„Oczami wyobraźni widziałam się na uniwersytecie. Po tym, co zrobiłam na maturze, nie spojrzę matce w oczy”
„Spojrzałam na pierwszą stronę. Temat wypracowania. I wtedy się zaczęło. Miałam wrażenie, że ktoś wymazał mi głowę gąbką. Przerzuciłam kartkę z tematami. I znowu spojrzałam. Nic. Nie wiedziałam, od czego zacząć, o czym pisać, jakie lektury przypasować. Biała kartka. Pusta jak moje myśli”.

- Redakcja
Przez trzy lata liceum żyłam jak w transie – kalendarz zapełniony zadaniami, notatki poukładane kolorami, powtórki ułożone pod klucz maturalny. Nie piłam kawy, tylko zioła wspomagające koncentrację. Nikt mnie nie musiał zmuszać do nauki – sama od siebie wymagałam więcej niż którykolwiek nauczyciel. Moim celem była dobrze zdana matura. To nie był zwykły egzamin – to miał być dowód, że jestem wyjątkowa. Wszyscy wiedzieli, że dobrze mi idzie – rodzice, nauczyciele, koleżanki z klasy. Ale nikt nie wiedział, że nocami nie spałam, analizując każdy możliwy temat wypracowania. Przed samym egzaminem miałam wrażenie, że moje ciało toczy się do szkoły bez udziału świadomości – nogi drżały, ręce się pociły, a serce waliło, jakby ktoś zaraz miał odkryć, że tak naprawdę jestem tylko dobrze zaprogramowaną maszyną. Wiedziałam, że nie mogę się potknąć.
Zrobiło mi się gorąco
Weszłam do sali z numerem 23. Usiadłam przy wyznaczonym stoliku, wyjęłam długopis, dowód osobisty, położyłam na rogu butelkę wody. Ręce trochę mi się trzęsły, ale przecież to normalne. Głos nauczycielki prowadzącej egzamin był zaskakująco spokojny. Kiedy powiedziała: „Można otworzyć arkusze”, przez moment wstrzymałam oddech.
Spojrzałam na pierwszą stronę. Temat wypracowania. I wtedy się zaczęło. Miałam wrażenie, że ktoś wymazał mi głowę gąbką. Przerzuciłam kartkę z tematami. I znowu spojrzałam. Nic. Nie wiedziałam, od czego zacząć, o czym pisać, jakie lektury przypasować. Biała kartka. Pusta jak moje myśli.
– Spokojnie – szepnęłam sama do siebie. – Zaraz sobie przypomnę. Zaraz. Czekaj.
Spojrzałam na zegar. Dziesięć minut minęło, a ja wciąż nie napisałam ani słowa. Poczułam, jak robi mi się gorąco. Palce zjeżdżały mi z długopisu, bo były spocone. Serce mi waliło.
– To niemożliwe. Przecież ćwiczyłam. Przecież się uczyłam – próbowałam przekonać samą siebie.
Ale coś mnie blokowało. Czułam, jak panika rozlewa się po mnie jak atrament po papierze. Dźwięki w sali – skrobanie długopisów, kaszlnięcia, skrzypienie krzeseł – stawały się coraz głośniejsze. Jakby ktoś podkręcił im głośność.
– Boże, błagam. Nie teraz. Nie dziś.
Zamiast pisać, ściskałam długopis tak mocno, że bolały mnie palce. Gdybym mogła, wybiegłabym z tej sali. Ale siedziałam. I nie robiłam nic.
Poczułam adrenalinę
Byłam bliska łez. Nie wiedziałam, ile czasu minęło – dwadzieścia, może trzydzieści minut? Wciąż nie napisałam ani jednego słowa. Gapiłam się w arkusz. Zazdrościłam tym, którzy już pisali. Ich długopisy sunęły po papierze z taką pewnością, z jaką ja kiedyś pisałam próbne matury. Ale teraz? Czułam się jak dziecko zostawione na środku autostrady. Wtedy ni z tego, ni z owego, usłyszałam głos. Przez uchylone drzwi dobiegło słowo. Jedno, zwykłe słowo, wypowiedziane przez kogoś na korytarzu. Cicho, od niechcenia. Ale dla mnie to było jak huk armatni.
– Choćby – powiedział ktoś.
Zamrugałam. Ten wyraz… przecież ja go gdzieś użyłam. I nagle zalała mnie fala wspomnień.
„Choćby najgorsze się wydarzyło, warto próbować”.
Znałam to zdanie. Napisałam je dwa tygodnie temu. W eseju o „Konradzie Wallenrodzie”. Pisałam o poświęceniu, o decyzjach, które podejmujemy mimo lęku. I wtedy zrozumiałam. Temat dzisiejszego egzaminu... pasuje do tamtego eseju niemal idealnie.
– Tak! – szepnęłam pod nosem.
Ręce zaczęły mi drżeć z innego powodu – adrenalina mieszała się z ulgą. Długopis w końcu dotknął kartki. Najpierw jedno zdanie. Potem drugie. Palce ruszały się jakby same. Jakby umysł wrócił na swoje miejsce. Nie wiedziałam, kto powiedział to słowo. Nauczyciel? Uczeń? Ktoś przechodzący? To nie miało znaczenia. To słowo było jak klucz. Otworzyło coś, co myślałam, że zostało zamknięte na cztery spusty.
W głowie miałam chaos
Wyszłam z sali jak w transie. Świat wydawał się nierzeczywisty – dźwięki przytłumione, kolory jakby wyblakłe. Czułam się, jakbym przez ostatnie trzy godziny płynęła pod wodą i dopiero teraz wynurzyła się na powierzchnię. Oddychałam głęboko, ale powietrze nie napełniało mnie ulgą. Raczej pustką. Ludzie wokół mnie mówili, śmiali się, komentowali tematy. Gdzieś obok słyszałam:
– Pisałeś o „Balladynie”?
– Nie, wybrałem ten z fragmentem „Lalki”. Łatwiejszy.
Ja tylko kiwnęłam głową, kiedy ktoś mnie zapytał:
– I jak poszło?
– Dobrze chyba... – odpowiedziałam, ale nie byłam tego pewna.
W głowie miałam tylko jedno: „choćby”. To jedno słowo krążyło mi w uszach jak echo. Cały esej, który napisałam, odtworzyłam z pamięci tylko dzięki temu jednemu wyrazowi. Jak to możliwe? Jakie są szanse, że akurat to słowo padnie dokładnie w tym momencie? Czy to przypadek? Zatrzymałam się przy drzewie, gdzieś na skraju szkolnego boiska. Przypomniałam sobie ten dźwięk – wypowiedziane cicho, ledwie słyszalne „choćby”. Przypadek?
– Nie... To było coś więcej – szepnęłam.
Próbowałam sobie przypomnieć, kto wtedy przechodził korytarzem. Kto mógł to powiedzieć? Zajrzeli na chwilę nauczyciele. Może jeden z nich? A może ktoś z uczniów, spóźniony? Ale żadne twarze nie pasowały. Miałam wrażenie, że to słowo wypowiedziało samo życie. I nie mogłam przestać o tym myśleć.
Musiałam się z tym zmierzyć
Pamiętałam, jak pisałam ten esej. Był poniedziałek, godzina osiemnasta. Siedziałam przy biurku, światło lampki padało na zeszyt. Mama krzątała się w kuchni, a ja czułam, że muszę to zrobić dobrze. Nie dla oceny. Dla siebie.
– Poświęcenie bywa nierozumiane, ale to właśnie ono buduje historię – powiedziałam wtedy sama do siebie i zanotowałam to zdanie w notatkach.
Pamiętam, że pisałam długo. Z każdą kolejną stroną czułam, że nie tworzę tylko szkolnego zadania, ale coś więcej. Jakby każde zdanie było cegłą, z której buduję samej sobie odpowiedź na pytania, których nie odważyłam się zadać na głos.
„Choćby najgorsze się wydarzyło, warto próbować”.
To zdanie nie było tylko ładną klamrą. To było moje własne przesłanie. Moje, Oliwii, która od lat budowała siebie na fundamencie strachu przed porażką.
– Może ten tekst mnie uratował, bo był prawdziwy? – zapytałam wtedy w myślach.
Teraz, wspominając tamten wieczór, miałam dreszcze. Esej, który wtedy pisałam z potrzeby serca, stał się kluczem do uratowania mnie samej podczas matury. Czy to nie jest ironia? A może nie ironia, tylko znak? Że prawda, kiedyś zapisana, wróci, jeśli jest wystarczająco silna. Wtedy tego nie wiedziałam. Pisałam, bo chciałam coś z siebie wyrzucić. Teraz wiem – zostawiłam sobie drogowskaz. I w dniu egzaminu, wystarczyło jedno słowo, bym go znów odnalazła.
Nie mogłam poznać prawdy
Przez następne tygodnie nie dawało mi spokoju jedno pytanie. Kto powiedział „choćby”? To słowo uratowało mój egzamin, wyciągnęło mnie z emocjonalnej otchłani, przywróciło wiarę w siebie. A jednak – nie potrafiłam tego nikomu przypisać. Zagadywałam ostrożnie znajomych:
– Pamiętasz może, kto wychodził wtedy z sekretariatu?
– Nie… Czemu pytasz?
– Tak po prostu. Ciekawość.
Ale nikt nie wiedział. Nauczyciele? Też nie. Nie było nikogo, kto przyznałby się do wypowiedzenia tego słowa. A ja czułam się, jakbym dostała list bez nadawcy. Pomocną dłoń, której nigdy nie zidentyfikuję. Zaczęłam się zastanawiać, czy to w ogóle ktoś powiedział. Może mi się przywidziało? Może umysł w panice sam podsunął wyraz, który uruchomił wspomnienie?
– Nie… to było realne. Usłyszałam to – powtarzałam sobie uparcie.
Ale im więcej dni mijało, tym bardziej rozmywała się pewność. Czułam wdzięczność, ale nie wiedziałam, komu ją okazać. Czułam, że zawdzięczam tej osobie więcej, niż mogłabym wyrazić słowami. A jednak... nie miałam do kogo tego powiedzieć.
– Może nigdy się nie dowiem – westchnęłam, leżąc w łóżku późnym wieczorem.
To jedno słowo zmieniło bieg mojego życia. Zostawiło we mnie niepokój, ale też jakąś nową dojrzałość. Może właśnie na tym polega dorosłość? Na tym, by pogodzić się z tym, że nie wszystkie pytania mają odpowiedź.
Nie poddałam się
Dziś, kilka miesięcy po maturze, kiedy wszystko ucichło, a wyniki dawno są już znane, wracam czasem myślami do tamtego dnia. Do tej jednej chwili, kiedy wszystko we mnie zamarło. I do tej drugiej, kiedy jedno słowo uratowało wszystko. Zdałam dobrze. Nie na sto procent, ale całkiem nieźle. Nauczyciele gratulowali mi, rodzice byli dumni, a ja… ja byłam po prostu zmęczona. Bo ta matura to nie był tylko egzamin z języka polskiego. To był egzamin z samej siebie. Zrozumiałam wtedy, że żadna ilość przygotowań nie daje gwarancji. Że są chwile, których nie da się przewidzieć, ani kontrolować. Że można znać wszystkie tematy, mieć setki napisanych rozprawek – i nagle nie wiedzieć nic. I że to wcale nie czyni cię słabszym.
Bo najważniejsze nie było to, że zdałam. Najważniejsze było to, że się nie poddałam. Że nawet w tej białej, przerażającej pustce – gdzieś głęboko we mnie tliło się coś, co pozwoliło mi wrócić. I napisać. Dziś już nie szukam tego głosu. Nie próbuję ustalić, kto powiedział „choćby”. Może to był przypadek. A może przeznaczenie. A może – to ja sama. Ale jedno wiem na pewno: jedno słowo może zmienić wszystko. Wystarczy, że pojawi się we właściwym momencie. I trafi we właściwe serce.
Oliwia, 19 lat
Czytaj także:
- „Nie liczyłam się zupełnie z kosztami za komunię córki. Kredyt za drona, limuzynę i salę będziemy spłacać latami”
- „Gdy w maju kwitnie bez, ja zawsze płaczę. Co roku jego zapach przypomina mi o mojej tragedii”
- „Nigdy nie dogadywałam się z matką i nie wiedziałam, w czym problem. Matczyną miłość poznałam dopiero przy teściowej”