„Od 3 lat mam wyrzuty sumienia, że nie zatroszczyłem się o żonę. Gdybym to zrobił, nadal by żyła”
„Przez moją kontuzję kolana musiałem zostać w domu. Dlatego podróżowała z jednym ze współpracowników. Czuję się winny tej potwornej tragedii, gdyż to ja powinienem czuwać nad jej bezpieczeństwem, a nie scedować tę odpowiedzialność na innego mężczyznę. Na faceta, który doprowadził do jej śmierci”.
- Listy do redakcji
Nic mi nie pomagało
Czekając na swoją kolej u specjalisty od zdrowia psychicznego przeglądałem jakąś pstrokatą gazetę, aby czymś się zająć. Gdy w końcu mnie zawołano, psychiatra podniósł się z krzesła na mój widok, czego nie robił przez ostatnie trzy lata naszej znajomości.
– Drogi panie Waldku – rzekł do mnie z szerokim uśmiechem – chyba mam dla pana dobrą nowinę.
Skinąłem bez większych emocji, jakby to było bez znaczenia. Założyłem, że chodzi o jakieś nowe leki czy następną terapię grupową. Szczerze? Nie robiło mi to różnicy, bo i tak sądziłem, że mi to nie pomoże. Minęły trzy lata od początku mojej walki z depresją, a ja dalej tkwiłem w tym samym punkcie. Jedynym efektem było kilka kilogramów połkniętych pigułek i sporo czasu straconego na spotkaniach z psychiatrą. Doktor machnął ręką w stronę fotela, a sam rozsiadł się w drugim.
– Może skusi się pan na kieliszek wina? – rzucił mój rozmówca.
Zerknąłem na niego zdziwiony. Takiej propozycji się nie spodziewałem. Jeżeli ma to być jakaś innowacyjna terapia, to u mnie i tak nie zadziała. Wcześniej już sięgałem po procentowe trunki, ale rezultaty okazały się fatalne, i to zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym.
Mężczyzna wstał z fotela i zanurkował ręką za jego oparcie. Po chwili postawił na stoliku przede mną butelkę wina, która od razu przykuła moją uwagę. Jej kształt był dość nietypowy, jakby ktoś ją ścisnął mocniej w niektórych miejscach. Etykieta też nie prezentowała się najlepiej – była przekrzywiona i nierówno przycięta. Ale to kolor trunku w środku najbardziej mnie zaintrygował. Miał intensywną, karminowoczerwoną barwę, jakiej nigdy wcześniej nie widziałem u żadnego wina.
– W zeszłym tygodniu skończyłem urlop – mówił dalej doktor nieformalnym tonem, zupełnie ignorując moje zachowanie, jakby go nie zauważył. – Kilka dni spędzonych na Teneryfie, nic nadzwyczajnego tak naprawdę – machnął lekceważąco ręką. – W planach mieliśmy też wycieczkę na pobliską wyspę La Gomera. Mówię panu, istny raj... – oczy mu rozbłysły na samo wspomnienie. – Idealna pogoda, klimat wprost wyśmienity, a wyspa zamieszkana jest przez zaledwie około dwadzieścia kilka tysięcy ludzi. Tyle osób odwiedza ją jako turyści w ciągu zaledwie trzech dni – roześmiał się lekko.
– To wino jest stamtąd? – zapytałem, mając przeczucie, że tak właśnie jest. On z zadowoleniem potwierdził moje przypuszczenie skinieniem głowy.
– Zgadza się, to taka lokalna atrakcja, zwiedzanie winnicy i kupowanie na miejscu po cenach producenta, czyli za pięć euro butelka. – Nachylił się w moją stronę i powiedział, jakby zdradzał wielki sekret: – No to wziąłem pięć butelek, żeby mieć. Od razu pomyślałem też o panu. Niech pan przyjmie ode mnie ten drobny prezent – skinął głową w kierunku butelki.
– Nie przepadam jakoś specjalnie za winem – odpowiedziałem szczerze.
Ponownie parsknął śmiechem.
– Myślę, że niedługo będzie inaczej – stwierdził zagadkowo.
– Wątpię – mruknąłem z goryczą w głosie. – Moja małżonka… – z trudem przełknąłem gulę w gardle – uwielbiała wino, szczególnie czerwone o lekko wytrawnym smaku… – powiedziałem prawie szeptem.
– Panie Waldku, chyba się już zgodziliśmy, że ta tragedia to nie było z pana winy, czyż nie? – powiedział łagodnie.
Nie ochroniłem jej
Tego dnia mieliśmy razem pojechać na sympozjum, ale przez moją kontuzję kolana musiałem zostać w domu. Dlatego podróżowała z jednym ze współpracowników. Czuję się winny tej potwornej tragedii, gdyż to ja powinienem czuwać nad jej bezpieczeństwem, a nie scedować tę odpowiedzialność na innego mężczyznę. Na faceta, który doprowadził do jej śmierci. Cholera jasna... Ten sukinsyn z całego zdarzenia wyszedł jedynie z uszkodzeniem obojczyka.
Jakoś dawałem radę do momentu pochówku, bo czekało na mnie mnóstwo spraw. Później zaczęło być ciężej, a gdy po miesiącu dostałem pieniądze z ubezpieczenia, totalnie się rozkleiłem. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że ona odeszła i już nigdy nie stanie w drzwiach. Przez dwie dekady stanowiliśmy dla siebie cały świat. I nagle wszystko runęło, a ja zostałem sam jak palec. W zasadzie to też umarłem, przynajmniej takie miałem odczucie.
Kłopoty z zasypianiem to był dopiero początek. Potem dołączyły do tego obojętność, przygnębiające rozmyślania i cała masa objawów, które lekarz nazwał depresją. Tę przypadłość można leczyć, i to z dobrym skutkiem, ale ja najwyraźniej należałem do tych trudniejszych przypadków. Albo po prostu brakowało mi motywacji do powrotu do zdrowia, bo oznaczałoby to, że muszę pogodzić się z jej utratą i nauczyć się z nią żyć...
Terapeuta przerwał moją zadumę, zwracając się do mnie:
– Czy jest pan świadomy, z jakiego powodu o tym wszystkim mówię? – rzucił pytanie.
Pokiwałem głową na znak, że nie mam pojęcia.
– Pańska bolączka to brak konkretnego życiowego drogowskazu – wytłumaczył. – Dlatego właśnie pragnę panu zaoferować to, czego panu nie dostaje. A mianowicie życiowy azymut.
– Mam się wybrać na wycieczkę i pozwiedzać tę malowniczą wysepkę? – spytałem z przekąsem. – Już lecę... Tylko niech mi pan powie, doktorze, ile kosztują bilety w dwie strony, żebym po drodze mógł wyskoczyć do bankomatu.
– Jedzie pan w jedną stronę, bilet powrotny nie będzie konieczny – odpowiedział zagadkowo.
Zdziwiłem się i popatrzyłem na niego pytająco.
– Czyli mam tam pojechać na stałe?
Przytaknął z przekonaniem.
– A co ja tam będę porabiał, jeśli mogę wiedzieć?
– Zajmie się pan winem. Takim, które smakowałoby pana małżonce.
To miała być jego terapia?
Spojrzałem na niego, jakby postradał zmysły. O czym on gada?
– Jak pan wie, też straciłem żonę. – ponownie przeskoczył na inny wątek.
No tak, było mi to wiadome. Jego małżonka odeszła z tego świata przez nowotwór jakieś pięć lub sześć lat temu. I to chyba dlatego, potrafił mnie tak dobrze zrozumieć, nie tylko jako medyk, ale przede wszystkim jako drugi człowiek.
– W czasie urlopu towarzyszyli mi syn z żoną. Pracuje jako adwokat, zna się na kwestiach związanych z nieruchomościami i legislacją unijną – opowiadał coraz szybciej, jakby się obawiał, że wejdę mu w słowo. – Gdy byliśmy na tej pięknej wyspie, porozmawiał z osobą, która nas oprowadzała i dowiedział się, że można tam kupić winnicę z domem za grosze. Więc pan tak zrobi. Sprzeda pan auto i mieszkanie, wykorzysta pieniądze z polisy i nabędzie pan tam winnicę. Odnajdzie pan w końcu nowy sens życia. Syn pomoże panu z papierkami, a, prawdę powiedziawszy, to już zaczął zasięgać informacji.
– Skąd pewność, że się na to zdecyduję?
– Ponieważ to najkorzystniejsza opcja dla wszystkich – odparł spokojnym tonem.
– Cóż... Muszę to przemyśleć...
– W takim razie liczę, że chociaż pan to rozważy. Obiecuje pan?
Przytaknąłem bez entuzjazmu. Przemyślenie tego pomysłu nic mnie nie kosztuje. Wychodząc, zabrałem butelkę wina z jego biura. Siedziałem sam jak palec w czterech ścianach swojego mieszkania, które kiedyś tętniło życiem, a teraz ziało pustką po stracie ukochanej. Każdy kąt przypominał mi o niej – zdjęcia, bibeloty, nawet jej ulubiony sweterek wiszący w szafie. Mimo to panowała tu nienaturalna cisza, tak bardzo brakowało mi dźwięku jej śmiechu, zapachu jej perfum...
W końcu sięgnąłem po butelkę wina, którą dał mi mój doktor. Strzelił korek, nalałem trochę do kieliszka i tak jak mu obiecałem, zacząłem dumać nad życiem. „Miałbym to wszystko zostawić, opuścić te miejsca i przedmioty, które mi ją przypominają i wyruszyć na kraniec świata, żeby zostać rolnikiem?”. To jest kompletnie bez sensu! Tutaj czuję się jak w domu i mam poczucie, że Maria jest gdzieś blisko, chociaż fizycznie jej nie ma. A gdybym się przeprowadził? Tam dopiero zrozumiałbym, co to prawdziwa samotność! Kompletnie pogrążyłbym się w depresji. Sam wśród nieznajomych, w jakimś egzotycznym kraju... A może właśnie nie? Może całkowita zmiana środowiska to jest to, czego potrzebuję, żeby się pozbierać?
Rzuciłem wszystko i pojechałem
Zdecydowałem się skosztować trunku. Okazał się doskonały. Taki, w jakim ona by gustowała. W tym momencie dotarło do mnie, że ten przeklęty medyk może mieć słuszność. Powinienem postąpić właśnie tak: porzucić dotychczasowe życie i rozpocząć je na nowo. Ewentualnie skonać, lecz moja ukochana nigdy by mi tego nie darowała. Pragnęłaby, abym dalej żył i odnalazł szczęście. I chciałaby, żebym ją wspominał, ale z radością, a nie rozpaczą. Drżącymi dłońmi, niczym w gorączce, ostrożnie napełniłem drugi kieliszek winem. Przechyliłem go i wypiłem do dna.
– No tak... – westchnąłem do siebie w czterech ścianach opustoszałego domu. – To byłoby w sam raz dla ciebie, Marysieńko...
I wtedy puściły mi nerwy. Pierwszy raz od trzech lat zapłakałem nie przez wyrzuty sumienia, ale przez poczucie wyzwolenia.
Aktualnie odpoczywam na werandzie mojego domku, który znajduje się w południowym regionie wyspy, jakieś 15 km od miejscowości Playa de Santiago i snuję refleksje nad minionym rokiem. Udało mi się wytworzyć 5 tys. litrów trunku z winogron, z czego połowę już sprzedałem od razu po zbiorach, a drugą część zamierzam przechowywać w dębowych beczkach przynajmniej przez najbliższy rok. Spoglądam na moją winnicę i dwóch krzątających się przy winoroślach pracowników, którzy nie tylko pomagają mi w codziennych obowiązkach, ale też douczają mnie hiszpańskiego i el silbo – lokalnego sposobu porozumiewania się za pomocą gwizdów.
Obserwuję, jak słońce chowa się za horyzontem Atlantyku i robię bilans, który obejmuje nie tylko dochody z uprawy i unijne wsparcie finansowe. Zliczam zarobione pieniądze i odejmuję troski – pozbyłem się prawie 15 kilogramów , sypiam jak niemowlę, może nie na stojąco, ale po całodziennej pracy na łonie natury i wieczornej lampce wina powieki same opadają. Depresja zniknęła bez śladu.
Moja małżonka pozostawiła po sobie ślady, ale nie są to już rany, a jedynie drobne blizny, które przywołują we mnie miłe wspomnienia i wywołują szczery uśmiech. W ramce na ścianie wisi zdjęcie Marysi, a trunek nazwałem jej imieniem.
Waldemar, 47 lat