Reklama

Magda – naczelna zawołała mnie do siebie. – Weź notes, aparat i idź na Stawową. Już trzeci raz dzwoniła jakaś kobieta, że to ona z mężem zainspirowali Wołka do wiersza „Brzydcy”. Nie wiem, czy to prawda, ale głos ma taki ciepły, dobry, a my nie mamy żadnej historii do rubryki „Opowieści kobiet”. Może coś z tego będzie?

Reklama

No to poszłam.

Po drodze przypominałam sobie fragment piosenki Grażyny Łobaszewskiej „Brzydcy”, która powstała do tekstu wiersza. „Brzydka ona, brzydki on, a taka ładna miłość…”. Stary szlagier. Szkoda, że już nieco zapomniany.

Ja nie jestem z tych szczęśliwców, co im diabeł dzieci kołysze

Zastukałam do drzwi na trzecim piętrze. Otworzyła kobieta… Bez wieku. Tak pomyślałam w pierwszej chwili. Pomyślałam, bo twarz poznaczona pionowymi bruzdami doświadczeń zdawała się podpowiadać długie i ciężkie życie. I – jakby dla kontrastu – śmiały się w tej twarzy żywe, radosne oczy! Okalała je siateczka drobnych, mimicznych zmarszczek, podpowiadająca, że kobieta potrafiła przeciwstawić się największym przeciwnościom losu. Tak ją sobie „przeczytałam”.

– Dzień dobry! Jestem z gazety. Magda – wyciągnęłam do niej rękę.

Zobacz także

– Tak pomyślałam – oczy rozjarzyły się iskierkami. – Maria jestem. Proszę, niech pani wejdzie. Uprzedzam – u nas nie jest bogato.

Malutki korytarzyk. Dwa pokoje, łazienka z toaletą i kuchnia. Skromnie. Ale czysto!

– Jakbym wiedziała, że pani dziś przyjdzie, tobym Kazikowi kazała jakiego ciasta kupić, a tak to nie mam nawet czym poczęstować – zafrasowała się szczerze.

– A herbatę pani ma?

– Mam.

– To poproszę. Naprawdę wystarczy.

– Nie pogniewa się pani, że zaproszę do kuchni? Wstaliśmy niedawno i jeszcze nie zdążyłam ogarnąć. A Kazio poszedł na rynek po ziemniaki i takie tam.

– Skądże. Kuchnia to najlepsze miejsce do zwierzeń.

Pani Maria zrobiła herbatę. Siadłyśmy przy niewielkim stole.

– Znała pani pana Wołka? – zapytałam.

– Nie. Nigdy się nie poznaliśmy, ale kiedy w radiu usłyszałam tę piosenkę, a potem kiedy posłuchał jej też Kazio, doszliśmy do wniosku, że to o nas. I że pan Wołek mógł nas wtedy widzieć na stacji, w tym kiepskim barze.

– Zamieniam się w słuch.

– To bardzo długa historia. Postaram się jakoś tak ją skrócić. Od czego by tu zacząć…?

Pani Maria upiła łyk herbaty. Oczy zawiesiła na chwilę gdzieś na zasłonach, jakby to tam spisana była jej historia, a potem zaczęła:

– Wie pani, ja nie jestem z tych szczęśliwców, co im diabeł dzieci kołysze. O nie. Biedny był nasz dom, a jak ojciec zginął pod pociągiem, to już w ogóle strasznie się porobiło. Sześć lat wtedy miałam? Nie – siedem. Matka nie dawała rady, więc zaczęli pojawiać się różni wujkowie. Nie, żeby była latawica. Ale też jakoś nie miała szczęścia. Pojawiał się taki, pomieszkał trochę i znikał. I tak chyba z pięciu ich było, nim miałam osiemnaście lat i mogłam pójść z domu. A bardzo chciałam, bo ostatni wujek ręce po mnie zaczął wyciągać…

Zamilkła. Widać było, że gdzieś przed oczami przewija film życia. Szuka obrazów, które może mi pokazać.

– Mój pierwszy mąż był nierób. Liczył, że to ja go będę utrzymywać. Szybko się rozstaliśmy. Drugi pił. A jak pił, to bił. Bałam się go, bo pracował w milicji i stale mi powtarzał, że ma tam tylu kolegów, że jeśli tylko spróbuję się poskarżyć, to mnie załatwią. On albo oni. Siedziałam cicho. I wtedy szczęście się do mnie uśmiechnęło. Chyba pierwszy raz. Jechali radiowozem nocą, po pijaku. Zderzyli się z ciężarówką. Mąż zginął. Sprawę zatuszowali. Ja dostałam rentę i zaczęło się dla mnie lepsze życie. Wieczorowo zdałam maturę w technikum. Znalazłam pracę. Na czarno, ale zawsze był to dodatkowy grosz. Byłam sama, ale szczęśliwa. Nie rozglądałam się za facetami, zresztą – z takimi szramami, pamiątką po drugim mężu – pokazała dłonią na pionowe bruzdy – raczej nie miałam czego szukać…

Znów pojawiła się cisza.

– A pan Kazimierz? – spróbowałam przerwać milczenie.

– Wracałam z pracy. Z drugiej zmiany. Tu niedaleko, w parku, usłyszałam jakiś hałas. Ktoś krzyczał, prosił o pomoc. A ja strachliwa nie jestem. Po drugim mężu już nie… Pobiegłam. Dwóch pijanych małolatów kopało jakiegoś mężczyznę. Zaczęłam wrzeszczeć. Przestraszyli się, uciekli. Pewnie się pani domyśla, że ten bity to był Kazik.

– Mhm – przytaknęłam.

Zabrałam go do domu. Miał zakrwawioną twarz, wybity ząb. Potem się okazało, że też pęknięte dwa żebra. Pomogłam mu się umyć, w szafie znalazłam jakieś stare ubranie po drugim mężu. Trochę przyduże, ale czyste. I tak to się zaczęło…

Siebie trochę w nim zobaczyłam

Kazik był wtedy bezdomny. Wcześniej miał problemy z alkoholem, więc jego była żona wraz z dziećmi wyrzucili go na bruk. Może i należało mu się. Nie wiem. Ale potem, gdy wylądował na ulicy, przestał pić. Próbował chwytać się okruchów normalnego życia. To tu popracował chwilę, to tam. Tyle że zarobki były marne, więc nawet jak znalazł gdzieś pokój na wynajem, szybko go tracił i znów lądował na ulicy… Ujął mnie tym, że gdy taki jeszcze zakrwawiony, z tym wybitym zębem dowiedział się, jak mam na imię, uklęknął przede mną i powiedział: „Dziękuję ci, że patrzysz na mnie jak na człowieka. Życie mi uratowałaś, Maryjko. Będę się do ciebie modlił”. I złożył ręce, jakby rzeczywiście chciał się modlić.

Pamiętam, patrzyłam na niego uważnie. Jaja sobie robi czy jak? Ale nie. Nie było w tym zgrywy. Tylko taki smutek człowieka, którego życie nie oszczędzało i do którego ktoś inny, drugi człowiek, nagle wyciągnął rękę… Wie pani – siebie trochę w nim zobaczyłam. Tę dawniejszą. Tę, do której akurat nikt ręki wtedy nie wyciągnął. Pozwoliłam mu zostać. Tak na próbę.

Kazio w dwa dni ponaprawiał wszystkie cieknące krany, skrzypiące drzwi i Bóg jeden wie, co tam jeszcze było. Poszukał też roboty. Jak ja, na czarno, ale to był trudny czas. I tak zaczęliśmy wspólnie pchać tę taczkę życia. Moja renta po mężu, do tego dwie pensje na czarno – dało się żyć. I dopiero przy Kaziu zobaczyłam, jak życie może być dobre. Jak naprawdę niewiele potrzeba do szczęścia. Bo kiedy rano ktoś zapyta, jak się czujesz, kiedy poda szklankę gorącej herbaty albo kiedy powie: „Maryjko ty moja” – to czy można chcieć więcej? Niech pani powie sama. Przecież chcieć więcej to byłaby obraza boska!

Zamyśliłam się. Kredyt na mieszkanie. Samochód w leasingu. Wieczny bieg. By czegoś nie uronić, nie zgubić. Nowego filmu w kinie. Nowej premiery w teatrze. Mieć i doświadczać wciąż nowego. Czy ja jestem w tym wszystkim szczęśliwa?

– To było chyba ze trzy lata po tym, jak uratowałam Kazika. Zaczęliśmy myśleć o tym, by pojechać gdzieś na wakacje. Nad morze na przykład. Ja nie byłam nigdy, Kazik kiedyś, w innym życiu. Pieniędzy za dużo nie było, ale coś tam odkładaliśmy, więc może… Zaczęliśmy chodzić na dworzec. Sprawdzaliśmy pociągi, ceny biletów. W myślach podróżowaliśmy. Do Gdańska. Do Sopotu. Albo Kołobrzegu. Podróżowała pani kiedyś w myślach? To dobry sposób. Niedrogi – uśmiechnęła się do własnych wspomnień. – A na koniec szliśmy do baru. Na herbatę. Piliśmy ją wolno, opowiadając sobie, jak to będzie nad tym morzem, gdy już wreszcie dojedziemy. Albo trzymając się za ręce i patrząc sobie w oczy

Maria znowu zamilkła. Wspomnienia zabrały ją na tamten dworzec i do tego baru.

– I chyba wtedy musiał nas widzieć pan Wołek. Kiedy już z tego wiersza powstała piosenka, kiedy po raz pierwszy usłyszałam ją w radiu ja, a potem Kazio, od razu wiedzieliśmy – to o nas. No bo proszę spojrzeć. Ze mnie gwiazda, że hej. A jak pani zobaczy Kazia…

– No co pani, pani Mario – oponowałam.

– Drogie dziecko – ja mam zmarszczki, a nie ślepotę. I mam też lustro. Ale uwierz – wcale mi to nie przeszkadza! Od kiedy jest Kazio, od kiedy rano podaje mi herbatę do łóżka i mówi: „Maryjko moja” – nie ma szczęśliwszej kobiety na ziemi. I tak już trzydzieści lat!

– Czyli tak naprawdę nie wie pani, czy pan Wołek tam był? – spytałam.

Pewności nie mam, ale kiedy ta piosenka już była popularna, kiedy razem z Kaziem doszliśmy do wniosku, że to o nas, zaczęliśmy trochę szukać. Dowiedziałam się, kto napisał wiersz. Potem w którejś gazecie natknęłam się na zdjęcie. Łysy facet. Z brodą. Dokładnie taki sam siedział wtedy, gdy chodziliśmy do dworcowego baru, trzy stoliki dalej, pił swoją herbatę i patrzył na nas. Tak ciepło patrzył. Dobrze. I nam się tak ciepło od tego patrzenia robiło.

Mówi pani, że to nie on?

– Nie wiem – powiedziałam.

A potem pomyślałam: „A dlaczegóż by nie? Poeci też podróżują i siadają w dworcowych barach. A pani Marii i panu Kazimierzowi taka wiara się przecież należy”. I żeby wlać w nią trochę pewności, dodałam:

– Myślę, że to był on. Na pewno.

W drzwiach zgrzytnął klucz.

– Maryjko – już jestem. Dostałem ładne ziemniaki. I kwiaty mam dla ciebie…

Wszedł do pokoju i dopiero mnie zobaczył.

– Dzień dobry. Nie wiedziałem, że mamy gościa – uśmiechnął się promiennie, podając mi rękę.

– Ja właśnie uciekam. Nie będę przeszkadzać.

Reklama

Wracając do redakcji, cały czas nuciłam sobie: „Brzydka ona, brzydki on, a taka ładna miłość”. Cholera – też tak chcę!

Reklama
Reklama
Reklama