Reklama

Jestem zatrudniona w supermarkecie od ponad dziesięciu lat. Myślałam, że to tylko fucha na chwilę, zanim znajdę coś bardziej satysfakcjonującego. Niestety, sytuacja potoczyła się inaczej. Zaczęłam od najniższego szczebla, jako kasjerka, w dniu, w którym w naszym miasteczku otworzyli oddział wielkiego koncernu międzynarodowego. Po krótkim kursie wsadzili mnie za kasę i rzucili: „Poradzisz sobie”. I zostawili mnie samą.

Reklama

Czułam się zagubiona

Otwarcie tej hali, drugiej takiej w okolicy, było ogromnym wydarzeniem. Przybyły tłumy osób i wkrótce kolejki niemal zapełniły cały market. Z przerażeniem obserwowałam tę masę ludzi. To był mój debiut i czułam, jakby nie tyle wrzucono mnie na głęboką wodę, co popchnięto w przepaść.

Mimo że szkolenie na kasie trwało kilka godzin, ciągle miałam problemy. Ten krótki kurs nie był odzwierciedleniem rzeczywistości. Przede wszystkim, podczas nauki miałam do dyspozycji doświadczoną kasjerkę, która mi doradzała, pomagała, a czasem nawet zastępowała mnie, kiedy pojawiał się jakiś poważniejszy problem. Ale najważniejsze było to, że klienci byli zupełnie inni – zrelaksowani, zazwyczaj życzliwi, a kolejki do kasy nigdy nie liczyły więcej niż trzy, cztery osoby.

Pierwsze doświadczenie z realnym środowiskiem pracy było dla mnie prawdziwym szokiem. Widziałam, jak ludzie się tłoczą, złośliwie na siebie warczą, naciskają na kasjerki, które nie tylko nie miały odpowiedniego doświadczenia, ale też były zestresowane i częściej popełniały błędy. Po pół godziny chciałam zrezygnować, jednak tego nie zrobiłam. Przetrwałam tamten dzień, a potem było tylko lepiej. I tak było przez dwa lata, dopóki pewnego dnia nie wezwała mnie szefowa.

Dostałam awans

– Monika, słuchaj – zaczęła. – Poszukujemy kogoś na pozycję głównego kasjera. Wydaje mi się, że jesteś idealna na to stanowisko. Co o tym sądzisz?

Zobacz także

Nie sądziłam, że dostanę awans i nie miałam pojęcia, z czym się to wiąże.

– Aniu, jestem naprawdę szczęśliwa – przyznałam szczerze. – Z kim muszę się przespać? – zażartowałam.

– Ze mną – odparła, nie zmieniając wyrazu twarzy.

Za chwilę zaczęła się rechotać, a ja razem z nią. Przez długi czas zdawało mi się, że bycie kasjerką to ciężki kawałek chleba. Ale stanowisko głównej kasjerki, które polega na nadzorowaniu reszty ekipy, okazało się jeszcze bardziej męczące. Organizowanie grafiku, dbanie o to, żeby dziewczyny się nie leniły, decydowanie kiedy, która może zrobić sobie przerwę, podliczanie wszystkiego po zakończeniu zmiany... To nie jest proste zadanie, mimo że trochę lepiej płatne.

Musiałam być bardziej surowa

Szybko się wdrożyłam, ale miałam kłopot z kasjerkami. Większość dołączyła do zespołu mniej więcej w tym samym czasie co ja, i teraz irytowało je, że stałam się ich przełożoną. Takie typowe, czysto ludzka zawiść. Co gorsza, nastawiały przeciwko mnie młodsze stażem dziewczyny. Na starcie usiłowałam zażegnać wszelkie spięcia w spokojny, łagodny sposób, ale efektem był fakt, że zaczęłam mieć problemy ze snem, praca prześladowała mnie po nocach, a na dodatek schudłam prawie pięć kilogramów. To ostatnie akurat mi się podobało, ale nie warto było takiego stresu.

Dajesz im się wykorzystywać – powiedziała mi kiedyś Ania. – One widzą, że nie czujesz się pewnie i perfidnie z tego korzystają. Powinnaś pokazać siłę. Bo przecież wiesz, jak to bywa… osoba o miękkim sercu, musi mieć twardy tyłek. Dziewczyny muszą pojąć, że twoje słowo jest najważniejsze. I nie ma miejsca na dyskusję.

Posłuchałam jej rad. Nastał koniec ery Moniki–przyjaciółki, a rozpoczęła się era Moniki, szefowej kasjerek. Zrobiło się trochę surowo. Niekoniecznie dzięki temu lepiej mi się spało, ale przynajmniej dziewczyny poczuły wobec mnie szacunek i zaprzestały dyskusji. Nie zdobyłam tym ich sympatii, ale wybór był prosty – albo miękkie serce, albo... no właśnie.

Byłam poirytowana

Jednak mój problem polegał na tym, że nie czułam się komfortowo w swojej roli. Bycie zwykłą kasjerką było znacznie mniej wymagające. W roli głównej kasjerki nie tylko miałam znacznie więcej obowiązków, ale do tego ciągle pojawiały się nowe zadania, które niestety nie przekładały się na wyższe wynagrodzenie. Miałam na wszystko coraz mniej czasu... Byłam zmuszona do zostawania po godzinach. Moje nieśmiałe sugestie dotyczące zatrudnienia kogoś na podobnym stanowisku były odrzucone z prostym: „na to firma nie ma funduszy".

No i utknęłam. Na moment wydawało mi się, że coś się zmieni, kiedy Ania zaszła w ciążę i poszła na urlop. Może ja przejmę jej obowiązki? Ale zamiast tego, na jej pozycję przeniesiono zastępcę kierownika z innego działu. Poczułam się trochę jak złapana w sidła. Sytuacja się pogarszała, a moja motywacja zaczęła zbliżać się do absolutnego minimum. I tak utkwiłam w pracy, której nie cierpiałam, bez szans na jakąkolwiek zmianę na lepsze.

Potrzebowałam zmian

Na urodziny, jeden z moich znajomych podarował mi książkę – poradnik o tym, jak odnaleźć szczęście. Zawsze śmiałam się z tego typu lektur, więc ta szybko znalazła swoje miejsce na półce. Pokryła się kurzem aż do pewnego wieczoru, kiedy nie mogłam zasnąć i z czystej nudy zaczęłam ją przeglądać. Przeczytałam od deski do deski, a potem pomyślałam: „Może warto zastosować wskazówki z tego poradnika... Co może się stać? Co najwyżej nie zauważę żadnej zmiany, mimo książkowych mądrości".

Z takimi przemyśleniami zasnęłam. A już kolejnego dnia zaczęłam się nad sobą zastanawiać. Byłam singielką po trzydziestce, mieszkającą w małej kawalerce, z kredytem na głowie. Co robiłam, kiedy nie pracowałam? Spotykałam się ze znajomymi, od czasu do czasu wychodziłam do kina, częściej do pubu. Ale nie miałam nic, co sprawiałoby mi radość, żadnej pasji, która pozwalałaby na samorealizację. I ten przytłaczający brak możliwości rozwoju w mojej firmie.

Znalazłam odskocznię

Pomyślałam, że czas na jakąś zmianę. Na drugi dzień zdecydowałam się dojechać do pracy na rowerze. Kiedyś byłam zapaloną rowerzystką, ale z czasem to jakoś przeszło. Oczyściłam swój stary dwukołowiec z kurzu, nasmarowałam go i okazało się, że wcale nie jest jeszcze na straconej pozycji. Moja kondycja natomiast pozostawiała wiele do życzenia. Po zaledwie kwadransie jazdy dyszałam jak przestarzały parowóz. Ten krótki czas dał mi jednak do zrozumienia, że praca to nie wszystko i poza nią można robić mnóstwo innych, ciekawych rzeczy.

Niebawem, jazda na rowerze do pracy i z powrotem była dla mnie niewystarczająca. W weekendy wybierałam się w samotne eskapady poza miasto, coraz dalej. Zauważyłam poprawę mojej kondycji i nastroju. Ponownie mogłam cieszyć się dobrym snem. Przestałam też tak bardzo zamartwić się pracą. Oczywiście, nadal było jej mnóstwo i ciągle brakowało mi czasu na zrealizowanie wszystkiego, ale postanowiłam zmienić swoje podejście. Przez osiem godzin (czasami nieco więcej) wykonywałam swoje obowiązki, a potem wychodziłam, wsiadałam na rower i zapominałam o wszystkim, co mnie gnębiło.

W końcu poczułam radość

Po jakimś czasie za zaoszczędzoną kasę kupiłam lepszy rower. Przez jeden z serwisów społecznościowych zaczęłam nawiązywać relacje z innymi entuzjastami jazdy na rowerze.

– Fajnie jest wiedzieć, że nie tylko ja mam obsesję na punkcie jazdy na rowerze – wyznałam, kiedy po raz pierwszy dołączyłam do ekipy rowerzystów podczas jednej z weekendowych eskapad, które regularnie organizowali.

Musimy jakoś rozładować stres – skwitował Darek, jeden z twórców grupy. – A to naprawdę miły i zdrowy sposób.

Ruszyliśmy w pobliskie góry. To nie były żadne Tatry czy Sudety, ale trasa była nie lada wyzwaniem. A potem zjazd... Wrzeszczałam z przerażenia i radości, kiedy mój rower z oszałamiającą szybkością odbijał się od korzeni i skał. Wydawało mi się, że serce zaraz wyskoczy mi z klatki piersiowej. Nigdy wcześniej nie czułam tak ogromnej radości jak w tamtej chwili.

Przestałam się przejmować

Na drugi dzień w pracy panowały niezbyt przyjemne nastroje.

– Co jest grane? – zapytałam jedną z koleżanek z obsługi klienta.

– Naprawdę nie wiesz?

– O czym mówisz? – odparłam. – Właśnie przyszłam...

Zamknięto jeden z oddziałów.

– Nasz?

– Nie – odwróciła głowę.

– Więc dlaczego się martwisz? – zapytałam, nie przejmując się zbytnio.

Reklama

Spojrzała na mnie, jakbym była kompletnie szalona. Zaledwie niedawno taka wiadomość by mnie zaniepokoiła. Ale teraz? Nawet jeśli nasza firma miałaby upaść, to co z tego? Nic! Co mnie tutaj trzymało? Kredyt? Mieszkanie zawsze można wynająć, kredyt z czasem sam się spłaci. Nie miałam dzieci, męża, a nawet partnera. Przyznaliby mi odprawę. Miałam rower. Mogłabym na niego wsiąść i pojechać, gdziekolwiek mnie oczy poniosą. Właściwie, dlaczego by nie zacząć już teraz? Mogłabym tak zrobić nawet dziś!

Reklama
Reklama
Reklama