„Nowy prezes myślał, że będzie bezkarnie szastał naszymi pieniędzmi i zgarniał grubą kasę. Niedoczekanie!”
„Nigdy w życiu nie dam się zastraszyć! Nie sprzedam mieszkania i się nie wyprowadzę. To prędzej wielki pan prezes opuści swój wygodny gabinet. Razem ze swoimi kolesiami. Lawina niezadowolenia już ruszyła i wymiecie tych drani daleko poza nasze osiedle”.
- Katarzyna, lat 44
Jestem członkiem naszej spółdzielni mieszkaniowej od prawie 25 lat. Od początku interesowałam się sprawami osiedla. Byłam na tyle aktywna i zaangażowana, że lokatorzy aż czterokrotnie wybierali mnie na swojego przedstawiciela.
Miałam pilnować, by władze spółdzielni dbały o interesy mieszkańców, działały zgodnie z prawem. I pilnowałam. Najlepiej jak umiałam. Na zebraniach nie przysypiałam, nie siedziałam cicho, nie przytakiwałam członkom zarządu. Jeżeli były jakieś wątpliwości, mówiłam o nich. Pytałam, żądałam. Po to mnie wybrano!
– Pani Katarzyno, ja przez panią po nocach nie śpię… – mawiał poprzedni prezes nieco żartobliwie i z sympatią.
Przyznaję, władze spółdzielni nie miały ze mną łatwego życia, ale współpraca układała się całkiem nieźle. I było to widać. Nasze osiedle prezentowało się naprawdę wspaniale: oświetlone alejki, zadbane trawniki, ławeczki, place zabaw dla dzieci. W budynkach czyste klatki schodowe i nowe, szczelne dachy.
Mieszkańcom żyło się miło i bezpiecznie.
Wspólną kasę traktował jak swoją własność!
Wszystko się skończyło cztery lata temu, gdy w spółdzielni zaczął rządzić nowy prezes, Andrzej K. i jego ludzie. Od razu stałam się niewygodna. Nowym władzom nie podobało się, że patrzę im na ręce, zadaję kłopotliwe pytania, domagam się wyjaśnień, rozliczeń. A wierzcie mi, było na co patrzeć, o co pytać, z czego rozliczać.
Nieuzasadnione podwyżki czynszów, opłat za ogrzewanie, ustawione przetargi i zupełnie niepotrzebne inwestycje. No i horrendalnie wysokie pensje członków zarządu. Ludzie szeptali, że pan prezes bierze miesięcznie z premią ponad 30 tys. zł. Jego ludzie zresztą niewiele mniej...
Zobacz także
Nie mam nic przeciwko wysokim zarobkom. Uważam, że za dobrą pracę należy się godziwa płaca. Ale tu o dobrej pracy nie było mowy! Panowie dbali tylko o swoje interesy. I traktowali spółdzielcze pieniądze jak własne. Napychali sobie nimi kieszenie, a resztę hojnie rozdzielali pomiędzy krewnych i znajomych!
To oni dostawali zlecenia na strzyżenie trawników, sprzątanie klatek schodowych, wszelkie prace remontowe. I nie liczyło się to, że ich wykonanie pozostawiało, delikatnie mówiąc, wiele do życzenia.
Pamiętam, jak w moim budynku rozpoczęło się malowanie klatki schodowej. Pseudo-fachowcy nie umyli nawet ścian, nie uzupełnili ubytków w tynku. W przerwach między jedną a drugą flaszką chlapali farbą, tu i tam. Wyglądało to naprawdę strasznie. Sama chyba lepiej bym to wszystko pomalowała, chociaż nigdy w życiu nie miałam w ręku pędzla.
– Co to w ogóle jest? Nie dostaniecie nawet grosza za taką fuszerkę – denerwowałam się, ale oni tylko się śmiali.
– No co pani, to firma szwagra pana prezesa, wszystko będzie zapłacone – zdradził mi któregoś dnia jeden z nich.
Za ćwiarteczkę dodał, że za pomalowanie jednego piętra szwagier dostanie 4 tys. zł. Pięter było dwanaście, a klatki dwie.
Sama nic nie zdziałam. Trzeba się zjednoczyć
Nie mogłam się z tym pogodzić. Bolało mnie, że nasze pieniądze są wyrzucane w błoto. Chodziłam do spółdzielni, próbowałam pytać. Nie tylko o remont. Chciałam poznać szczegóły przetargów, dowiedzieć się, co składa się na tajemnicze opłaty eksploatacyjne, dlaczego za wodę i ścieki płacimy najwięcej w mieście...
Niestety niczego nie mogłam się dowiedzieć. Opędzano się ode mnie jak od natrętnej muchy. Słyszałam, że odpowiedź dostanę na piśmie, innym razem, że odpowiedzi nie dostanę w ogóle, bo nie zapytałam pisemnie. Kiedy któregoś dnia zażądałam dostępu do dokumentów finansowych spółdzielni, główna księgowa prawie siłą wyrzuciła mnie za drzwi. Twierdziła, że tylko przeszkadzam jej w pracy.
– Jestem przedstawicielką mieszkańców, mam prawo do nich zajrzeć – tłumaczyłam jej.
– Tak? A ja ich nie udostępnię – baba uśmiechnęła się złośliwie. – Jeżeli to się pani nie podoba, proszę napisać skargę do rady nadzorczej. Na pewno zajmą się sprawą z największą starannością…
Nie dało się nie słyszeć ironii w jej głosie. Ta pinda doskonale wiedziała, że zasiadają tam, podobnie jak w zarządzie, ludzie prezesa. I że nic dla mnie nie zrobią.
Miałam dość takiego traktowania, ignorowania mnie i łamania praw członków spółdzielni. Zaczęłam rozmawiać z lokatorami. Zaczepiałam ich na ulicy, w osiedlowym sklepie, na placach zabaw. Chodziłam po mieszkaniach. Chciałam, żeby zainteresowali się tym, co dzieje się w spółdzielni, domagali się respektowania swoich praw. Zdawałam sobie sprawę z tego, że sama niewiele zdziałam. Ale jeśli się zjednoczymy, staniemy się siłą, z którą władze spółdzielni będą musiały się liczyć.
Na efekty nie trzeba było długo czekać
Na początku mieszkańcy byli nastawieni niechętnie. Jedni twierdzili, że pracują przez całą dobę i nie mają czasu, inni, że są już starzy, chorzy i brakuje im siły. Jeszcze inni mówili, że to i tak nic nie da, więc po co w ogóle pakować się w jakieś tam protesty i pisanie skarg. Nie potrafiłam tego zrozumieć. Wszyscy narzekali, psioczyli, ale nikt nie chciał ruszyć swoich czterech liter, by zmienić coś na lepsze.
– Ludzie, obudźcie się! Ta wasza bierność to miód na serce prezesa! Dzięki temu może traktować spółdzielnię jak własny folwark. Chcecie dalej być frajerami? Płacić za jego nowe samochody, kolejny dom, wakacje w ciepłych krajach? Naprawdę was na to stać? – pytałam.
Te argumenty chyba w końcu do nich przemówiły, bo coś się ruszyło. Ludzie zaczęli przyglądać się temu, co się wokół nich dzieje, zauważać nieprawidłowości. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Do rady nadzorczej zaczęły masowo wpływać skargi na działalność zarządu spółdzielni. Mieszkańcy domagali się przeprowadzenia kontroli, szczegółowych wyjaśnień...
Niewiele to dało. Żadna ze skarg nie została, zgodnie z sugestiami głównej księgowej, uwzględniona. Rada przygotowała dla wszystkich jedną odpowiedź w której informowała, że po wnikliwym zbadaniu sprawy, nie stwierdza żadnych uchybień i nieprawidłowości. Założę się, że ani jeden z tych panów nie zajrzał nawet do żadnych dokumentów.
– No i co teraz? – pytali mieszkańcy.
– Spokojnie, przegraliśmy bitwę, ale nie wojnę. Czas na drugi krok. Musimy doprowadzić do zwołania walnego zgromadzenia członków spółdzielni. Jeżeli nam się to uda, odwołamy radę nadzorczą a potem zarząd – tłumaczyłam.
Przygotowałam wniosek o zwołanie walnego zgromadzenia i zaczęłam zbierać podpisy. Nie wiedziałam, że władze spółdzielni już wiedzą o całej akcji i szykują mi w zamian przykrą niespodziankę.
Myśleli, że mnie złamią. Odnieśli odwrotny skutek
Pół roku temu do moich drzwi zapukał listonosz. Wręczył mi list polecony. Dowiedziałam się z niego, że decyzją rady nadzorczej zostałam wyrzucona ze spółdzielni. Za, jak to napisano, „szerzenie plotek i publiczne pomówienia organów spółdzielni a także świadome działania szkodzące interesom spółdzielców”. Czytałam to pismo, czytałam i przecierałam oczy ze zdumienia. Ja szkodzę interesom spółdzielni? Przecież to bzdura! Natychmiast poprosiłam pisemnie o wyjaśnienia. Myślałam, że to jakaś pomyłka albo niesmaczny żart. Okazało się, że wcale nie. W kolejnym piśmie wyjaśniono mi, że decyzję taką podjęto na wniosek jednego z lokatorów. Którego, nie mogłam się dowiedzieć. Prezes zasłaniał się ustawą o ochronie danych osobowych. Do dziś zastanawiam się, czy ten lokator w ogóle istnieje...
Nie zamierzałam pogodzić się z tą decyzją. Napisałam odwołania do wszystkich możliwych władz spółdzielni. Przekonywałam, że zarzuty są bezpodstawne, wręcz absurdalne. Przecież nie przedstawiono żadnego dowodu, ani jednego rzeczowego argumentu czy faktu.
Niestety, nic nie pomogło. Członkowie rady nadzorczej i zarządu łaskawie poświęcili na rozmowę ze mną zaledwie 5 minut. Nie zdążyłam nawet dobrze ust otworzyć, a już było po wszystkim. Panowie nazwali mnie wichrzycielką i wyprosili z pokoju. Decyzja o wyrzuceniu mnie została, oczywiście, utrzymana. Poinformowano mnie także, że nie mogę już brać udziału w zebraniach przedstawicieli mieszkańców, bo nie jestem już członkiem spółdzielni. I tyle w temacie.
– Ze mną nie wygrasz, głupia babo. Ja tu rządzę. A jak ci się nie podoba, to się wyprowadź – szepnął prezes, gdy zdenerwowana wychodziłam ze spotkania.
– Nie ma mowy, nigdzie się nie wyprowadzę – odparłam, patrząc mu w oczy.
– Zobaczymy – mruknął ze złośliwym uśmiechem, zamykając za mną drzwi.
Nie wiedziałam, że szykuje dla mnie kolejną niespodziankę. I to jaką!
Kilka dni później do moich drzwi znów zapukał listonosz. Wręczył mi list polecony. Tym razem dowiedziałam się z niego, że mój czynsz ulega zmianie. Kwota wzrasta z i tak mocno wygórowanych 800 zł do 1800 zł miesięcznie! W uzasadnieniu napisano tylko, że nie jestem członkiem spółdzielni, więc czynsz będzie mi naliczany na innych zasadach. Jakich? Tego doczytać się nie mogłam.
Wreszcie poczułam, że to, co robię, ma sens
Oczywiście natychmiast odwołałam się od tej podwyżki, ale decyzję utrzymano w mocy. Poinformowano mnie także, że jeśli nie stać mnie na tak wysokie opłaty, powinnam sprzedać mieszkanie na wolnym rynku. Zrozumiałam, że prezes i spółka chcą się mnie pozbyć... Nie mogli mnie wyrzucić z mieszkania, bo wykupiłam je na własność, więc próbują dopaść mnie z innej strony...
Wiadomość o „karze”, która mnie spotkała, bardzo szybko dotarła do wszystkich lokatorów. Ostrzegano ich nieoficjalnie, że każdego, kto będzie wtrącać się w nie swoje sprawy, spotka to samo. Władze spółdzielni czuły, że grunt zaczyna im się palić pod nogami i wszelkimi sposobami starały się zniechęcić mieszkańców do działania. Myślałam już nawet, że im się to uda. Ale, ku mojemu zaskoczeniu, skutek był odwrotny.
Ludzie nie dali się zastraszyć. Wręcz przeciwnie, nabrali jeszcze większej ochoty do walki. Na osiedlu zawrzało.
– Działamy dalej. Nie będzie nam tu jakiś wieprz dyktował, co mamy robić – zapewniły mnie sąsiadki przed blokiem.
– A niech sobie straszą, przecież wszystkich nie wyrzucą – słyszałam w sklepie.
A kilku panów, stojących za spożywczakiem, gotowych było nawet odstawić swoje piwka, pójść do spółdzielni i dać prezesowi w mordę... Bardzo mnie to rozbawiło. Słyszałam też, że inni przedstawiciele dostali od mieszkańców poważne ostrzeżenie: jeżeli dalej będą marionetkami w rękach prezesa, pożegnają się ze swoją funkcją. A sąsiedzi zatrują im życie. Wreszcie poczułam, że to, co robię, ma sens.
Według adwokata, na pewno wygram tę sprawę
Dziś jestem bardzo dumna z mieszkańców mojego osiedla. Akcja zbierania podpisów została już zakończona. Do władz spółdzielni wpłynął wniosek o zwołanie walnego zgromadzenia. Podobno prezes rwie sobie włosy z głowy i zastanawia się, jak temu zapobiec. Cokolwiek wymyśli, jego dni są policzone. Lawina niezadowolenia ruszyła i prędzej czy później, wymiecie go z gabinetu. Razem z jego wiernymi pomagierami.
Sama oczywiście też się nie poddałam. Postanowiłam walczyć o przywrócenie mi praw członkowskich przed sądem. Mam bardzo dobrego adwokata. Nie mieszka na naszym osiedlu, ale słyszał o całej sprawie i postanowił mi pomóc. Za darmo. Jestem mu za to wdzięczna, bo podwójny czynsz rujnuje mój domowy budżet.
Adwokat mówi, że sprawę mam praktycznie wygraną od ręki. Bo postępowanie władz spółdzielni to jeden wielki skandal. Jako przedstawiciel mieszkańców miałam nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek przyglądać się ich pracy. A potem dzielić się swoimi niepochlebnymi opiniami z mieszkańcami. A że to nie podobało się panu prezesowi? No cóż, spółdzielnia to nie jego prywatny folwark, a lokatorzy to nie wasale, którzy muszą mu się kłaniać w pas. Czas najwyższy, by to zrozumiał.