Reklama

Mój dom nie był szczęśliwy

Nigdy nie widziałam, żeby ojciec uderzył mamę. Ale nieraz byłam świadkiem, jak mówił do niej: ty idiotko, ty kretynko! Mówił to z taką złością i agresją, że aż ślina pryskała mu z ust. Często ją wyzywał, kiedy się zdenerwował. Zdarzało mu się przy tym walnąć pięścią w stół albo z pasją kopnąć krzesło. W takich wypadkach zamierałam ze strachu, błagając w duchu, żeby nie skrzywdził mamy. Teraz, po latach, myślę, że nieraz ją uderzył, ale nie przy mnie.

Reklama

Skąd inaczej brałby się ten lęk w jej oczach? Czy gdyby nigdy nie podniósł na nią ręki, to kuliłaby się jak karcony pies, kiedy podnosił na nią głos? Już się tego nie dowiem, bo rodzice zmarli wiele lat temu. Gdy miałam siedemnaście lat, mamę dopadł rak szyjki macicy. Wykryto go za późno, nic już nie dało się zrobić. Odeszła w niecałe pół roku od postawienia diagnozy. Musiałam szybko dorosnąć i zająć się swoimi sprawami.

Po śmierci mamy ojciec zaczął ostro pić, nie mogłam więc na niego liczyć. Przeciwnie, był jedynie utrapieniem: bałaganił, brudził, hałasował, robił mi wstyd przed sąsiadami. Gdy pewnej nocy wpadł po pijaku do rzeki i się utopił, nie uroniłam po nim ani jednej łzy. Zamiast smutku poczułam ulgę. Koniec. Rodzice odeszli i zabrali ze sobą swoje problemy, nałogi, traumy i słabości. Teraz mogę zostawić przeszłość za sobą. Bardzo pragnęłam wierzyć, że wraz z ich śmiercią pozbędę się bólu, żalu, gniewu i pretensji za zmarnowane, zmienione w piekło dzieciństwo.

Nie śpieszyło mi się do ślubu

Miałam dwadzieścia lat i nadzieję na nowy początek. Odziedziczyłam po rodzicach dom, więc nie martwiłam się o finanse. Wynajęłam dwa pokoje lokatorom, dzięki czemu nie musiałam iść do pracy na cały etat i rezygnować z dziennych studiów. Wzięłam za siebie odpowiedzialność i dobrze sobie radziłam. Rozwijałam skrzydła. Skupiona na nauce i pracy, w ogóle nie myślałam o miłości. Nie spieszyło mi się do związku – rodzice nie dali mi dobrego przykładu – poprzestawałam na przelotnych romansach.

Pierwszego chłopaka na poważnie miałam dopiero po studiach. Leszek był przystojny, inteligentny i szalał za mną. Dosłownie szalał, bo bywał porywczy. Łatwo wpadał w złość, a wtedy tracił panowanie nad sobą. Kiedy rzucił moim ulubionym kubkiem o ścianę – wybaczyłam mu. Gdy w trakcie wyjątkowo zażartej kłótni nazwał mnie suką – znowu wybaczyłam. Kiedy zapodziałam gdzieś kluczyki od jego samochodu, dostałam w twarz.

Uderzył mnie tak mocno, że miałam później siniaka pod okiem. Wtedy kazałam mu się wynosić z mojego domu i życia. Tym razem nie dałam się przeprosić. Nawet gdy nie ustępował i narzucał mi się, przynosząc kwiaty, czekoladki, dzwoniąc, wystając pod oknami. Otworzyłam mu drzwi tylko po ty, by wycedzić:

– Jeśli nie przestaniesz, wezwę policję i oskarżę cię o nękanie – telefon z wybranym numerem alarmowym miałam w ręce.

Poskutkowało, odczepił się. A ja przysięgłam sobie, że nie powtórzę błędu mojej matki i nie wpakuję się w związek z facetem stosującym przemoc. Nie będę powielać traumy, czy jak to się tam nazywa. Od tamtej pory bardzo uważałam, z kim się spotykam. Nie chciałam krzyków, przekleństw, obraźliwych epitetów. Szukałam kogoś łagodnego i spokojnego.

Szybko przestało być dobrze

Po latach poszukiwań, kiedy już zwątpiłam, że mi się uda, spotkałam Kubę. Najpierw zakochałam się w jego smutnych, brązowych oczach i niskim głosie. A potem okazało się, że facet jest bardzo wyrozumiały. Nigdy się nie złościł i miał w sobie oceany cierpliwości. Co nie znaczy, że był jakimś mięczakiem czy słabeuszem. Pewny siebie, zdecydowany, zawsze opanowany i charyzmatyczny. Bardzo mu się te cechy przydawały w pracy rehabilitanta, bo pacjenci potrafią by trudni i kapryśni. Po prostu wspaniały człowiek i mężczyzna – im lepiej go poznawałam, tym mocniej kochałam.

Po roku znajomości oświadczył mi się, a ja bez wahania powiedziałam „tak”. Na samym początku małżeństwa układało nam się dobrze, ale potem coś zaczęło się psuć. Kuba zrzędził, że nie wkładam naczyń do zmywarki, że rozrzucam swoje ciuchy po całym domu, że nie odkładam rzeczy na miejsce. Denerwowało mnie to.

– Kiedyś uważałeś te moje przywary za urocze, a teraz marudzisz jak stara baba.

– Bo nie musiałem z tobą mieszkać.

– Chcesz się wyprowadzić? Droga wolna. Na szczęście to mój dom – rzucałam argumentem, który zwykle kończył dyskusję.

Choć nie zawsze.

– Aha. A kim ja jestem? Twoim mężem czy lokatorem? A może sprzątaczką? Mogłabyś się bardziej ze mną liczyć…

– Liczyć? Proszę bardzo. Jaka jest twoja stawka? Przeszkadza ci bałagan, to sprzątaj. A ja, niech stracę, dam ci za to kieszonkowe, panie pedancie.

Nie chciałam dać się stłamsić

Nie zamierzałam ustąpić. Gdy się oświadczał, wiedział, że jestem bałaganiarą. A teraz, po ślubie, próbuje mnie wychowywać. Uosobienie spokoju i wyrozumiałości? Akurat! Jest taki jak wszyscy faceci, chce dominować nad swoją kobietą, chce rządzić. Ale ja się nie dam tresować jak moja matka! Wspomnienie rodziców burzyło we mnie krew i coraz gwałtowniej reagowałam na uwagi męża.

Gdy tylko zaczynał od swojego „czy nie mogłabyś”, krzyczałam na niego. Niech się nauczy, że się nie zmienię. Jestem, jaka jestem. Produkt skończony, widziały gały, co brały. Jednak on nie rozumiał. Krzyczałam więc jeszcze głośniej, z większym gniewem.

– Nie jestem twoją pacjentką! Nie stosuj na mnie swoich sztuczek! Nie jestem jakąś pieprzoną kaleką!

Bolało mnie, że nie chce zaakceptować mnie razem z moim wadami. Tak mnie to bolało, że zaczęłam traktować go jak wroga. Sfrustrowana do granic, posunęłam się krok dalej i zaczęłam atakować Kubę wyzwiskami. Wystarczyło, że spojrzał nie tak, powiedział coś nie tak, a od razu cisnęły mi się na usta obraźliwe słowa. Żałowałam ich później, ale duma nie pozwalała mi przeprosić.

Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Czułam się zagubiona i nieszczęśliwa. To wszystko jego wina, on mnie do tego doprowadza! To on niszczy naszą miłość, tłumaczyłam sobie, kiedy dopadały mnie wyrzuty sumienia. Kuba próbował ze mną rozmawiać na temat tego, co się między nami dzieje. Mówił, że się zmieniłam i że się o mnie martwi.

– Ja się zmieniłam? Więc to moja wina?

Czara goryczy się przelała

Czułam się przez niego atakowana, więc odruchowo się broniłam. Wtedy Kuba zwykle odpuszczał temat. Choć czasem, urażony, fundował mi ciche dni, co odbierałam jako karę i odrzucenie. Im bardziej cierpiałam, tym bardziej się na nim wyżywałam. Sięgałam po coraz wulgarniejsze wyzwiska, nakręcałam się, coraz szybciej wybuchałam. Czułam, że jeszcze chwilę i przegnę. Wtedy wystąpi o rozwód, wyniesie się z „mojego” domu… No i stało się, przekroczyłam granicę.

Pewnego wieczoru zapytałam Kubę, czy nie widział mojego telefonu.

– Nie. Ale w ogóle mnie nie dziwi, że w tym bałaganie, jaki wokół siebie robisz, niczego nie możesz znaleźć.

– Gówno mnie obchodzi twoje zdanie!

– To niech zacznie albo…

– Albo co? Co mi zrobisz? Uderzysz?!

Trzymałam akurat w ręku kubek z gorącą herbatą i bez zastanowienia chlusnęłam nią mężowi prosto w twarz. Krzyknął z bólu i wybiegł z pokoju, a mnie sparaliżowało. Dotarło do mnie, że stałam się taka jak mój ojciec. Może nawet gorsza. Tak bardzo bałam się być ofiarą, że stałam się oprawcą. Rozpłakałam się i w kółko powtarzałam:

– Przepraszam, bardzo cię przepraszam…

Miałam wielkie szczęście. Po pierwsze, Kuba nie doznał poważnych poparzeń. Po drugie, uwierzył, że szczerze przepraszam i wybaczył mi. Po trzecie, opowiedziałam mu o moim dzieciństwie, o tym, co zafundowali mi rodzice – bo matkę też obwiniałam, za jej uległość – a mój cudowny mąż powiedział, że chce ratować nasze małżeństwo.

Reklama

Zapisałam się na terapię. Myliłam się, jednak jestem kaleką, tyle że emocjonalną i potrzebuję rehabilitanta od uczuć.

Reklama
Reklama
Reklama