„Podjęłam decyzję, że się nie poddam. Rozwiązałam zagadkę sprzed kilku lat”
„Namalowany widok był urzekająco piękny. W kolorowym ogrodzie, który oświetlały promienie zachodzącego słońca, stał drewniany domek z niebieskimi ścianami, z czerwoną dachówką i pomalowanymi na biało okiennicami. Wyglądał jak zaczarowany dom z bajki”.
- Weronika, 32 lata
Miała wyjątkowe zdolności
O pani Barbarze usłyszałam od naszego szefa działu kulturalnego, który pewnego dnia wezwał mnie do siebie.
– Jedź do pani Barbary i zrób z nią wywiad – rzucił na biurko kartkę z wypisanym adresem. – Tylko nie chcę żadnego łzawego tekstu, że kobieta podniosła się po nieszczęściu, po tym, jak ociemniała, że wzięła się za siebie i teraz zaczyna być coraz bardziej znana i ceniona. To ma być opowieść o normalnej kobiecie, która się nie poddała, i dzięki temu robi to, co teraz.
– A co takiego ona robi? – spytałam mocno zaciekawiona.
– Maluje obrazy.
– Obrazy? Niewidoma?! – nie kryłam swojego zaskoczenia.
Zobacz także
– Właśnie o tym ma być twój wywiad. – szef westchnął głośno, jakby wyczerpał dla mnie już całą swoją cierpliwość.
– Chcę go mieć do końca tygodnia.
Polecenie szefa jest rozkazem. Wzięłam telefon i zadzwoniłam do pani Barbary. W słuchawce usłyszałam miły, ciepły głos. Przedstawiłam się i powiedziałam, że chciałabym zrobić z nią wywiad. W słuchawce na dłuższy czas zapadło milczenie. Wiedziałam, co przebiegło przez głowę malarki: Prasa znalazła sobie raroga – niewidomą malarkę, która przyciągnie czytelników, jak niegdyś przyciągała do objazdowego cyrku baba z brodą. Dziś to żadne halo, baba z brodą zdobywa nawet laury jako znana w Europie piosenkarka.
Gdyby mnie ktoś spytał, uważam, że oprócz brody nie ma nic ciekawego do zaoferowania, ale niewidoma malarka…
– O czym chciałaby pani ze mną rozmawiać? – usłyszałam ostrożne pytanie.
– Na pewno wszyscy zgłaszają się do pani – rzuciłam bezczelnie do słuchawki – bo chcą się dowiedzieć, jak to jest, gdy się maluje, kiedy człowiek nie widzi. Przyznam, że mało mnie to interesuje – skłamałam.– Ja chciałabym się dowiedzieć, jak można i należy dać sobie radę ze spotykającym nas nieszczęściem. Może pani rady pomogą komuś wydobyć się z własnych kłopotów – zaszarżowałam.
Pani Barbara zgodziła się na rozmowę. Szef aż sapnął ze zdumienia. Okazało się, że był pewny, że mnie też malarka odmówi spotkania, tak jak dwóm innym dziennikarzom, których do niej posłał. Pomyślałam, że najpewniej tak się stało, gdyż z niewidomej malarki chcieli uczynić dawną cyrkową „babę z brodą”.
Dobrze nam się rozmawiało
Pani Barbara okazała się miłą i ciepłą osobą, tak jak miły i ciepły był jej głos. Zaprosiła mnie do pracowni na herbatę. Wszystkie obrazy były zasłonięte, a ja nie nalegałam, żeby je pokazała, i żebym dzięki temu mogła pstryknąć parę fotek.
Po kilku minutach rozmowy okazało się, że nadajemy na tych samych falach, i zaczęłyśmy ze sobą rozmawiać niczym stare znajome. Gadałyśmy o życiu. Prawdę mówiąc, to ja więcej mówiłam niż Barbara (jakoś tak naturalnie przeszłyśmy na „ty”). Opowiedziałam jej o swoim największym życiowym zmartwieniu – otóż pięć lat temu mój tata wyszedł z domu i ślad po nim zaginął.
– Do tej pory szukam go po całej Polsce, ale przepadł jak kamień w wodę.
– Musisz wierzyć, że pewnego dnia go odnajdziesz – powiedziała Basia.
– Bardzo bym chciała jeszcze raz go przytulić. Nawet nie wiesz, jak byliśmy sobie bliscy. Do dnia, w którym przepadł, nigdy nie wykazywał najmniejszych oznak, że ma kłopoty z pamięcią. To był chodzący okaz zdrowia. Strasznie za nim tęsknię. Policjanci mają już mnie dosyć, gdyż stale do nich wydzwaniam i pytam, czy nie trafili na jakiś ślad taty. Ale co mi tam. Czasami mówię sobie „dość”, nie ma sensu ciągnąć tego wszystkiego. Ale następnego dnia wstaję z łóżka i pierwszą moją myślą jest, że muszę zadzwonić.
– Nie wolno tracić wiary w sukces, dopóki jest choć odrobina nadziei…
Po tych słowach Basia zamilkła na chwilę, jej niewidzące oczy skierowały się w jakiś daleki punkt. Wiedziałam, że zacznie mówić o sobie.
– Zrozumiałam to niedawno, po tym, jak przeszłam długą, trudną drogę. Jeszcze pięć lat temu prowadziłam firmę, nomen omen optyczną – zaśmiała się jak mała dziewczynka, która powiedziała dowcip. – Pewnego dnia jechałam od klienta z podpisanym kontraktem. Dzięki niemu mogłam otworzyć duży zakład pracy i mieć pewność, że przez najbliższe lata będę miała stałego odbiorcę moich produktów. Byłam przekonana, że oto los się do mnie uśmiechnął i sypnął mi pod nogi róże… Byłam podniecona, podekscytowana.
Na chwilę przerwała swoją opowieść, przygotowując się do opowiedzenia najtrudniejszych momentów.
– Dokładnie pamiętam, że w tamtej chwili jechał przede mną niebieski ford. Nagle samochód zniknął, a mnie ogarnęła absolutna ciemność. Trwało to nie dłużej niż sekundę. Potem wszystko wróciło do normy. Przestraszyłam się, ale po chwili przyszło uspokojenie. Zlekceważyłam to, co mi się przytrafiło. Potraktowałam niedyspozycję jako wynik silnego podniecenia i, nie bójmy się tego słowa, przepracowania. Rzeczywiście w miesiącach, które poprzedzały podpisanie kontraktu, harowałam jak wół, niekiedy po 18 godzin na dobę…
To była poważna choroba
Miesiąc później, gdy Basia jechała rano do firmy, ponownie straciła wzrok. Tym razem nie widziała co najmniej przez minutę. Na szczęście dojeżdżała wówczas do skrzyżowania. Zaczęła hamować. Jednak uderzyła w kufer jadącego przed nią auta. Przyjechała policja. Gdy opowiedziała o tym, co się stało, wezwali karetkę.
W szpitalu przeszła serię badań specjalistycznych. Początkowo lekarze ją uspokajali, że to, co ją spotkało, na pewno jest wynikiem przemęczenia, i powinna wziąć długi urlop, żeby odpocząć. Jednak w końcu wykryli u Basi schorzenie, które nosi fachową nazwę: układowe zapalenie naczyń. To właśnie ono zaatakowało nerwy oczu. Według oceny specjalistów, za kilka miesięcy miało ją ono doprowadzić do całkowitej ślepoty.
– Kiedy usłyszałam diagnozę, załamałam się kompletnie – opowiadała Basia. – Wróciłam do domu, i tak jak niegdyś byłam nadaktywna zawodowo, tak teraz popadłam w całkowitą apatię. Trzy miesiące później sprawdziły się prognozy lekarzy i przyszło całkowite ociemnienie. Wtedy już kompletnie przestałam wychodzić, nawet z sypialni. Tam znałam każdy załomek przestrzeni. Za drzwiami świat był wrogi i zupełnie mi nieznany. Każdego dnia przeżywałam koszmar przebudzenia i uświadomienia sobie, że nie zobaczę świata, na który dotąd patrzyłam z taką obojętnością. Najbardziej brakowało mi kolorów. Fakt, byłam w lepszej sytuacji od niewidomych, którzy nigdy w życiu nie widzieli barw. Ale też byłam od nich bardziej nieszczęśliwa, gdyż wiedziałam, co straciłam…
Barbara na chwilę zawiesiła głos
– Pewnego dnia, na urodziny, przyszło do nas wielu gości. Mąż w pewnej chwili oznajmił, że kupił mi sztalugi, pędzle i płótno, żebym zaczęła malować. Uznałam to za okrutny żart. Rozpłakałam się, i obijając o meble, wyszłam z pokoju. Wtedy przyszedł do mnie okulista, który opiekował się mną w czasie choroby, i który był wśród gości. Dowiedziałam się, że to on podsunął mężowi ten pomysł.
– Pani Barbaro, życie jest wspaniałe. Trzeba żyć, bo nigdy nie wiadomo, co dobrego może się nam przydarzyć. Jeśli wmówi pani sobie, że jest kaleką, to taką kaleką pani zostanie już do śmierci – zaczął grzmieć Basi nad uchem. – Jeśli powie pani sobie, że jest bezradna, to nie uczyni już pani bodaj kroku bez pomocy innych. Ale kiedy uwierzy pani we własną siłę i powie sobie, że mimo kalectwa zdobędzie szklaną górę, to bez wątpienia tak właśnie się stanie, i pewnego dnia zobaczę panią na jej szczycie.
Trzy dni później Basia stanęła przed płótnem. Mąż pokazał jej, gdzie leżą tubki z poszczególnymi kolorami.
– Nie wiem, czy mi uwierzysz – ciągnęła – ale ja widziałam barwy, które zaczęłam kłaść na płótno. Jakiś czas potem dowiedziałam się, że potrafię „mapować mentalnie”, innymi słowy – dokładnie widzieć w wyobraźni to, co maluję, i dokładnie odwzorowywać owe wyobrażenia na przestrzeni płótna.
Słuchałam tej opowieści i czułam, jak słowa Barbary przenikają mnie swoją siłą i zdecydowaniem. Na wprost mnie na pewno nie siedziała nieszczęśliwa kobieta, która wymaga pomocy i opieki innych – co to, to nie. Przebiegło mi wówczas przez myśl, że mogę się od niej wiele nauczyć. I właśnie tamtego dnia, dzięki Basi podjęłam decyzję, że się nie poddam, jeśli chodzi o poszukiwania taty.
Jeszcze przez jakiś czas rozmawiałyśmy o zwykłych sprawach, a ze słów Barbary tchnął taki optymizm, pewność siebie i niemal zadziorność, że gdyby ktoś nie wiedział, iż ma do czynienia z niewidomą, to za nic by w to nie uwierzył.
Kiedy się żegnałyśmy, Barbara wskazała na zasłonięte obrazy.
– Proszę, Weroniko, wybierz sobie któryś z nich. Ale mi obiecaj, że obejrzysz go dopiero w domu. Teraz nie odsłaniaj płótna. Obiecujesz?
– Obiecuję.
Ten obraz miał w sobie moc
Wróciłam do domu z zasłoniętym malowidłem. Mój mąż czekał już w domu. Usiedliśmy do kolacji. Na szafce postawiłam zakryty obraz. Nie ukrywam, że bałam się go odsłonić. Ale kiedy wreszcie to zrobiłam, krzyknęłam z wrażenia.
Namalowany widok był urzekająco piękny. W kolorowym ogrodzie, który oświetlały promienie zachodzącego słońca, stał drewniany domek z niebieskimi ścianami, z czerwoną dachówką i pomalowanymi na biało okiennicami. Wyglądał jak zaczarowany dom z bajki.
– To niemożliwe, żeby namalowała go niewidoma – Karol sapnął mi nad uchem z niedowierzaniem.
– A jednak.
– W tych obrazach jest coś niesamowitego – przyznał po chwili.
– Dlaczego powiedziałeś „obrazach”? – spojrzałam zdziwiona na Karola.
– Może to przypadek, ale dzisiejszego dnia w jednym z tygodników ezoterycznych znalazłem materiał o twojej Basi. Kupiłem go.
– Przecież nie wierzysz w takie „bzdury” – rzuciłam zaskoczona, śmiejąc się.
– Moją uwagę przyciągnęło jej imię i nazwisko – przyniósł mi z przedpokoju tygodnik. – Przeczytaj sama.
Materiał przedstawiał historie kilku osób, które otrzymały obrazy od Basi. Pierwsza tyczyła przepowiedni śmierci pewnej osoby. Oto na obrazie malarka przedstawiała pewną roześmianą rodzinę, która zgrupowała się wokół małego chłopca obchodzącego właśnie dwunaste urodziny. Obraz był zatytułowany: „Pożegnanie”. Pół roku później Adaś, przedstawiony na obrazie wnuczek osoby opowiadającej tę historię, zmarł na pogrypowe powikłania.
Drugi obraz ukazywał ładną dojrzałą kobietę, która szła z mężem przez park. Podpis brzmiał: „Urodziny”. Jak wynikało z relacji autorki artykułu, przedstawiona na malowidle kobieta od piętnastu lat bezskutecznie walczyła o to, żeby zajść w ciążę. Po skończeniu czterdziestu lat zrezygnowała z dziecka. Pół roku po otrzymaniu owego obrazu okazało się, że jest w ciąży – rok później urodziła zdrową dziewczynkę.
„Najwyraźniej obrazy Barbary mają w sobie moc przepowiadania przyszłości” – skonkludowała autorka tekstu.
Odłożyłam natychmiast tygodnik i wzięłam do ręki obraz, który dostałam od Basi. Na jego odwrocie przeczytałam trzy słowa: „Ten ważny dom”, nic więcej. Przyszło mi do głowy, że w tym wypadku obraz nie ma chyba ukrytego znaczenia. Nie planowałam kupna domu. Na tym cała sprawa się skończyła, a przynajmniej tak mi się wydawało.
Miesiąc później wyjechałam z mężem na urlop nad morze. Wyruszyliśmy koło południa, żeby dojechać pod wieczór na miejsce. W czasie podróży poprosiłam Karola, żeby zjechał z drogi, gdyż drogowskaz wskazuje, że w pobliżu znajduje się zajazd, gdzie moglibyśmy zjeść obiad. Byłam głodna.
Skręciliśmy w boczną drogę i przejechaliśmy przez niewielki lasek. Sekundę potem krzyknęłam, żeby Karol zatrzymał samochód. Nie mogłam uwierzyć – przed sobą zobaczyłam żywy obraz, który podarowała mi Basia: w kolorowym ogrodzie, który oświetlały promienie zachodzącego słońca stał drewniany domek z niebieskimi ścianami, z czerwoną dachówką i pomalowanymi na biało okiennicami! Wyszłam z samochodu. Otworzyłam kutą w brązie bramę, weszłam na podwórko i zaniemówiłam. Zobaczyłam własnego ojca, który zamiatał bruk.
Jak się wkrótce okazało, mój tata stracił pamięć na skutek napadu, którego był ofiarą. Uderzony w głowę przeleżał pół nocy w bramie. Potem poszedł na stację kolejową i wsiadł do pociągu. Dlaczego wyruszył w podróż, jak to się stało, że wysiadł na pewnej stacyjce i poszedł przed siebie polną drogą? Tego się nie dowiemy.
Zabraliśmy tatę do domu. Opiekujemy się nim i z radością odnotowuję, że powoli wraca mu pamięć minionych dni. Dziś jestem pewna, że lekarz miał rację, gdy pewnego dnia powiedział Basi: „Trzeba żyć, bo nigdy nie wiadomo, co dobrego może się nam przydarzyć”.