„Nowo poznani przyjaciele byli w wieku moich wnuków. Wziąłem ich pod swoje skrzydła i pokazałem co i jak”
„Punktualnie w samo południe zjawiłem się w parku. Moi nowi znajomi już na mnie czekali. Wziąłem się do roboty. Pokazywałem, jak trzymać rakietkę, jak ustawiać się do stołu, jak oszukiwać przeciwnika”.
- Mieczysław, 67 lat
Piłka znalazła... piłkę
Nie mogłem o niej myśleć inaczej, bo na miano psa to coś moim zdaniem nie zasługiwało. Była to mianowicie suczka rasy york, wielkości damskiej torebki. Dostaliśmy ją od naszych dzieci, które uznały, że skoro one już z nami nie mieszkają, a my przechodzimy na emeryturę, to przyda nam się towarzystwo. Plus ruch, jak to określił nasz szanowny syn, bo pies równa się spacer.
– Ni pies, ni wydra – szepnęła żona, kiedy dzieci odjechały.
– Coś na kształt świdra – odrzekłem, patrząc na małą szarą kulkę, która aktualnie próbowała podlać kaktus stojący w pokoju.
– Trzeba go będzie wyżej postawić – powiedziała żona. – Znaczy kaktus, nie psa. Wykończy roślinę, a sobie pokłuje…
Mimo że byliśmy bardziej niż sceptycznie nastawieni, przyzwyczailiśmy się, że to małe coś ciągle łazi po domu. Co więcej, rosło i tyło jak na drożdżach i jakoś nie wiadomo skąd, nadaliśmy tej imię Piłka. Tak więc z tą Piłką maszerowałem teraz po ulicach osiedla. Nie było duże, raptem parę bloków. W dodatku wokół nikogo, bo ludzie na wakacjach albo w pracy, więc spuściłem ją w końcu ze smyczy, sam zaś przysiadłem na ławeczce i odpaliłem nielegalnego w domu papierosa.
Nagle poczułem, że coś mnie uderza w głowę. Niby nie mocno, ale skąd, co i jak? Obejrzałem się za siebie i zobaczyłem, jak Piłka leci jak szalona w kierunku krzaków. Kurczę – pomyślałem, jeszcze coś zeżre.
– Piłka, wracaj! – wydarłem się i zobaczyłem, jak pies wynurza się z zarośli z piłeczką do ping-ponga w pysku.
Jednocześnie usłyszałem głos należący najwyraźniej do jakiegoś młodzieńca, który też się przez te krzaki przedzierał.
– Bardzo przepraszam, nie chciałem! To moja wina – był autentycznie strapiony.
– Co się stało? – zapytałem.
– Bo my tu gramy obok i ja za mocno odbiłem piłeczkę i chyba pana trafiłem. Przepraszam jeszcze raz!
– Już dobrze, nic się nie stało. Ale lepiej ją wyciągnijmy z tej paszczy, bo Piłka zeżre.
– Serio? Tak ma na imię? – zaśmiał się.
– No widzisz przecież, że tłusta jest niczym piłka i tak właśnie ją nazwaliśmy.
– Super! Chodź Piłeczko, oddaj piłeczkę – zagadał do suni, a ona o dziwo podeszła do niego i oddała znalezisko. – No cóż… – chłopak obejrzał zdobycz. – Tą już podziurawiłaś, więc na nic się nam nie przyda, ale na szczęście mamy jeszcze parę w zapasie.
– Gdzie gracie? – zapytałem.
– Tu zaraz za krzakami jest stół. Chce pan zobaczyć? Z kolegami się uczymy. Na razie, jak widać, kiepsko nam idzie, skoro bijemy przechodniów – zachichotał.
– No to pokaż – powiedziałem i zwlokłem się z ławki, a za nami pobiegła podekscytowana Piłka.
Nagle wróciły wspomnienia
Rzeczywiście tuż obok stały stoły. Dwa do grania w szachy i jeden do ping-ponga, a raczej, profesjonalnie rzecz nazywając, do tenisa stołowego. Przy nim kręciło się kilku młodzieńców i dziewczyna. Dwóch grało, dwóch patrzyło i wydawało jakieś dziwne okrzyki, a dziewczyna dopingowała.
– A wy nie w szkole? – zapytałem swojego przewodnika.
– Gdzie tam, przecież wakacje.
– Fakt – przypomniało mi się.
– No i gramy, bo jakoś w tym roku nam się nie udało nigdzie wyjechać. A tak w ogóle mam na imię Sebastian – kiwnął głową. – To Tomek, Radek, Stefan i Józek. A, no i Majka.
– Dzień dobry panu! – usłyszałem chór i nieco się zdziwiłem, bo tej pory byłem przyzwyczajony do tego, że tu na osiedlu widuje się raczej opryszków potajemnie palących papierosy i klnących na czym świat stoi, a nie dobrze wychowane dzieciaki.
– A ja jestem Mieczysław – przedstawiłem się. – I jak wam idzie?
– Szczerze mówiąc, średnio – zaśmiał się Sebastian. – Niby w szkole nas uczył taki facet, ale ciągle coś nie wychodzi.
– Źle trzymacie rakietki – powiedziałem.
– Jak to źle? – Sebastian się zdziwił.
– Daj, pokażę ci.
Powiem szczerze, że kiedy tylko wziąłem rakietkę do ręki, wróciły wspomnienia. To poczucie, że staje się do rywalizacji, że można wygrać, że te kilkadziesiąt minut będą tak emocjonujące… Sebastian chyba wyczuł, co mi w sercu gra, bo zapytał:
– Czy pan się na tym zna?
– Znam się, chłopcze, znam… – westchnąłem. – Kiedyś spędzałem godziny na sali i na zawodach. Grałem zawodowo przez dziesięć lat.
– Dlaczego pan przestał?
– Kontuzja ręki, potem miesiące rehabilitacji i jakoś tak się skończyło. Ale parę myków jeszcze znam – mrugnąłem okiem.
– O rany, pokaże nam pan? – podekscytował się jeden z chłopaków.
– Pewnie, tylko nie dzisiaj. Żona mnie tam dobrze ochrzani za spóźnienie – zaśmiałem się. – To co, jutro koło południa?
Do domu wróciłem z takim uśmiechem na ustach, że aż Helena spojrzała na mnie podejrzliwie.
– Gdzieś ty był? Ziemniaki zimne, kotlety przypalone. Zadzwonić mogłeś chociaż!
– Telefonu nie wziąłem. Ziemniaki zjem zimne, nie martw się.
– A coś taki szczęśliwy?
– Bo spotkałem nowych kolegów – powiedziałem siadając do stołu, po czym opowiedziałem jej o spotkaniu z młodzieńcami.
– A ich rodzice nie będą mieli nic przeciwko? Taki stary dziadek z młodocianymi, wiesz, jak to teraz bywa. I co z ręką?
– Oj Hela, proszę cię, nie mnóż problemów tam, gdzie ich nie ma. Jakby co, poproszę, żeby przyszli z rodzicami i mnie poznali. Ręki nadwyrężać nie będę, bo już o medale nie gram, parę razy tylko machnę rakietką. A oni są naprawdę fajni, normalni jacyś, a nie jak te typki spod śmietnika. Do tego czasem wyjdę, pogadam, poruszam się, a nie będę siedział jak ten grzyb i gapił się w telewizor. No i Piłka ich polubiła – pogładziłem psa po głowie.
Chyba ten ostatni argument przeważył. Helena westchnęła, podała mi przypalone kotlety i zabrała się za porządki w szafie. Ja usiadłem przed telewizorem i włączyłem kanał sportowy, gdzie akurat odbywał się mecz. Powiem szczerze, że się zdziwiłem, bo trochę się zmieniło od moich czasów. Komentator mówił o rozmaitych powłokach stołów, rakietek, nowych zagraniach.
Zostałem trenerem tenisa stołowego
Następnego dnia, zgodnie z obietnicą szanownej małżonki, dostałem wychodne. Punktualnie w samo południe zjawiłem się w parku. Moi nowi znajomi już na mnie czekali. Wziąłem się do roboty. Pokazywałem, jak trzymać rakietkę, jak ustawiać się do stołu, jak oszukiwać przeciwnika.
Po godzinie byłem wykończony. Sebastian pognał do sklepu po napoje.
– Ale fajnie. Jak się szkoła zacznie, to pokażemy, co potrafimy – westchnął Tomek. – A medale pan na zawodach zdobywał?
– Owszem, i to niejeden. Do tego jakieś puchary, ze trzy chyba.
– Super by było zobaczyć – powiedziała tym razem Majka.
– Chętnie bym was zaprosił do domu, ale to już muszą się zgodzić wasi rodzice, bo nie chcę mieć kłopotów.
– To niech pan da numer telefonu, oni zadzwonią i potwierdzą, że możemy. Dobra?
Rany boskie – pomyślałem. Gdzie oni się uchowali?
– Jasne, niech dzwonią. A może zrobimy jeszcze inaczej? – wpadłem na pomysł. – Zaproszę moich wnuczków, wy swoich rodziców, i spotkamy się tutaj. Zobaczą, jak gracie, a może i moich zachęcicie do zabawy, co? A medale przyniosę, obiecuję.
– Super! – znowu chór.
Tak też się stało. Wieczorem zadzwonili rodzice dzieciaków i umówiliśmy się na najbliższą sobotę. Z samego rana wyciągnąłem z szafy stare adidasy, sportowy strój, a z regału zdjąłem medale i puchary i włożyłem do torby. Żona spojrzała na mnie z politowaniem i pomachała na do widzenia.
Ależ było świetnie! Rodzice dzieciaków okazali się przesympatyczni, dziękowali mi, że pod moją opieką nabierają wprawy. Moje wnuki też zaczęły się interesować tym, co się dzieje na stole. Po godzinie zaś na horyzoncie pojawiła się moja żona z ogromną blachą ciasta i torbą napojów.
– Widzę, że to był naprawdę dobry pomysł. W końcu masz ten dawny błysk w oku – ucałowała mnie. – A teraz, szanowni państwo – zwróciła się do reszty. – Czas na piknik!
Od tej pory spotykamy się regularnie. Dzieciaki uczą się i ogrywają kolegów ze szkoły. A ja czuję się jak młody bóg. Bo piłka wciąż w grze, nawet taka mała.