„Za kilka komplementów oddałam mu 12 tysięcy. Ja po prostu chciałam, by ktoś mnie w końcu pokochał”
„Czułam się potrzebna. Potrafił nazwać mnie „swoją Anną” i choć brzmi to banalnie, w tamtym momencie rozgrzewało mnie to bardziej niż termofor. Byłam czujna, niby ostrożna, ale coraz częściej łapałam się na tym, że wyobrażam sobie naszą rozmowę przy stole, nasze milczenie przy czytaniu książek, jego obecność, gdy wracam z pracy. Jeszcze wtedy nie przypuszczałam, jak to się skończy”.

- Redakcja
Jego fotel nadal tam stał, choć od dwóch lat nie należał już do nikogo. Odkąd się wyprowadził, życie jakoś zwolniło. I choć nie byłam z tych, co leżą w łóżku tygodniami i płaczą w poduszkę, to wieczorami zdarzało mi się bezmyślnie wpatrywać w ekran telefonu — byleby ktoś napisał, zadzwonił, zapytał, jak minął dzień.
Byłam po pięćdziesiątce. Samotna. Ale nie żałosna. Mam dorosłą córkę, Agatę, która układa sobie życie po swojemu. Ma męża, mieszkanie, kota. Odwiedza mnie w niedzielę, przynosi sernik. Chociaż czasem wydaje mi się, że jestem dla niej przezroczysta.
Nie byłam naiwna. Naprawdę. Pracowałam w biurze, ogarniałam kredyty, znam się na ludziach. Ale też... całe życie byłam ostrożna. Aż za bardzo. Po rozwodzie przez długie miesiące mówiłam sobie, że jestem silna, że sama dam radę. Ale człowiek nie zawsze patrzy przez rozum. Czasem całym sobą tęskni za dotykiem. To też serce, które tęskni za czułością.
Któregoś wieczoru założyłam konto na portalu randkowym. Bez zdjęcia. Bez wielkich nadziei. Chciałam tylko zobaczyć, co tam się dzieje. Poczytać, pośmiać się z dziwnych opisów. Ale wtedy napisał on. Marek.
„Dzień dobry, Pani Anno. Od razu powiem: jestem wdowcem. Samotnym inżynierem z Poznania. Zwykłym facetem, który rano pije czarną kawę i lubi obserwować, jak świat się budzi do życia”.
Nie było w tym ani grama nachalności. Był ciepły, delikatny. Uważny. Coś we mnie zadrżało. I pierwszy raz od dawna pomyślałam: a może jednak...?
Czułam się potrzebna
Zaczęło się niewinnie. Jedna wiadomość, potem druga. Nie zasypywał mnie pytaniami, nie był nachalny. Pisał tak, jakbyśmy się już kiedyś znali. Albo jakby naprawdę chciał mnie poznać, powoli, z szacunkiem. Każdy dzień zaczynał się od jego „Dzień dobry, Anno. Jak spałaś?”. Początkowo odpowiadałam zdawkowo, trochę z dystansem. Ale po tygodniu łapałam się na tym, że zanim jeszcze zaparzę kawę, sięgam po telefon, żeby sprawdzić, czy napisał.
Marek był uważny. Zawsze pamiętał, kiedy mam wizytę u lekarza, kiedy kończę pracę, kiedy mam imieniny siostry. Potrafił zapytać o to, jak się dziś czuję, w taki sposób, że naprawdę chciałam odpowiedzieć szczerze. Mówił, że żona zmarła pięć lat temu i od tamtej pory nie potrafił się z nikim związać. Pisał, że też czuł się niewidzialny, jakby nagle przestał być dla kogokolwiek ważny.
Z dnia na dzień jego wiadomości stały się codziennym rytuałem. Rano: „Piękna pogoda dzisiaj, szkoda, że nie możemy przejść się razem nad Wartą”. W południe: „Zjadłbym z Tobą obiad, myślę, że świetnie gotujesz”. Wieczorem: „Gdybyśmy byli bliżej, zrobiłbym Ci herbatę z cytryną i opatulił kocem”.
Czułam się potrzebna. Potrafił nazwać mnie „swoją Anną” i choć brzmi to banalnie, w tamtym momencie rozgrzewało mnie to bardziej niż termofor. Byłam czujna, niby ostrożna, ale coraz częściej łapałam się na tym, że wyobrażam sobie naszą rozmowę przy stole, nasze milczenie przy czytaniu książek, jego obecność, gdy wracam z pracy i ściągam buty.
– Mamo, czemu się tak śmiejesz do tego telefonu? – zapytała któregoś wieczoru Agata, moja córka, kiedy przyszła w odwiedziny.
– Przypomniał mi się dowcip, który znajomy mi dziś opowiedział – odpowiedziałam wymijająco i schowałam telefon do kieszeni.
Nie chciałam jej jeszcze mówić. Nie byłam pewna, czy to ma sens. Nie chciałam, żeby myślała, że szukam czegokolwiek za wszelką cenę. A może właśnie to robiłam, tylko nie chciałam się do tego przyznać.
Wieczorami leżałam w łóżku z telefonem w dłoni. Czekałam, aż Marek napisze swoje „dobranoc, śpij spokojnie, moja Anno”. Niektóre kobiety marzą o pierścionkach i podróżach. Ja marzyłam, żeby kiedyś naprawdę wypowiedział to na głos, nie przez ekran.
Wiedziałam, że się wciągam. Wiedziałam też, że powinnam być mądrzejsza. Ale serce, które długo milczało, nagle zaczęło mówić. I bardzo chciało być wysłuchane.
Jego pierwsza prośba
To był poniedziałek. Pamiętam, bo wróciłam z pracy zmęczona i jedyne, na co miałam ochotę, to usiąść na kanapie i nie robić nic. Właśnie wtedy Marek napisał wiadomość inną niż zwykle. Nie było w niej „jak minął dzień” ani „śniłaś mi się w nocy”. Było za to: „Miałem dziś stłuczkę. Nic poważnego, ale auto stoi. A muszę dojeżdżać do pracy”.
Zaczęłam dopytywać. Powiedział, że sprawa niewielka, ale że ubezpieczenie wypłaci dopiero za kilka tygodni, a on nie ma oszczędności. „Nie chcę Cię obciążać… po prostu potrzebuję chwilowego wsparcia. Oddam, słowo honoru”.
Nie od razu odpowiedziałam. Napisałam, że muszę się zastanowić. Przez cały wieczór chodziłam po mieszkaniu, próbując przekonać samą siebie, że to nic wielkiego. Dwa tysiące. Nie dwanaście. Nie kredyt. Zwykła pomoc. Każdy mógłby się znaleźć w takiej sytuacji.
– Mamo, tylko nie mów, że wysyłasz temu gościowi pieniądze – powiedziała Agata, kiedy opowiedziałam jej wszystko przy kolacji. – Nie wierz wszystkim słodkim słówkom w necie.
– Nie rozumiesz. On nie prosił, tylko wspomniał. Wstydził się – odpowiedziałam. – Zresztą nie o kasę tu chodzi. Tylko o zaufanie.
Czułam się rozdarta. Ale wieczorem, siedząc sama, patrzyłam na telefon i pomyślałam: jeśli nie ja, to kto? Przelałam pieniądze. Po wszystkim długo siedziałam w ciszy, usprawiedliwiając swoją decyzję. To był tylko gest, akt dobrej woli. Chciałam wierzyć, że nie zrobiłam nic głupiego.
Druga prośba, potem kolejna i cisza...
Minął tydzień, może trochę więcej, kiedy Marek znów napisał, że ma kłopot. Tym razem chodziło o jego mamę. Trafiła do szpitala. On musiał opłacić prywatną opiekę, bo warunki były – jak to ujął – „niedopuszczalne”. Nie chciał znów prosić, ale między słowami było wszystko. Że nie ma do kogo się zwrócić. Że nie wybaczyłby sobie, gdyby coś jej się stało.
Znowu zaczęłam analizować. Przecież dopiero co wysłałam mu dwa tysiące. Nie oddał jeszcze nawet złotówki. Ale jego wiadomości nadal były czułe. Nadal byłam jego „moja Anno”, „światło w tym wszystkim”. Wysłałam kolejne dwa tysiące.
Za trzecim razem nie potrzebował już tak wielu wyjaśnień. Pisał, że w pracy opóźnienia, że faktura nie przeszła, że zlecenie się opóźniło. Potrzebował wsparcia, bo już nie miał za co zatankować. Przestałam się zastanawiać. Chciałam tylko, żeby nie odszedł.
Potem zniknął. Najpierw na jeden dzień, potem na trzy. Tłumaczył się złym zasięgiem, przepracowaniem, chorobą. Przepraszał. Obiecywał, że to tylko przejściowe. Że już wszystko się ułoży. Że tęskni.
Córka patrzyła na mnie z coraz większym niepokojem.
– Mamo, to nie wygląda dobrze. Jeśli jeszcze raz mu coś wyślesz, idę z tym na policję.
– Przesadzasz. On po prostu ma teraz pecha – próbowałam bronić tego, co sama zaczynałam kwestionować.
W końcu poprosiłam go o spotkanie. Powiedziałam, że chcę zobaczyć go naprawdę. Nie przez zdjęcia, nie przez wiadomości.
Nie odpisał.
Minęły trzy dni. Cztery. Telefon milczał. Ja też. Ale Agata już nie wytrzymała. Pojechała na komisariat.
Tyle kosztowała moja potrzeba bycia ważną
Usiadłam w kuchni. Stary stół, kubek z niedopitą herbatą, telefon leżący ekranem do góry. Nie dzwonił. Nie napisał. Nie odebrał, kiedy próbowałam. Czułam się głupio. Ale nie tylko o pieniądze chodziło. To było coś więcej, coś, czego nie potrafiłam do końca nazwać. Jakaś przestrzeń, która znów się we mnie otworzyła. I została pusta.
Agata przyszła bez pukania. Usiadła obok mnie, złapała mnie za dłoń. Przez chwilę milczałyśmy.
– Mamo. On cię oszukał. Musisz to przyjąć – powiedziała wprost, patrząc mi w oczy.
Nie odpowiedziałam. Nie miałam siły. Nie chciałam płakać. Przeleciałam wzrokiem po wiadomościach od niego. Zatrzymałam się na jednej z ostatnich: „Jesteś moim światłem w tym beznadziejnym świecie”.
Nagle coś we mnie pękło. Ale nie tak, jak się spodziewałam. Po prostu wstałam, wzięłam kartkę i długopis. Napisałam ostatnią wiadomość, której nie wysłałam:
„Dziękuję, że przez chwilę dałeś mi złudzenie, że ktoś o mnie myśli”.
Położyłam ją obok telefonu.
Spojrzałam na historię przelewów. Dwanaście tysięcy. Całość. Bez słowa zwrotu. Bez jego twarzy. Bez pożegnania. Wcześniej myślałam, że to majątek. Teraz wiedziałam, ile kosztuje potrzeba bycia widzianą.
Dwanaście tysięcy złotych.
Trzeba żyć dalej
Od tamtej pory minęły dwa miesiące. Nie wróciłam na portal randkowy. Nie czekam już na wiadomości, nie wpatruję się w telefon z nadzieją, że coś się zmieni. Przestałam się oszukiwać. Nie jestem ani młoda, ani wyjątkowa. I może właśnie dlatego tak bardzo chciałam poczuć, że dla kogoś mogę być kimś więcej niż tylko tą, która gotuje obiad i pamięta o urodzinach.
Zaczęłam chodzić na jogę. Cicho, bez rozgłosu. Lubię ten moment, kiedy leżę na macie i nikt ode mnie niczego nie chce. Zrobiłam porządek w szafkach, w głowie też. Przestałam codziennie oglądać wiadomości. Za to nauczyłam się robić chleb. Taki zwykły, domowy. Dla jednej osoby. I to wystarczy.
Agata mówi, że jestem silna. Ale ja wiem, że to nie o siłę chodzi. Po prostu trzeba żyć dalej, nawet jeśli się człowiek przewrócił i leży twarzą w błocie.
Czasem myślę o Marku. Nie o tym, kim naprawdę był, tylko o tym, co mi dał. Tę jedną rzecz. Słowo „dobranoc”, które wtedy znaczyło więcej niż wszystko. Może nie był prawdziwy, ale uczucia, które we mnie wywołał, były. Nie wymyśliłam ich.
Straciłam pieniądze, ale odzyskałam coś ważniejszego – świadomość, że jeszcze potrafię czuć. Nawet jeśli to była tylko iluzja.
Anna, 56 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Nie chciałem być tatuśkiem, ale żona miała na mnie inny plan. Serce mi zmiękło, gdy pierwszy raz wziąłem córkę w ramiona”
- „Wygrałam w zdrapce 150 000, ale nie umiałam się tym cieszyć. Wszystko przez 1 zdanie, które padło z ust mojej matki”
- „Wnuczka przygruchała sobie grajka od 7 boleści. Była mądrzejsza, gdy mówiłam, że brzdękaniem na ulicy rodziny nie wykarmi”