– Nie mam pojęcia, jak wyglądała – ciotka, zawezwana na pomoc, wzruszyła ramionami. – Wiem tylko, że była piękna, ale to przecież pojęcie względne.

Wróciła do oglądania regału, ja wypatrzyłam w kącie jeszcze jakieś płótno i z trudem je odwróciłam. Było zakurzone, więc delikatnie przetarłam je rękawem – wszystko i tak miałam do prania – i krzyknęłam.

Patrzyłam na swój własny portret. Moje oczy, wysokie czoło, charakterystyczne skrzywienie brwi, które już dawno chciałam wyrównać, nawet pieprzyk na policzku!

– Jezu – usłyszałam za plecami głos Jacka. – Gdyby nie fryzura i ta suknia…

No to znalazłaś – dodała ciotka. – Ale żeby aż takie podobieństwo? Szok.

Zniosłam obraz ze strychu i od razu zapakowałam do samochodu. Należała mu się fachowa renowacja – zajęłam się tym zaraz następnego dnia.

– A co zrobisz z domem? – zapytał Jacek po kilku dniach.– Pusty stać nie może…

– Zastanawiam się, czy nie moglibyśmy tam zamieszkać – przyznałam się do swoich przemyśleń. – Wiesz, do miasta w sumie niedaleko, a tu i tak nie mamy mieszkania. Więc albo to sprzedamy – ale trochę mi szkoda – albo… Co ty na to? Jacek stwierdził, że to całkiem niezły pomysł, ale trzeba wszystko przemyśleć. A na razie postanowiliśmy spędzić w dworku pradziadka kilka dni i posprzątać.

Odnowiony portret powiesiłam nad kominkiem. Pasował idealnie! W nocy zachciało mi się pić. Cichutko wysunęłam się z łóżka i poszłam do kuchni. Zrobiłam to z duszą na ramieniu, przyznaję, ale głupio mi było budzić Jacka. Zapalałam po kolei wszystkie światła i wsłuchiwałam się w każdy odgłos. Dom faktycznie w ogóle nie spał. Na górze coś jęczało, w kominie szumiał wiatr. Gdzieś skrzypnęły schody czy może podłoga… Dziwne wrażenie! Wzięłam butelkę wody i na chwilę zatrzymałam się przy oknie w saloniku. I wtedy to usłyszałam.

„Porywczy byłem, źle zrobiłem, wybaczysz?” – usłyszałam

– Basiu, tyś to, wróciłaś, kochana moja – głos był cichy, ale słowa wyraźne.

Miałam wrażenie, że ktoś mnie musnął, pogłaskał po głowie. Akurat stałam naprzeciw kominka i moje spojrzenie padło na portret. Do dziś nie wiem, jakim cudem nie krzyknęłam. Stałam jak skamieniała.

Basiu, duszko moja, wybaczysz ty mi? – głos był męski i w sumie… ciepły. – Powiedziałem, że ja stąd nie odejdę, póki wybaczenia mi nie dasz. Porywczy byłem, źle zrobiłem. Wybaczysz?

– Wybaczę – powiedziałam głośno i wyraźnie, sama nie wiem, dlaczego; przestraszyłam się własnego głosu, aż krzyknęłam.

– Duszko moja, dziękuję – usłyszałam jeszcze i poczułam przeciąg, a z nim lodowate dotknięcie na dłoni.

Reklama

Wypuściłam butelkę i krzyknęłam jeszcze raz. Powiew powietrza stał się silniejszy, fotel przy kominku się rozbujał, jakby ktoś go potrącił, gdzieś trzasnęły drzwi. Wtedy w pokoju stanął Jacek, zaalarmowany moim krzykiem. Nigdy nie zapomnę tamtej nocy. Ale też prawdą jest, że od tego momentu w domu jest spokój. Jacek specjalnie przestawiał meble, żeby sprawdzić, czy ktoś je przesunie – zawsze były na swoim miejscu. Nic już nie skrzypi, nie jęczy… No, czasem, jak to w starym domu. Ale pewnie i to zniknie, jak go wyremontujemy. Bo jednak tu zamieszkamy. Widocznie nie bez powodu jestem tak podobna do prababci, widocznie to ja musiałam się tu pojawić, żeby duch pradziadka odzyskał spokój…

Reklama
Reklama
Reklama