„Oczarował mnie, wykorzystał i stwierdził, że do siebie nie pasujemy. Wtedy jeszcze nie wiedział, że noszę jego dziecko”
„Nie myślałam, że kiedykolwiek jesień przestanie być dla mnie bardzo smutną porą roku. Gdyby nie grzybobranie ze znajomymi, pewnie nadal każdy jesienny liść wywoływałby u mnie atak płaczu. Na szczęście stało się inaczej”.
- Marzena, lat 42
Zaparzyłam kawę i usiadłam przy oknie. Pierwsze liście wirowały na wietrze. Kiedyś by mnie to cieszyło. Teraz zamykam oczy i… widzę swoją małą córeczkę. Dziesięć lat temu pod koniec września zginęła w wypadku samochodowym. Jechała z moim byłym mężem. Rozpędzone auto uderzyło w bok pojazdu, Małgosia nie miała szans. Część mnie odeszła razem z nią, a wraz z nastaniem pierwszych oznak jesieni przeżywam jej utratę na nowo. Ojciec Małgosi posypał się psychicznie po wypadku. Od kilku lat nie mam z nim kontaktu. To zbyt bolesne dla nas obojga.
Czułam, że to będzie dobry dzień
Dopiłam zimną już kawę i spojrzałam za okno. Powietrze drżało od pisków i śmiechu – to dzieciaki biegły do szkoły. Jeszcze radosne i pełne entuzjazmu, jak zawsze na początku września. Odwróciłam wzrok, wyobrażając sobie swoją córkę na ich miejscu. To nie miało sensu, było jak rozdrapywanie z trudem gojącej się, ale obrazy pojawiały się same. Otarłam łzy rękawem i poszłam do kuchni. Najwyższa pora wyruszyć do pracy. To ona pozwalała mi normalnie funkcjonować i wrócić do życia. Rzuciłam się w wir obowiązków i tylko dzięki temu udało mi się przetrwać. Byłam księgową w biurze rachunkowym. Razem ze mną pracowała Dorota, moja przyjaciółka. To ona podtrzymywała mnie na duchu i wymyślała zajęcia, dlatego nie zdziwiło mnie, gdy tamtego dnia od progu zawołała:
– Rezerwuj czas na weekend, jedziemy na grzyby!
Odpowiedziałam uśmiechem. Protesty i tak na nic by się zdały. Nie miałam szans się wykręcić. Co roku, gdy zbliżała się rocznica śmierci Małgosi, Dorota stawała na rzęsach, żebym na nowo nie pogrążała się w rozpaczy.
– Na grzyby? Tego jeszcze nie grali…
– Marek znalazł świetne miejsce – entuzjazmowała się Dorota. – Podobno niewielu grzybiarzy, za to masa grzybów!
Jej energia udzieliła się w końcu i mnie. W sobotę rano włożyłam kalosze i polarową kurtkę. Wychodząc z domu, czułam, że to będzie dobry dzień. Las od zawsze działał na mnie wyciszająco i kojąco. Gdy dojechaliśmy na miejsce i wysiadłam z samochodu, wzięłam głęboki oddech. Widok ściany drzew i wdzierający się w nozdrza zapach były dla mnie niczym balsam.
– Widzisz, mówiłam, że będzie pięknie – szepnęła mi do ucha Dorota.
– Dalej, panienki, nie obijajcie się, łapcie za koszyki! – pogonił nas jej mąż.
Postanowiłam iść przed siebie
Las był gęsty i zacieniony. Marek poinstruował nas, żebyśmy trzymały się blisko niego, bo jeszcze się zgubimy. Zagłębiliśmy się między drzewa i już po krótkiej wędrówce straciłam z oczu ścieżkę, na której zostawiliśmy auto. Dorota i Marek co jakiś czas się pochylali i ścinali to podgrzybka, to kozaka, to prawdziwka. Ja jednak nie znalazłam ani jednego okazu – bo też niespecjalnie skupiałam się na zbieraniu. Las otulał mnie swoim spokojem i ciszą. Patrzyłam na korony drzew i starałam się nie wracać wspomnieniami do tamtego tragicznego wrześniowego popołudnia, po prostu być i nie myśleć o niczym…
W pewnym momencie od tego patrzenia zakręciło mi się w głowie. Poczułam krople potu na skroniach. Musiałam odpocząć. Spojrzałam przed siebie: Dorota była zaledwie kilka metrów dalej. Usiadłam, opierając się o pień drzewa, i odetchnęłam głęboko. Zamknęłam na chwilę oczy, a kiedy je otworzyłam, nigdzie nie mogłam dostrzec ani Doroty, ani Marka. Rozejrzałam się dookoła. Wszędzie tylko las. Przeszłam parę kroków.
– Dorota! Marek! – krzyknęłam.
Odpowiedziało mi echo. Nie miałam pojęcia, gdzie się znajduję. Postanowiłam iść przed siebie, licząc, że jeśli nie spotkam przyjaciół, to przynajmniej dojdę do jakiegoś traktu leśnego i się stąd wydostanę. W końcu to nie dżungla amazońska. Okazało się jednak, że i w polskiej puszczy można zabłądzić. Nie wiem, jak długo kluczyłam w gęstwinie, straciłam rachubę czasu. W końcu usiadłam wycieńczona pod drzewem. Sięgnęłam do kieszeni i wtedy się zorientowałam, że nie mam telefonu. Musiał mi wypaść po drodze. Czemu od razu nie zadzwoniłam do Doroty? Ze wstydu, że się zgubiłam? Idiotka. W tamtej chwili naprawdę żałowałam, że dałam się namówić na to całe grzybobranie. Ściemniało się i zaczęło się robić zimno. Coraz głośniejsze szelesty i słyszalne z oddali pohukiwania sprawiały, że dostawałam gęsiej skórki.
Jakoś nie przyszło mi do głowy, by protestować
Po jakimś czasie usłyszałam warkot silnika. Zaczęłam krzyczeć i machać rękami. Chyba poskutkowało, bo po chwili silnik zgasł, a ja dostrzegłam światło latarki. Po chwili usłyszałam, że ktoś się zbliża.
– Co tu robisz? – krzyknął męski głos.
– Zgubiłam się – wydukałam ochryple.
– Jesteś zmarznięta – zauważył mężczyzna, marszcząc brwi.
– Odłączyłam się od przyjaciół – tłumaczyłam. – Nie wiem, gdzie jestem.
Tajemniczy mężczyzna uśmiechnął się z przekąsem.
– W samym środku lasu.
– Odkrywcze – mruknęłam.
Mężczyzna chwycił mnie pod ramię i pociągnął w stronę swojego auta. Jakoś nie przyszło mi do głowy, by protestować.
– Kim jesteś? – spytałam, siedząc już na fotelu pasażera i przyglądając się z ukosa kierowcy.
– Leśniczym – odparł enigmatycznie i uruchomił silnik. – Mieszkam na skraju tego lasu. Masz szczęście, że byłaś tak blisko ścieżki.
Spojrzałam na niego zaskoczona. Blisko?
– Powinnaś się ogrzać i coś zjeść – dodał, spoglądając na mnie z dziwnym wyrazem twarzy.
Musiałam wyglądać okropnie. Spocona, potargana, ubrudzona igliwiem i ziemią. Podróż trwała krótko. Auto stanęło, mężczyzna wysiadł i otworzył mi drzwi. Leśny dżentelmen, cholerka. Stara leśniczówka robiła wrażenie nawet nocą. Rozejrzałam się w środku nieśmiało.
– Twoja rodzina pewnie już śpi… – zaczęłam przepraszającym tonem.
Leśniczy przerwał mi w pół zdania.
– Nie mam rodziny. Żadna normalna kobieta nie da się pogrzebać żywcem na takim zadupiu.
– To cytat?
– Zgadłaś – uśmiechnął się krzywo.
Z drzewami lepiej się dogaduję niż z ludźmi
Potem rozpalił w kominku, a ja poszłam wziąć prysznic. Gdy zeszłam na dół, czekał na mnie z gorącą herbatą i kanapkami.
– Nie wiem, jak dziękować…
– Więc tego nie rób. To moja praca, nie mogłem zostawić cię na noc w lesie.
Usiadłam w fotelu i narzuciłam koc na ramiona.
– Jutro rano odwiozę cię do miasta.
– Chyba nie zasnę… – westchnęłam.
– To pogadajmy, choć ostrzegam, kiepski ze mnie rozmówca. Z drzewami lepiej się dogaduję niż z ludźmi.
– Kolejny cytat?
– Domyślna jesteś.
Istotnie, gadułą nie był, ale co nieco się dowiedziałem. Mój wybawca miał na imię Mateusz i okazał się bardzo interesującym człowiekiem. Niemniej w końcu zmęczenie wzięło górę i oboje zasnęliśmy w fotelach przy kominku. Kiedy otworzyłam oczy o świcie, byłam sama. Z kuchni dobiegały odgłosy krzątania. Wstałam i podeszłam do drzwi. Mateusz w stroju służbowym szykował się już do drogi.
– Dzień dobry – szepnęłam nieśmiało.
Odwrócił się zaskoczony i przywitał mnie uśmiechem.
– Jeśli chcesz zadzwonić, weź moją komórkę – przywołał mnie zapraszającym gestem. – Tylko w kuchni przy oknie łapie zasięg – dodał.
Jakby czytał mi w myślach, bo od razu po przebudzeniu przypomniałam sobie o Dorocie i Marku. Na pewno się o mnie martwili. Wystukałam numer. Dorota odebrała już po dwóch sygnałach.
– To ja, Marzena…
Przerwał mi krzyk.
– Boże! Nareszcie! Szukaliśmy cię całą noc! – Dorota niemal się rozpłakała.
Zostawiłam mu karteczkę w schowku auta
Opowiedziałam jej, jak trafiłam do leśniczówki, a potem poprosiłam, by przyjechali po mnie z Markiem na dworzec kolejowy, gdzie odwiezie mnie Mateusz. Uroczo leniwy poranek w leśniczówce sprawił, że z autentycznym żalem opuszczałam to miejsce. I jego gospodarza. Idąc do auta, spojrzałam za siebie i westchnęłam.
– Pięknie tu, prawda? – Mateusz otworzył mi drzwi.
– Pięknie – przyznałam.
Jechaliśmy dłuższy czas w milczeniu. Patrzyłam za okno, na zmieniający się krajobraz.
– Zapisz mi swój adres – odezwał się wreszcie. – W razie gdybym jakimś cudem znalazł w lesie twój telefon.
Uśmiechnęłam się pod nosem na ten niezgrabny podryw i zgodnie z prośbą zostawiłam mu karteczkę w schowku auta.
– Dziękuję – pogładziłam go po ramieniu na pożegnanie.
Zmieszał się nieco.
– Naprawdę nie ma za co – odparł.
– Uważaj na siebie.
Czułam na sobie jego wzrok, gdy wysiadałam i odchodziłam w stronę dworca, do biegnącej w moim kierunku Doroty.
Przyjaciółka rzuciła mi się na szyję. Ja również się cieszyłam, że moja leśna przygoda dobrze się skończyła, choć… nie mogłam przestać myśleć o niebieskookim, dziwnie smutnym mężczyźnie mieszkającym na skraju lasu. Z jakimi kobietami on się dotąd spotykał, że wydawał się do nich tak zrażony?
Chciałem cię po prostu zobaczyć
Dni mijały, jesień zagościła za oknami na dobre. Pewnego popołudnia wróciłam do domu wyjątkowo zmęczona. Nie zdążyłam nawet powiesić płaszcza, gdy rozległ się dzwonek. Poczłapałam niechętnie do drzwi. Już miałam burknąć coś nad odczepnego – nieważne, czy to będzie akwizytor, dozorca czy sąsiadka – gdy tuż przede sobą zobaczyłam Mateusza. Nogi się pode mną ugięły. Z trudem opanowałam emocje.
– Znalazłeś mój telefon? – spytałam.
– Nie – uśmiechnął się nieznacznie. – Chciałem cię po prostu zobaczyć.
Zamurowało mnie. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie bez słowa.
– Wejdź, proszę – ocknęłam się i zaprosiłam go do środka. Nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę.
Spędziliśmy razem cudowny wieczór, tak cudowny, że Mateusz wyjechał dopiero nad ranem, a ja czułam się jak zakochana nastolatka. W pracy opowiedziałam o wszystkim Dorocie.
– Muszę go koniecznie poznać – stwierdziła. – Zapraszam was oboje na kolację w przyszły weekend.
Mateusz przyjął zaproszenie i w najbliższą sobotę w dobrych nastrojach udaliśmy się do Doroty. Kolacja jednak nie była udana. Widziałam, że coś zgrzyta. Spokojny i opanowany Mateusz nie pasował do trajkoczącej Doroty i podchmielonego Marka. Wyszliśmy wcześniej, niż planowałam. Mateusz spoglądał na mnie znacząco, dając do zrozumienia, że źle czuje się w tym miejscu i towarzystwie.
Gdy rano pojechał do siebie, miałam złe przeczucia. Kochaliśmy się parę razy. Jakby nie miał dość. Było i czule, i niespiesznie, a potem jakoś tak rozpaczliwie, chciwie, jakby się żegnał. Niepotrzebnie zgodziłam się na tę kolację. To zbyt szybko, wystraszył się… Na stoliku nocnym zadźwięczał sygnał telefonu. Spojrzałam na wyświetlacz. Esemes od Mateusza. „Nie pasujemy do siebie, jesteśmy z dwóch różnych światów” – odczytałam. Od razu wybrałam jego numer, lecz odrzucił połączenie. Kolejne również.
– A jedź sobie do tej swojej cholernej leśniczówki! – krzyknęłam, połykając łzy, i cisnęłam telefon na łóżko.
Znów wróciły do mnie demony przeszłości. Skrywane dotąd emocje puściły jak rzeka, która wreszcie sforsowała tamę. To był koniec i musiałam się z tym pogodzić. Przecież nie będę żebrać o uczucie. Rozczarowanie i żal mieszały się z bólem, który towarzyszył mi w związku z rocznicą śmierci Małgosi. Nawet nie zdążyłam mu o niej opowiedzieć. Może i lepiej. Nie potrzebowałam jego litości. Na pewno nie… litości.
Poczułam, jak oblewa mnie rumieniec
Dni mijały, a ja wciąż byłam w dołku. Od dwóch tygodni nie miałam żadnego kontaktu z Mateuszem. Wyglądałam jak cień człowieka i tak się czułam. Pewnego ranka w pracy podeszła do mnie Dorota.
– Co się dzieje? – zapytała z troską.
Nim zdążyłam jej odpowiedzieć, musiałam pobiec do toalety. Od kilku dni męczyły mnie okropne nudności. Pewnie się czymś strułam. Gdy wróciłam z łazienki, Doroty nie było. Po kilku minutach wpadła do biura zdyszana i rzuciła mi na biurko opakowanie testu ciążowego. Schowałam je nerwowo pod blat i rozejrzałam się speszona.
– Zwariowałaś? – spytałam.
– Nie udawaj niewiniątka – puściła do mnie oko. Poczułam, jak oblewa mnie rumieniec. – Poza tym rzygasz jak kot.
– Przestań, mam czterdzieści dwa lata – parsknęłam. – Bliżej mi do menopauzy niż ciąży.
Mimo wszystko wzięłam pudełeczko i poszłam do łazienki. W przeciwnym razie Dorota nie dałaby mi spokoju.
– Zadowolona? – wręczyłam jej plastikowy test, nie spojrzawszy nawet w okienko z wynikiem.
Dorota milczała chwilę, po czym mocno mnie przytuliła.
– Co robisz? – odsunęłam się zdumiona.
– Będziesz miała dziecko – powiedziała.
Zrozumiałam, że już nie ma odwrotu
Przepłakałam wówczas całą noc, wisząc z nią na telefonie.
– Jestem za stara na macierzyństwo. Dziecko może być chore! – łkałam. – I nie będzie miało ojca!
– Będzie zdrowe jak ryba – kojącym głosem odpowiedziała przyjaciółka. – A ojca ma każdy.
Kilka dni później czekała pod gabinetem lekarza, podczas gdy ja słuchałam po raz pierwszy bicia serca mojego dziecka. I zrozumiałam, że już nie ma odwrotu. Kiedy spacerowałyśmy razem po wyjściu od lekarza, Dorota chwyciła mnie za ramię i spojrzała mi prosto w oczy.
– Musisz mu powiedzieć. Jest ojcem, ma prawo wiedzieć.
Odwróciłam wzrok.
– On mnie nie chce – burknęłam. – Wychowam dziecko sama. Mam… wprawę.
Ruszyłam szybkim krokiem, jakby dało się uciec przez łzami i smutkiem. Dorota natychmiast mnie dogoniła.
– Ale może będzie chciał jego – dotknęła czule mojego brzucha.
– Albo ją…
– Albo ją – kiwnęła głową. – Pozwól sobie być szczęśliwą – dodała, ściskając moją dłoń. – Zasługujesz na to. Małgosia na pewno też by tego chciała. Pragnęłaby, żeby jej mama wreszcie przestała być sama i smutna…
Spojrzałam w niebo, po którym spokojnie płynęły bielutkie jak śnieg obłoki. Wybuchnęłam płaczem i wtuliłam się w ramiona przyjaciółki.
Spojrzałam na niego załzawionymi oczami
Nazajutrz pojechałyśmy razem do leśniczówki. Siedziałam na siedzeniu pasażera jak na szpilkach, ściskając w spoconej dłoni czarno-białe zdjęcie USG.
– Idź, poczekam – powiedziała Dorota, parkując na podjeździe.
Wysiadłam i powoli skierowałam się na ganek. Ze środka sączyło się ciepłe światło. Zapukałam. Wbiłam wzrok w ziemię i czekałam. Usłyszałam skrzypnięcie drzwi, lecz nie podniosłam głowy.
– Co ty tu robisz? – usłyszałam.
Dopiero wtedy spojrzałam na niego załzawionymi oczami. Hormony robiły swoje, ryczałam z byle powodu. Zaprosił mnie do środka. Uderzył mnie zapach jego wody kolońskiej i malinowej herbaty. Patrzeliśmy na siebie bez słowa.
– Mów – powiedział, zaplatając ramiona w obronnym geście. Przeczuwał, że nie przyjechałam bezinteresownie.
– Jestem w ciąży – wyznałam i opadłam na fotel. Przymknęłam oczy i czekałam.
Słyszałam jego kroki na dębowych deskach podłogi, gdy chodził nerwowo w tę i z powrotem. Po chwili podszedł i ujął moją zapłakaną twarz w dłonie.
– Zostań, proszę – wyszeptał.
Spojrzałam na niego zaskoczona. Spodziewałam się raczej wyrzutów i gadki, że tak, owszem, będzie płacił alimenty, ale to wszystko, na co go stać.
– Tu, w leśniczówce? – zapytałam i pogładziłam jego szorstki policzek. – Dlaczego? Przecież…
– Kocham cię – usłyszałam, a moje serce się rozszalało. – Zakochałem się w tobie od pierwszej chwili, ale bałem się, że nie zechcesz tu zostać, a ja… ja w mieście nie dam rady, uduszę się… Ale kocham cię… was… – poprawił się i niepewnie dotknął mojego brzucha. – Postaram się dać wam szczęście.
Wsunęłam mu w dłoń zdjęcie USG. Popłakaliśmy się oboje. Tamtego dnia nie zostałam jeszcze w leśniczówce, ale przeprowadziłam się tam niedługo potem. Pierwszy śnieg tamtego roku obserwowałam z okna kuchni, głaszcząc się po rosnącym brzuchu. Mateusz przekonał się do Doroty i Marka. Zyskiwali przy bliższym poznaniu, a poza tym to oni przywieźli mnie do jego lasu na grzyby, więc miał im za co dziękować, co też robił przy każdej możliwej okazji. Tuż przed moimi czterdziestymi trzecimi urodzinami na świat przyszło nasze dziecko, a zaciszna leśniczówka zaczęła tętnić życiem.
Piję kawę na ganku, kołysząc w wózku gaworzącego synka, i wciąż nie dowierzam własnemu szczęściu. Patrzę w górę. Wrześniowe niebo uśmiecha się do mnie. Wprost pod moje stopy spada pierwszy jesienny liść…