„Obiecywali mi w pracy złote góry, a skończyłam w stęchłym mieszkaniu na obrzeżach Szczecina. Aż jest mi siebie żal”
„Gdy otworzyłam drzwi, uderzył mnie zapach wilgoci pomieszanej z jakimś tanim odświeżaczem o zapachu cytrusów. Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Na jednej ścianie łuszczyła się farba. W rogu ktoś przykleił taśmą kawałek kartonu, najwyraźniej próbując zasłonić dziurę. Mój pokój okazał się nieco większy od schowka na miotły”.

- Redakcja
Jeszcze niedawno wierzyłam, że złapałam Pana Boga za nogi. Nowa praca, nowy początek, nowi ludzie – wszystko miało się poukładać. Tak mówili. Tak obiecywali. A ja głupia, uwierzyłam. Człowiek już nie taki młody, a nadal się łudzi, że ktoś mu pomoże, że jeszcze coś od życia dostanie. Może dlatego, że tak bardzo chciałam w to wierzyć, że rzuciłam całe dotychczasowe życie, spakowałam walizkę i przyjechałam do tego przeklętego Szczecina. Mieli dać mi mieszkanie, pracę, szansę.
Teraz siedzę tu, w cuchnącym, wilgotnym pokoju z odpadającym tynkiem, w dzielnicy, w której po zmroku nawet pies boi się chodzić. I pytam siebie – po co mi to było? Jak mogłam być tak naiwna?
Pozbyłam się złudzeń
Wysiadłam z autobusu z jedną walizką w ręku i mokrym biletem w kieszeni. Wiało tak, że aż porywało reklamówki z pobliskiego śmietnika. Ale co tam wiatr – ja byłam pełna nadziei. Wreszcie! Nowa praca, nowe życie. Miałam stawić się w biurze agencji o dziewiątej. Była ósma trzydzieści, a ja z nerwów już miałam mokre plecy.
– Dzień dobry, ja w sprawie pracy… – powiedziałam do dziewczyny za ladą.
Siedziała z telefonem w ręce i nawet nie spojrzała w moją stronę.
– Aha, to proszę usiąść. Kierowniczka zaraz będzie.
Usiadłam. Miałam na sobie najlepszy sweter – szary, z haftowanymi kwiatami, który kiedyś zrobiła mi mama. Czekałam piętnaście minut. Potem dwadzieścia.
– Mariola, tak? – do pomieszczenia weszła kobieta z szalikiem w kolorze zgniłej zieleni. Wyglądała na wiecznie zmęczoną. – No to tak. Zaczynasz od jutra. Magazyn na Świerczewie. Dostaniesz umowę-zlecenie. Mieszkanie też jest, jak obiecywaliśmy. Nie luksusy, ale da się żyć. Dam ci klucze.
– A coś więcej o mieszkaniu? Ile pokoi? Z kim? – spytałam, trochę niepewnie, bo przecież żadnych zdjęć nie widziałam.
– Sama pani zobaczy. Jest łóżko, kuchenka i cieknący kran, jak wszędzie – rzuciła, jakby opowiadała dowcip.
Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać. Wzięłam klucze i ruszyłam na tramwaj.
– Jak coś, to jutro siódma rano. Spóźnień nie tolerujemy – dodała jeszcze przez ramię.
Patrzyłam na nią, jak na kogoś, kto właśnie rozwiał moje złudzenia.
Wolałam tego nie wiedzieć
Mieszkanie znajdowało się na ostatnim piętrze czteropiętrowego bloku. Klatka schodowa cuchnęła stęchlizną i przypalonym mlekiem. Gdy otworzyłam drzwi, uderzył mnie zapach wilgoci pomieszanej z jakimś tanim odświeżaczem o zapachu cytrusów. Albo raczej czegoś, co kiedyś chciało pachnieć cytrusami.
– Oho, nowa! – usłyszałam z kuchni.
W drzwiach stanęła dziewczyna w zbyt dużej bluzie i z kubkiem w ręku. Miała może dwadzieścia parę lat i spojrzenie, jakby właśnie wstała po trzech godzinach snu.
– Mariola jestem – powiedziałam niepewnie. – Przysłali mnie z agencji.
– Sylwia. Mieszkam tu już od października. Trzy miesiące i ani razu nie odkręcili ciepłej wody. Ogrzewanie działa... czasem.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Na jednej ścianie łuszczyła się farba. W rogu ktoś przykleił taśmą kawałek kartonu, najwyraźniej próbując zasłonić dziurę. Mój pokój okazał się nieco większy od schowka na miotły – łóżko, szafa i okno, które nie chciało się domknąć.
– Tu często ktoś płacze – rzuciła Sylwia jakby od niechcenia.
– W nocy?
– Nie. W dzień też. Najczęściej po powrocie z pracy.
Usiadłam na łóżku. Sprężyny zapiszczały przeciągle, jakby chciały mnie ostrzec.
– Damy radę, nie? – zapytałam, bardziej siebie niż ją.
– Tu się nie daje rady, tu się żyje od wypłaty do wypłaty. Jak masz szczęście i trafi ci się wolna winda w magazynie, to może nie umrzesz ze zmęczenia.
Zamilkłam. Nie miałam już siły pytać.
Byłam wykończona
Pierwszego dnia stawiłam się o szóstej czterdzieści, bo nie wiedziałam, czy znajdę wejście. Magazyn był wielki, blaszany, a drzwi – ukryte za rampą pełną palet.
– Mariola? – zawołał ktoś z megafonem w głosie. – No wreszcie! Miałaś być przed siódmą!
– Jest za pięć – odpowiedziałam cicho, ale i tak nikt nie słuchał.
To był on – Marek, kierownik zmiany. Miał grube brwi i czapkę z daszkiem, z której wystawały przyklejone plastrem papierosy.
– Tu się nie przychodzi „na styk”. Tu się jest wcześniej – powiedział i podał mi kamizelkę odblaskową. – Będziesz sortować. Kartony z ubraniami. Podnosić, układać, czasem wózek.
– A szkolenie?
– Masz ręce? To wystarczy. Tam jest Ela, ona ci pokaże.
Ela była wysoka i milcząca. Bez słowa podała mi rękawice i wskazała paletę. Zaczęłyśmy układać spodnie w worki, metkami do przodu. Po trzech godzinach bolały mnie plecy, a po pięciu miałam wrażenie, że moje dłonie należą do kogoś innego.
– Ej, nowa – mruknęła Ela. – Nie rozklejaj się. Dzisiaj jeszcze luz. Zobaczysz sobotę.
– A co w sobotę?
– Dwa tiry z Niemiec. I szef z kamerą.
Na przerwie siedzieliśmy w kącie magazynu, przy automacie z zupą w kubkach. Marek przechodził i rzucał:
– Nie obijać się, dziewczyny. To nie wakacje.
Spojrzałam na Elę. Piła gorącą zupę i miała zamknięte oczy.
– Jak długo tu pracujesz? – zapytałam.
– Trzy lata. O trzy lata za długo.
– I nie próbujesz czegoś zmienić?
– A ty myślisz, że jak się tu raz wejdzie, to się tak po prostu wychodzi?
Zamilkłam. Bo chyba właśnie zaczynałam to rozumieć.
Nie wiedziałam, co powiedzieć
Po tygodniu pracy wiedziałam już, że to nie jest „tymczasowe”. To było bagno. Wychodziłam z magazynu zmęczona do granic możliwości, pachnąca kurzem, potem i czymś, co przypominało zapach starych ciuchów. Któregoś wieczoru Sylwia czekała na mnie z kubkiem herbaty.
– Myślałam, że dziś nie wrócisz – rzuciła z kuchni. – Ela mówiła, że jedna z dziewczyn zemdlała.
– To nie ja. Ale blisko było.
Usiadłam przy stole i zaczęłam zdejmować z palców sztywne rękawiczki.
– A wiesz, że oni biorą za nas gruby hajs? – powiedziała Sylwia. – Agencja dostaje dwa razy więcej niż my na rękę.
– To przecież kradzież.
– To rzeczywistość. Witamy w klubie.
Zamieszała herbatę i spojrzała na mnie z jakimś dziwnym smutkiem.
– A ty czemu tu jesteś, Sylwia?
Wzruszyła ramionami.
– Uciekłam z domu. Ojczym był... no, wiesz jaki. Matka udawała, że nie widzi. Najpierw spałam po koleżankach, potem trafiłam tu. Mieszkanie za pracę. Brzmi jak interes życia, co?
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Przez chwilę siedziałyśmy w milczeniu.
– A ty? – zapytała w końcu.
– Obiecali mi nowe życie – odpowiedziałam. – Nowy start. Pomyślałam, że dam sobie szansę. Ale chyba z tej szansy zrobił się koszmar.
Sylwia pokiwała głową.
– Witaj w Szczecinie. Tu się marzenia przelicza na roboczogodziny.
Zaśmiałyśmy się cicho. Bo nie zostało nam już nic więcej.
Nie miałam siły marzyć
Minął miesiąc. Praca – ta sama. Mieszkanie – coraz bardziej wilgotne. W niedzielę wieczorem siedziałam z Sylwią w kuchni. Gotowałyśmy zupkę chińską na spółę, bo tylko na to nas było stać.
– Wiesz, że Ela się zwalnia? – powiedziała cicho.
– Co? – prawie upuściłam łyżkę.
– Znalazła coś. Prywatny sklepik. Mało godzin, mniej pieniędzy, ale mówi, że lżej. I że zaczyna od nowa.
– Od nowa? – powtórzyłam.
Sylwia przytaknęła.
– Może i ja spróbuję. A ty?
Wpatrywałam się w parę unoszącą się znad garnka.
– Nie wiem, bo jak człowiek tak długo siedzi w bagnie, to nawet nie pamięta, jak pachnie powietrze.
– Może warto spróbować? Może to powietrze wcale nie jest tak daleko?
Westchnęłam. Nie miałam siły marzyć, ale…
– Może zacznę szukać. Cokolwiek innego. Cokolwiek, co nie będzie mnie zabijać po kawałku.
– No to masz już plan – uśmiechnęła się. – A to i tak więcej niż większość ludzi tutaj.
Przy stole zapadła cisza. Tylko woda zaczęła cicho bulgotać. Spojrzałam na swoje dłonie. Odrapane, spierzchnięte. Wstałam, sięgnęłam po łyżki i nalałam zupy do kubków.
– Dobra, Sylwia. Od jutra szukamy wyjścia z tej patowej sytuacji.
– Razem?
– Razem.
W tym stęchłym mieszkaniu po raz pierwszy poczułam coś na kształt nadziei.
Mariola, 54 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Nie wiedziałam, dlaczego mąż zdjął obrączkę. Gdy przypadkiem poznałam prawdę, przestałam mu ufać”
- „Ojciec zostawił nas, gdy miałam 6 lat. Na jego pogrzebie odkryłam, że bawił się w tatusia gdzie indziej”
- „Łudziłam się, że nasze małżeństwo przechodzi niegroźny kryzys. To, co trzymał w portfelu, zniszczyło wszystko”