Reklama

Zaszłam w ciążę dopiero przed trzydziestką. Kilka lata starań nie przynosiło żadnych rezultatów. Kiedy wreszcie się nam z mężem udało, byłam tak przejęta, że odebrałam sobie całą radość z sukcesu. Przez dziewięć miesięcy wręcz obsesyjnie wypatrywałam niepokojących sygnałów opisanych w mądrych książkach dla przyszłych matek. Drżałam o każdy ruch, każdy skurcz i najmniejsze nawet ukłucie bólu.

Reklama

Byłam wszystkim przerażona

Niewykluczone, że to właśnie mój lęk ściągnął na nas te wszystkie nieszczęścia. Że to przez niego stałam się zakładniczką modlitwy. Bo nie ma co ukrywać – już do końca życia będę musiała składać dziwną ofiarę, którą w chwili największego strachu spontanicznie jej obiecałam… A nasz koszmar zaczął się już na drugi dzień po porodzie.

Zdrowa, dziesięciopunktowa Anetka nagle zaczęła kaszleć i gorączkować.

– Zachłystowe zapalenie płuc – orzekli lekarze, a ton, w którym poinformowali nas o diagnozie, nie pozostawiał złudzeń.

Sprawa była bardzo poważna.

Zobacz także

– Ale jak? Skąd? Czym Anetka mogła się zachłysnąć? – dopytywałam.

– Wodami płodowymi. Czasem tak się dzieje. Ale proszę się nie martwić. Podamy jej antybiotyki i po kilku dniach dojdzie do siebie. Wszystko będzie dobrze – obiecał położnik, który się nami opiekował.

Mimo to poprawa nie przyszła. Gorączka ciągle atakowała, kaszel nie ustawał, a lekarze próbowali zrozumieć, dlaczego standardowa terapia nie przynosi rezultatów. Tłumaczyli to wyjątkowo silną infekcją i niemal zerową odpornością małej, ale nie potrafili odwrócić fatalnego biegu spraw. Kolejne dni pogrążały nas z mężem w coraz większej rozpaczy.

Zawarłam pakt z Bogiem

Paniczna szamotanina, plątanina myśli i odbierające rozum ataki histerii… Błąkałam się po korytarzu, zadręczałam lekarzy pozbawionymi sensu pytaniami, trzęsłam się i pociłam ze strachu. W pewnym momencie miałam już w oczach takie szaleństwo, że mąż zawlókł mnie na siłę na szpitalne podwórze i posadził na ławce, żebym spróbowała odnaleźć jakąkolwiek równowagę.

To wtedy zawarłam ten koszmarny pakt. Złożyłam Bogu obietnicę, że już do końca życia codziennie przez pół godziny będę modlić się z różańcem w dłoni, jeśli pozwoli mojemu dziecku żyć. Każdego dnia poświęcę trzydzieści minut swojej uwagi czemuś, co pomoże mi ocalić córkę. Zrobiłam to wbrew sobie, bo nie do końca wierzę w takie rzeczy. Uznałam jednak, że w obliczu największego zagrożenia nie mogę pominąć żadnego sposobu, by pomóc Anetce. Nawet jeśli miałoby to być coś tak absurdalnego, jak ofiara zaprzysiężona Bogu.

Pierwszą półgodzinną sesję zaliczyłam już tam, na ławce szpitalnego podwórza. Czy to przypadek, że gdy tylko skończyłam, z głównej bramy szpitala wybiegł mój mąż? Czy zbieg okoliczności, że pędził do mnie z dobrymi wiadomościami? Nie wiem.

Do dziś nie potrafię tego rozstrzygnąć, ale w tamtej chwili w ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Wróciłam spokojnie na oddział, żeby przez następne godziny z największą radością obserwować, jak moje dziecko wraca do zdrowia. Ze szpitala wypisali nas po niecałych dwóch tygodniach i nareszcie mogliśmy zacząć cieszyć się normalnym życiem. Byłam tak szczęśliwa, że kompletnie zapomniałam o mojej obietnicy. Absurdalne zobowiązanie złożone w chwili największego lęku, przestało mieć dla mnie znaczenie…

Zapomniałam się i dostałam karę

Przez kilka dni wszystko toczyło się zwyczajnym rytmem. Przewijanie, karmienie, usypianie, kąpanie, czyli wszystko, o czym od tak dawna marzyłam. No i gdy w końcu poczułam, że spełniam się w roli matki, że jestem w tym zwyczajnie dobra, córka zaczęła wymiotować. Raz, drugi, trzeci… Na czwarty już nie czekaliśmy. Wróciliśmy na oddział, gdzie padła kolejna okropna diagnoza.

– Dziecko jest poważnie osłabione poprzednią infekcją, więc organizm złapał kolejną – wyjaśniał lekarz rzeczowo, jakby nie było w naszym powrocie do szpitala nic niezwykłego. Jakby to była czysto medyczna zależność.

Ale ja dostrzegłam w naszych problemach niecodzienny zbieg zdarzeń… Przeraziłam się, że kolejna choroba córki to konsekwencja mojego zaniedbania i postanowiłam natychmiast naprawić swój błąd. Nie zważając na zdziwienie męża i lekarzy, pognałam prosto na szpitalne podwórze. Stanęłam na środku trawnika i przez pół godziny klepałam Zdrowaśki. Mąż pobiegł za mną i próbował mi przerwać, ale w ogóle nie zwracałam na niego uwagi. No i słusznie, bo poprawa przyszła już w tej samej dobie.

– Dzielna dziewczynka! – chwalili Anetkę lekarze, a ja dzień w dzień wymykałam się na pół godziny medytacji.

Stawałam na baczność, zamykałam oczy i nie czułam niczego, poza wdzięcznością oraz niepokojem, bo nawet nie wiedziałam, komu zawdzięczam zdrowie dziecka. Kto odpowiada na moje modły.

Nigdy nikomu nie wyznałam prawdy

Już nigdy więcej nie zaniedbałam mojego postanowienia. Modlę się w ten sposób już od 2 lat. Anetka chodzi do żłobka, a ja każdego wieczora przez pół godziny z zamkniętymi oczami gorliwie odmawiam różaniec. Rodzina już się przyzwyczaiła i każdy wie, że nie ma okoliczności, które zwolniłyby mnie z tego obowiązku.

Nigdy nikomu nie wyznałam prawdy na temat mojego rytuału. Rodzina jest przekonana, że po prostu się modlę. Nikt nie wie, że robię to ze względu na życie i zdrowie Anetki. I choć zdaję sobie sprawę, że wszystko, co wydarzyło się w szpitalu, może być dziełem przypadku, to nie mam odwagi zaryzykować. Boję się odpuścić, bo kto wie, czy Bóg nie odwróci się wtedy od nas już na zawsze.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama