„Kochanek mamy chciał zgrywać głowę rodziny na tegorocznej Wigilii. Pozwoliłam mu, bo wiedział o mnie zbyt wiele”
„Dwa lata po śmierci taty wciąż słyszałam jego głos przy wigilijnym stole. Gdy mama oznajmiła, że »wpadnie z kimś«, poczułam, jakby ktoś naruszył ostatni bezpieczny fragment naszego świata. A jednak Zdzisław, który wiedział o nas zaskakująco dużo, przyniósł coś, o czym zapomnieliśmy – trochę życia i radości”.

- Redakcja
Od śmierci taty minęły dwa lata, a ja wciąż słyszę, jak stuka łyżką o rant filiżanki, jak poprawia okulary i mówi do mamy:
– Halinko, nie przesadzaj z makiem, nikt nie będzie spał po tym serniku.
Rok temu przy wigilijnym stole było pusto jak nigdy. Siedzieliśmy niby razem, ale każdy osobno. Mama praktycznie się nie odzywała, ciotka Wiesia wciąż ocierała oczy, a ja z Anetą udawałyśmy, że wszystko jest w porządku. Prawda była taka, że jedliśmy tę kolację w żałobie, nawet jeśli nie wszyscy mieli na sobie czerń.
W zeszłym roku miało być inaczej.
– Marta, wpadnę z kimś na Wigilię – powiedziała mama przez telefon. Tak po prostu, między pytaniem o moje zdrowie a przypomnieniem, że mam przywieźć sałatkę jarzynową.
– Z kimś? – powtórzyłam automatycznie. – Ale z kim?
– To kolega z chóru. Zdzisław. Zobaczysz, miły człowiek.
Przez chwilę nie mogłam się odezwać. Bo jak to – kolega z chóru? Mama? Na Wigilię? Przecież ona jeszcze niedawno nie wychodziła z domu bez potrzeby, a teraz zaprasza kogokolwiek na nasze święta?
– Dobrze – odpowiedziałam w końcu, ale całą noc nie spałam. Przewracałam się z boku na bok, analizując to jedno zdanie: „wpadnę z kimś”. Co to właściwie znaczy? I co ja mam o tym myśleć?
– No przecież to może być po prostu znajomy – mówiła mi tydzień później Magda, przyjaciółka z pracy.
– Ale to moja mama, rozumiesz? Mama. Wdowa od dwóch lat. Ona... ona nie „przychodzi z kimś”.
– Marta, nie masz piętnastu lat. To, że mama ma swoje życie, nie oznacza zdrady wobec ojca. Może po prostu nie chce być sama.
Nie odpowiedziałam. Magda może i miała rację. Ale serce i rozum w takich sprawach rzadko grają w jednej drużynie. Zwłaszcza gdy chodzi o rodziców. Zwłaszcza gdy chodzi o święta. I zwłaszcza... gdy „ten ktoś” ma na imię Zdzisław.
Zbyt dobrze wiedział, kto jest kim
Weszłam do salonu ciotki Wiesi dokładnie o siedemnastej, niosąc makowiec. Świąteczny obrus był już rozłożony, w kącie stała pachnąca jodła z nieco przekrzywionym aniołkiem na czubku, a w kuchni krzątała się Aneta z wujkiem Romanem, próbując ratować przypaloną kapustę z grzybami. Ciotka, jak co roku, zajęła miejsce przy oknie i doglądała wszystkiego, udając, że niczego nie kontroluje.
Zaraz potem zadzwonił domofon. Mama weszła pierwsza. Miała na sobie granatowy płaszcz i apaszkę, którą kiedyś nosiła na koncerty chóralne. Uśmiechnęła się nerwowo, po czym cofnęła się pół kroku. Za nią pojawił się mężczyzna w eleganckim, ciemnym płaszczu i z szerokim uśmiechem na twarzy. Przystojny, siwiejący, z tym rodzajem pewności siebie, który nie wynika z nachalności, tylko ze świadomości własnego miejsca. Trzymał w rękach pudełko, z którego wystawała butelka wina i pierniczki w celofanie.
– Dobry wieczór wszystkim – powiedziała mama, nieco zbyt głośno. – To jest Zdzisław, mój kolega z chóru.
Zrobiło się cicho. Aneta spojrzała na mnie z uniesionymi brwiami. Roman zakaszlał. Ciotka Wiesia, wciąż siedząca przy oknie, przesunęła wzrokiem po Zdzisławie od stóp do głów i tylko skinęła głową.
– Miło poznać – powiedziała po chwili i wstała, podając mu rękę.
– Wzajemnie. Cieszę się, że mogę tu dziś być – odpowiedział Zdzisław. – Halinka tyle opowiadała o tej waszej rodzinnej Wigilii, że poczułem się, jakbym już tu był.
Wymieniliśmy uprzejme uśmiechy. Mama wyglądała na spiętą, ale też… dziwnie ożywioną. Od dawna nie widziałam jej z tak prostymi plecami. Wszyscy staraliśmy się zachować świąteczną atmosferę, ale coś wisiało w powietrzu – coś pomiędzy niedowierzaniem a powściągliwą ciekawością.
Po kilku minutach siedzieliśmy już przy stole. Zdzisław zasiadł obok mamy, a ja naprzeciwko. Składając życzenia, ścisnął mi rękę i powiedział:
– Marta, prawda?
Uśmiechnęłam się sztywno.
Kiedy wznosiliśmy pierwszy toast kompotem z suszu, Aneta nachyliła się do mnie i szepnęła:
– Ty go znasz? Bo ja pierwszy raz go widzę.
– Ja też – odpowiedziałam cicho.
Obserwowałam Zdzisława z rosnącym napięciem. Zbyt dobrze wiedział, kto jest kim. Zbyt naturalnie rzucał uwagami, które brzmiały, jakby znał nasze zwyczaje, jakby był tu nie pierwszy raz.
– Roman nie zmienia się od lat – powiedział, śmiejąc się z jakiegoś komentarza o pierogach. – Pamiętam, jak jeszcze ganiał za psem po podwórku z marchewką w ręce. Zawsze coś wymyślił.
Wujek spojrzał na niego z zaskoczeniem.
– Skąd pan to wie?
Zdzisław uśmiechnął się tylko i poklepał Halinę po dłoni.
– Mamy z Halinką długą historię.
Poczułam, jak coś zaciska mi się w brzuchu. Patrzyłam na nich – na mamę, która co chwila zerkała na niego ukradkiem, i na Zdzisława, który wyglądał, jakby właśnie wrócił do miejsca, które znał lepiej niż my wszyscy razem wzięci. Nie wiedziałam jeszcze, o co chodzi. Ale wiedziałam, że nie jest tylko „kolegą z chóru”.
Mama nie pisnęła słowa
Wyszłam do kuchni, niby po dokładkę pierogów, ale prawda była taka, że musiałam odetchnąć. Nie dawało mi spokoju to, jak mama na niego patrzyła. Inaczej niż zwykle. Nie było w tym lęku, niepewności, które widziałam u niej przez ostatnie dwa lata. Teraz w jej oczach było coś, czego dawno nie widziałam. Spokój. I czułość.
Stała przy blacie i kroiła śledzie w śmietanie. Kiedy weszłam, nawet nie podniosła wzroku.
– Mamo – zaczęłam. – Kim właściwie jest Zdzisław?
Zamieszała śmietanę, jakby nie dosłyszała. Poczekałam chwilę, ale nie odpowiedziała. Postawiła miskę z powrotem na stole.
– Pytałam, kim on jest – powtórzyłam, tym razem głośniej.
Odwróciła się do mnie. Wciąż spokojna, ale poważna.
– To tylko znajomy, Marta. Kolega z chóru.
– Nie rozśmieszaj mnie. Przecież on wie o nas rzeczy, których nie mógłby wiedzieć. Pamięta psa Romana, zna nasze zwyczaje. Skąd?
Milczała przez dłuższą chwilę. Potem zaczęła rozkładać śledzie do małych miseczek, jakby liczyła, że tym przykryje temat. Ale ja nie zamierzałam odpuszczać.
– Mamo, ja naprawdę nie rozumiem, dlaczego robisz z tego tajemnicę. Przyszłaś tu z obcym mężczyzną, przedstawiasz go wszystkim, a potem udajesz, że to nic takiego?
– Bo to nic takiego – odpowiedziała cicho. – Przynajmniej nie powinno być.
– Ale jest – powiedziałam. – Dla mnie jest.
Spojrzała na mnie po raz pierwszy od początku tej rozmowy. Jej wzrok był spokojny, ale nieco zmęczony.
– Marta… To Wigilia.
– I co z tego? Mamy udawać, że nic się nie dzieje? Znowu?
Westchnęła. Wytarła ręce w ściereczkę i odsunęła się od stołu.
– Zdzisława znam od bardzo dawna. Nawet nie wiesz, jak długo. Ale nie chcę teraz o tym rozmawiać. Proszę cię.
– Od kiedy? – zapytałam, czując jak ścisnęło mnie w gardle. – Przed tatą? Po? W trakcie?
Nie odpowiedziała. Przez chwilę tylko stałyśmy naprzeciwko siebie. Dwie dorosłe kobiety, które nagle nie potrafiły ze sobą rozmawiać. Odwróciła się i zaczęła znowu kroić cebulę.
– Proszę cię, Marta. Nie teraz.
Wyszłam z kuchni bez słowa. Miałam mętlik w głowie. Czułam się jak dziecko, które nagle zrozumiało, że rodzice mają swoje tajemnice. Tylko że ja już nie byłam dzieckiem. I naprawdę nie wiedziałam, co czuję bardziej – złość, smutek czy może… lęk, że mama, ta cicha i zamknięta w sobie kobieta, zdołała przez dwa lata ukrywać coś, co właśnie rozpychało się łokciami przy wigilijnym stole.
Czegoś się wstydziła
Zdzisław rozkręcił się przy kompotach i serniku. Wydawał się zupełnie na miejscu, jakby przez lata bywał na naszych Wigiliach. Rozmawiał swobodnie z Romanem, z Anetą o książkach, a nawet zagadał ciotkę Wiesię o jej złotą bransoletkę, którą – jak twierdził – widział kiedyś na jej ręce „w latach osiemdziesiątych, na jakimś imieninowym zdjęciu”.
Ciotka zmarszczyła brwi.
– Skąd ty to wiesz?
– A to Halinka nie pokazywała pani zdjęć z tamtych czasów? – uśmiechnął się, jakby nic się nie stało.
Wtedy zapadła cisza. Patrzyliśmy po sobie, trochę zagubieni. Mama ujęła filiżankę, jakby chciała czymś zająć ręce.
– Bo my… znaliśmy się dawno – powiedziała cicho. – Zanim wyszłam za męża.
Nie patrzyła na nikogo. Powiedziała to tak, jakby wyznawała coś wstydliwego. Nikt się nie odezwał. Ja też nie. Patrzyłam na nią i próbowałam poukładać to sobie w głowie. Pierwsza miłość. Kolega z chóru. Obcy, który nie był obcy.
W drzwiach stanął Zdzisław
Po kolacji zaproponowałam, że pozmywam. Chciałam zostać chwilę sama, ale nie zdążyłam nawet odkręcić wody, gdy w drzwiach stanął Zdzisław.
– Pomóc ci?
– Poradzę sobie – odpowiedziałam szybko, zbyt szybko. Usiadł jednak przy stole i nalał sobie herbaty.
– Wiem, że to dla ciebie dziwne. Te święta, moja obecność. Ale nie chciałem robić zamieszania. Po prostu… chciałem być blisko niej.
Nie patrzyłam na niego. Wycierałam talerz, choć już był suchy.
– A co to znaczy: „być blisko”? – zapytałam. – Przecież myśmy cię nie znali.
– Bo tak miało być. Halinka nigdy nie chciała, żeby ktoś wiedział. Znałem ją, zanim poznała twojego tatę. Mieliśmy swoje życie, młodość, potem drogi się rozeszły. Myślałem, że już nigdy jej nie zobaczę. Aż któregoś dnia trafiłem do chóru.
Przerwał, jakby potrzebował czasu.
– Wiesz, Marta… Ja nie przyszedłem tu nikogo zastępować. Nie chcę zajmować miejsca twojego ojca. On był i zawsze będzie ważny. Chciałem po prostu być przy niej. Nic więcej.
Usiadłam naprzeciwko, wciąż ściskając ściereczkę.
– A myślisz, że możesz być?
Spojrzał na mnie uważnie. Nie odpowiedział od razu.
– Myślę, że mogę spróbować. Ale tylko jeśli wy pozwolicie.
Kiwnęłam głową. Nie obiecałam niczego. Ale pierwszy raz nie czułam oporu.
Wróciło do nas życie
Pojechaliśmy do domu późno, jak zwykle po Wigilii. Mama siedziała obok mnie na tylnym siedzeniu, a Zdzisław prowadził. Nie rozmawialiśmy wiele. Z głośników cicho leciała kolęda, w szybie odbijały się lampki z mijanych balkonów.
Kiedy wysiadłam pod swoim blokiem, mama pocałowała mnie w policzek.
– Dziękuję, że nie zrobiłaś problemu – powiedziała.
– Nie zrobiłam, bo nie było o co robić problem – odpowiedziałam i uśmiechnęłam się lekko.
Weszłam do mieszkania i usiadłam na kanapie w zimnym salonie. Zapaliłam choinkowe lampki i wpatrywałam się w ich migotanie. Ojciec był przy mnie, jak co roku. Ale tym razem coś się zmieniło. Nie czekałam na niego z napięciem, nie wypatrywałam jego obecności w spojrzeniach mamy. Zrozumiałam, że ona go nie zdradziła. Po prostu przestała być tylko wdową. Znów stała się kobietą, która potrafi kochać.
Nie wiem, co będzie dalej. Czy Zdzisław zostanie z nami na kolejne święta, czy mama znów zacznie zamykać się w sobie. Ale wiem jedno – ta Wigilia była inna. I choć przyszła z obcym człowiekiem, to pierwszy raz od śmierci taty czułam, że wraca do nas życie.
Marta, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Wiedziałam, że teściowa mnie nienawidzi, ale teraz przesadziła. W Wigilię powiedziała mi coś, co odebrało mi apetyt”
- „Macocha nie zaprosiła mnie na Wigilię, bo chciała pokazać, kto ma władzę. Moja zemsta dojrzewa jak staropolski piernik”
- „Wigilia samotnego taksówkarza nie była kolorowa. Stało się jednak coś, dzięki czemu ten dzień w końcu był wyjątkowy”