Reklama

Ludzie z reguły nie wiedzą, czy ich sny są kolorowe, czy czarno-białe. Ja wiedziałam od dziecka. Moje sny zawsze były pełne barw, wyraźnych szczegółów, również takich jak smaki i zapachy. I pamiętałam je po przebudzeniu tak długo, jak chciałam pamiętać. Czasami sny się powtarzały, jakby nie chciały być zapomniane; czasami śniąc, zdawałam sobie sprawę, że śnię i próbowałam wpłynąć na to, co się będzie działo. Z reguły się wtedy budziłam.

Reklama

Ponieważ moje sny były jak gotowe bajki, opowiadałam je mamie – zwłaszcza te trochę straszne – i to ona jako pierwsza zauważyła, że są jakby… prorocze. Nie w sensie dosłownym. Nie przypominały zwiastuna filmu, który puszczą w niedzielę, ale z atmosfery snu, z różnych przesłanek, metafor, odniesień można było coś wywnioskować i zerknąć w przyszłość. Najpierw traktowaliśmy to z przymrużeniem oka, jak niesamowity zbieg okoliczności.

– A pamiętacie, jak Kama to wyśniła?

– No, Kama, nasza wróżko, wyśniłaś i jest! – powtarzano w rodzinie ze śmiechem.

Gdy zaczęłam dorastać, moje sny też dojrzewały i nabierały mocy. Większej mocy proroczej. Najlepiej to było widać w sprawach szkolnych. Gdy sen był radosny, dostawałam dobre oceny; gdy moje książki w torbie zmieniały się w kamienie, wiedziałam, że czeka mnie poprawianie klasówki. Śniły mi się lekcje, podczas których wybuchała w klasie bomba, co oznaczało, że będzie masowe odpytywanie i wszyscy polegniemy.

Nie wierzyli mi

W drugiej klasie pochwaliłam się swoim darem mojej najlepszej koleżance. Nie mogłam już dłużej wytrzymać i musiałam się komuś zwierzyć. Prosiłam ją o dyskrecję, ale oczywiście wkrótce wiedziała o tym cała szkoła, łącznie z nauczycielami. Większość pomijała sprawę milczeniem, ale pani od chemii nigdy nie omieszkała mi dociąć z tego powodu.

– Ciekawe, czy Kama wyśniła dzisiejsze pytania – mówiła, wzywając mnie do odpowiedzi – bo nawet ja jeszcze nie wiem, o co ją zapytam.

Za to ja wiedziałam, że znowu mnie „rozstrzela”. Przed chemią zwykle śnił mi się snajper, który zza okna dokonywał odstrzału wybranych celów albo miny wybuchające tuż pod naszymi ławkami i dokonujące wśród nas pogromu. Budziłam się z takiego snu przerażona, rozdygotana. W pośpiechu, nie zważając na godzinę, chwytałam za podręcznik i starałam się wkuć jak najwięcej, żeby nie polec w tej potyczce. Ale nieważne, jak bardzo bym się starała. Nauczycielka zawsze pytała mnie o to, czego akurat nie wiedziałam, nie miałam prawa wiedzieć – bo kto jej zabroni pytać o coś spoza programu – albo z nerwów zapomniałam, czego się uczyłam. Potem następowały niewybredne komentarze.

– Siadaj, ledwie trójka z minusem. Jasnowidz z ciebie słaby. Mam nadzieję, że do matury będziesz się uczyć, a nie polegać na swoim wątpliwym talencie, bo inaczej skończysz w pośredniaku, i nie potrzebuję wieszczych snów, by to wiedzieć.

Podświadomość okazała się silniejsza

Na szczęście, nie musiałam zdawać chemii na maturze. Więc poradziłam sobie dobrze, dostałam się na studia i… zaczęłam brać tabletki na sen. Chciałam uciec od tego, co mi się śniło. Nie chciałam pamiętać rano tych kolorowych wizji, coraz częściej strasznych niż radosnych, jakby mój dar ewoluował w stronę systemu ostrzegania. Wcale tego nie chciałam! Nie chciałam oglądać makabrycznych obrazów, które potem się spełniały w taki czy inny sposób na jawie.

Początkowo tabletki pomagały. Zapadałam się w ciemną studnię głębokiego snu i wybudzałam rano, nie pamiętając niczego. Wstawałam z uśmiechem i ze spokojem kładłam się spać. Nieświadomość tego, co przyniesie kolejny dzień, dawała mi ów spokój i komfort. Wreszcie było normalnie.

Niestety moja podświadomość okazała się silniejsza niż chemia, którą wprowadzałam do swojego organizmu, by zagłuszyć wizje. Coraz częściej w ogóle nie mogłam zasnąć, mimo proszków, więc potem chodziłam jak zombie. A gdy organizm się poddawał, zasypiałam na zajęciach i znów miałam sny.

Poszłam do psychiatry. Choć niejedno musiał już słyszeć, patrzył na mnie jak na kosmitkę, gdy opowiadałam o moich snach.

– Nie kłamię, nie zmyślam. Mam tak od dzieciństwa i mam tego dość.

Leki nic nie pomagały

Przepisał mi silniejsze leki na sen. Zadziałały, ale ciężko wstawało mi się rano i chodziłam po nich nieprzytomna do południa. Nie dało się tak studiować, zawalałam zajęcia, nie mogłam skupić się na wykładach. Ludzie zaczynali plotkować na temat moich podkrążonych oczu, utraty wagi, bladości. Może jest chora? Może to jakiś rak? Może ćpa? Nic dziwnego, że tak myśleli. Wyglądałam jak cień samej siebie.

Osiągnęłam cel, spałam bez snów, ale te piguły szkodziły mi coraz bardziej. Kiedy serce zaczęło walić tak, jakby chciało wyskoczyć z piersi, przestraszyłam się i odstawiłam leki. Poddałam się. Wizje napłynęły ze zdwojoną siłą, bardziej wyraźne niż wcześniej, bardziej dosłowne i przerażające niż kiedykolwiek. Czasami śniłam co noc o tym samym. Ktoś ginął w wypadku, a ja, choć nawet go nie znałam, potrafiłam z pamięci powiedzieć numer rejestracyjny auta, które go zabiło.

Mało nie oszalałam, kiedy zaczął mi się śnić mój tata. Noc w noc, kilka razy z rzędu, bo budziłam się z tego koszmaru, a potem zasypiałam na nowo. By śnić o tym, jak mojego tatę przygniata drzewo. Dzwoniłam do domu, żeby upewnić się, że ojciec nie jedzie pomagać nikomu przy wycince, że nie bierze się za prace ogrodowe, że unika alei wysadzanych drzewami. Błagałam mamę, żeby go pilnowała. Zaklinałam na wszystkie świętości… Obiecała, że będą uważać, prosiła, bym się tak nie denerwowała, że będzie dobrze.

Wyśniłam to nieszczęście

Sen śnił mi się co noc, aż do momentu, gdy mama zadzwoniła z wieścią, że ojciec jest w szpitalu. Spadła na niego gałąź. Potężny konar. Poszedł do sklepu, piechotą, bo nie wsiadał do auta, by nie sprowokować wypadku, ale i tak nie uniknął przeznaczenia. Walczył o życie sześć dni, chociaż ja z góry znałam wynik. I nie pomyliłam się.

– Mówiłam ci, że drzewo go zabije! Mówiłam wam! Prosiłam! – krzyczałam na mamę, która była tak samo pogrążona w rozpaczy jak ja. Może nawet bardziej. Bo może gdyby ona poszła do tego sklepu, nic by się nie stało? Ale tak potwornie wiało, że psa byś nie wypędził, więc ojciec poszedł.

Nie mogłam tak dalej żyć. To było ponad moje siły. Co teraz? Mam przeżywać wciąż i wciąż śmierci innych ludzi, tych obcych i tych najbliższych? Tak to ma wyglądać? Taka będzie odtąd każda moja noc, do końca życia? Jak mam szukać miłości, jak mam założyć rodzinę? Będę straszyć męża i dzieci wizjami i krzykami w nocy? A jeśli zobaczę ich śmierć? Nie, nie, nie, nie chcę tak.

Czułam się winna

W kolejnym śnie szłam tunelem, który wibrował, a nade mną przesuwały się pastelowe chmury w różnych kolorach. Najładniejsze były te turkusowe. Na tle czerni zdawały się błyszczeć jak klejnoty. Było mi tak dobrze… Czułam się lekka, spokojna, szczęśliwa. A gdy się o coś potknęłam, nie straciłam równowagi, bo ktoś mnie podtrzymał. Doskonale znałam te ramiona, wtulałam się w nie tyle razy… I zapach tytoniu fajkowego… Kojarzył się z miłością, bezpieczeństwem… Więc skąd ten żal, ta okropna tęsknota?

– Jak mogłeś? Jak mogłeś, tato? Przecież prosiłam…

– Kochanie, nie obwiniaj się. Wyśniłaś to, ale nie sprawiłaś. Widać, tak było mi pisane – powiedział ojciec, czule głaszcząc mnie po twarzy. – Co tu robisz? To nie jest twój czas. Zmykaj stąd, szkrabie! – pogonił mnie żartobliwie, jakbym znów miała pięć lat i przeszkadzała mu w warsztacie.

– Nie mogę! Nie chcę! Nie dam rady dłużej.

– Nie chcesz więcej śnić? Na pewno?

– Na pewno. Chcę być normalna.

Ciemny tunel zniknął, a moim ciałem wstrząsnęły spazmy. Ciało bolało mnie tak, jakbym weszła na wielką górę, jakby moje mięśnie wysiliły się mocno ponad miarę.

Reklama

Tej nocy po raz pierwszy od dawna spałam spokojnie. Nawet jeśli coś mi się śniło, nie pamiętałam tego po przebudzeniu. Nie wstałam przerażona ani zmęczona. Kolejnej nocy podobnie. I następnej. Noc za nocą, tydzień po tygodniu moje skołatane nerwy wracały do normalności. Czas wizji, dobrych czy złych, minął. Przyszłość jest dla mnie niespodzianką. Jak dla każdego. I wreszcie jestem szczęśliwa.

Reklama
Reklama
Reklama