Reklama

Powoli zapadał zmierzch. Ołowiane chmury groziły śnieżycą, a my błądziliśmy po nieznanej leśnej okolicy. Nie pierwszy raz wracaliśmy razem z wakacji i spodziewałam się podobnych przygód. Podchodziłam do nich ze stoickim spokojem. Nie posiadając własnego auta, nie bardzo mogłam wybrzydzać i zabierałam się z tym, kto miał wolne miejsce. Reszta przyjaciół z reguły targała rodzinę i masę bagażu, ale Janusz, podobnie jak ja, był wolny i chętnie mnie zapraszał na towarzyszkę podróży. Bo nie marudziłam, gdy wciąż się zatrzymywał, by coś obejrzeć i obfotografować, lub wybierał okrężną drogę, żeby zahaczyć o jakiś interesujący budynek.

Reklama

Czułam niepokój

Janusz miał fioła na punkcie starych dworków, leśniczówek, skansenów, wiejskich chat z bali i tym podobnych urokliwych obiektów. Kolekcjonował je jak inni znaczki albo monety. Podróż z nim trwała dwa razy dłużej, ale w końcu trafialiśmy do domu. Tego samego dnia, w którym wyruszyliśmy. Dziś zaczynałam tracić na to nadzieję. Brakowało, żeby nas tu śnieg zasypał. O, proszę, właśnie zaczął padać! Mimo włączonego ogrzewania zrobiło mi się zimno.

– Cholera, gdzie ten skręt? Tu gdzieś powinien być... tak wynika z mapki....

Janusz jechał wolniutko, wpatrując się w szarą ścianę lasu. Nieprzychylną i niemą. Przewodnik na jego kolanach liczył sobie ponad pół wieku. Bazowanie na takim antyku, zamiast na GPS-sie, graniczyło z szaleństwem. Miałam sporo tolerancji dla cudzych bzików, ale tym razem czułam dziwny wewnętrzny opór, by podążać dalej tą drogą. Dziwny, bo podszyty pragnieniem, by jednak jechać naprzód, w głąb, brnąć w ciemność, bez względu na konsekwencje.

Od dziecka dręczyły mnie koszmary, mroczną scenerią przypominające widok za oknem. Rankiem niewiele z nich pamiętałam, tylko wrażenie grozy, zimna, przed którym nie mogłam uciec, nigdzie się schronić. I wcale nie chciałam. Lodowaty mrok był wokół oraz we mnie, pochłaniał wszystko, łącznie z rozsądkiem, dobrem, szczęściem, nadzieją… Z tego mroku wyłaniała się jakaś kobieta, ale nic z tego nie rozumiałam.

Wzdrygnęłam się.

– Słuchaj, może odpuścimy, co? Nie podoba mi się tutaj. Mam złe przeczucia. Zawróćmy, póki jeszcze możemy.

– A jeżeli jesteśmy o krok? Głupio byłoby rezygnować tuż u celu – upierał się Janusz.

– Głupio by było tu zabłądzić. Ta mapka jest stara, wiele mogło się zmienić.

– Okej, umówmy się, że jak za pięć minut nie znajdziemy skrętu, wracamy.

– Jak chcesz, ty jesteś kierowcą i właścicielem auta. Ja posłusznym pasażerem. – wzruszyłam ramionami.

To nie był przypadek

Na ironię losu zakrawał fakt, że sama mu ten przeklęty przewodnik sprezentowałam. Ot, przypadek. Albo fatum raczej. Nie zwykłam chadzać do antykwariatów. Wtedy weszłam. I od razu, jak przyciągana magnesem, ruszyłam w kierunku działu krajoznawczego. Przystanęłam przy regale w kącie, schyliłam się, sięgając na oślep po wolumin, który niczym się nie wyróżniał. A jednak jakby mnie przywołał, jakby tu na mnie czekał. Wyciągnęłam go, spojrzałam na okładkę z wypłowiałą ryciną jakiejś chałupy. „Archit...ura wiejska powiatu ...skiego” – głosił zamazany tytuł.

Otworzyłam książkę. Rozchyliła się na stronie z drewnianym dworkiem. Miał spadzisty dach, ganek, białe balustradki wokół pięterka i misternie rzeźbione kolumienki przy wejściu. Opleciony winoroślą, oświetlony zachodzącym słońcem, z błękitnym oczkiem jeziora mrugającym zza drzew – wyglądał magicznie, jak leśny domek królewny Śnieżki. Był niewielki, śliczny oraz niepokojąco znajomy. Dom nad jeziorem... Serce zabiło mi szybciej, ręce zacisnęły się na książce. Musiałam ją mieć. Po prostu musiałam! Ale potem, ledwo wyszłam z antykwariatu, zaczęłam żałować. Zakup ciążył mi w torebce, zakłócał tok myśli i kroków, które niosły mnie... Dokąd? Nie miałam pojęcia. To przerażało. Ale wyrzucić książki nie potrafiłam. Część mnie buntowała się na samą myśl.

Szukaliśmy baśniowego dworku

Pozbyłam się więc przewodnika, ofiarowując go Januszowi pod choinkę. Choć raz udało mi się trafić w jego gust. Aż za bardzo, niestety. Zabrał podarek ze sobą w Bieszczady, gdzie wieczorami, po powrocie z nart, studiował go uważnie. No i w efekcie wylądowaliśmy w lesie, szukając tegoż samego baśniowego dworku, który zachwycił mnie i zaniepokoił jednocześnie. Jego licząca sobie ponad wiek historia również była niesamowita, romans mieszał się tu z horrorem.

Bogata dziewczyna z porządnego mieszczańskiego domu zakochała się w ubogim, acz zdolnym artyście, cieśli i rzeźbiarzu. Uciekli razem, pobrali się wbrew woli jej rodziców, a on dla ukochanej zbudował dom w lesie, nad małym jeziorkiem, gdzie mieszkali przez kilka lat, samotni, ale szczęśliwi, i gdzie pewnej srogiej zimy zakończyła się ich wspólna droga. Smutno i tajemniczo. Gdy po kilkudziesięciu latach od tamtych wydarzeń pisano przewodnik, dworek zdążył obrosnąć legendą.

Tam wydarzyła się jakaś tragedia

Ludzie opowiadali, że jakaś straszna tragedia musiała się tam wydarzyć zimą, związana ze zdradą, zazdrością, a może z samotnością i szaleństwem. Ale jaka dokładnie, i czy na pewno, nikt nie wiedział. Młodzi małżonkowie zniknęli, jakby wyparowali. Zaś ich piękny dom, ich baśniowe gniazdko miłości przechodziło z rąk do rąk; nikt dłużej nie zagrzewał tam miejsca, bo obawiano się pecha, pokutujących duchów, klątwy. Takie tam wiejskie zabobony, których w świetle dnia nikt nie traktowałby poważnie. Ale gdy zewsząd nadciągał nieubłagany mrok, gdy nad głową wisiały czarne, ciężkie od śnieżycy chmury, wszystko zdawało się możliwe, nawet spotkanie ducha.

– Słuchaj, pięć minut minęło. Skrętu nie ma, zarósł, zniknął, wyparował, więc... – Urwałam, bo w tym momencie dojechaliśmy do rozstajów.

Na lewo prowadziły dwie ścieżki. Obie jednakowo wąskie i nieprzyjazne. Na nasze szczęście lub właśnie nieszczęście Janusz, pasjonat wiejskich duktów i leśnych bezdroży, miał terenówkę, z wysokim zawieszeniem i napędem na cztery koła.

– I gdzie teraz? – spytał.

– Wybierz tę bliżej – odparłam bez wahania.

– Skąd wiesz? – zdziwił się.

– Po prostu wiem. Nie mam pojęcia skąd. Cholera, jedź albo zawracaj! – krzyknęłam.

Miałam mieszane uczucia

Byłam wystraszona i zniecierpliwiona. Chciałam uciekać, gdzie pieprz rośnie. Jednocześnie niewiele brakowało, bym opuściła auto i powędrowała dalej piechotą. Ścieżką, która mnie przerażała i nęciła. Nie rozumiałam, co się ze mną działo. Gubiłam się we własnych sprzecznych odczuciach i pragnieniach. Jakbym rozpadała się na dwie osoby. Co gorsza, ta druga, obca zdawała się silniejsza.

– Dobra, jedziemy. Śnieży coraz mocniej i wiatr się wzmaga. Wolałbym, żeby nas nie przygniotła jakaś gałąź.

– Więc dalej, jedź, szybciej… – poganiałam go. – Szybciej.... Tam... Czeka na nas...

– Kto, co?

– Dom nad jeziorem, przeznaczenie, rozwiązanie tajemnicy, oni...

Zaczynam się ciebie bać – mruknął Janusz. – Gadasz jak nawiedzona. No nic. Skręcamy. I niech Bóg ma nas w opiece.

– Bóg opuścił to miejsce dawno temu... – szepnęłam.

Po kwadransie dotarliśmy na polankę. Dom majaczył w ciemności jak czarna, groźna bryła. Wysiedliśmy. Śnieg mocno zacinał, lodowaty wiatr wdzierał się pod ubrania i porywał słowa Janusza. Został w tyle, coś krzyczał, kiedy ja ruszyłam w stronę ganku.

– Baśka! Może lepiej... w aucie!... zamknięte...!

Coś mnie tam prowadziło

Nie słuchałam go. Oczywiście, że dom był zamknięty, ale wiedziałam, gdzie szukać klucza. Wisiał na zardzewiałym gwoździu wbitym w drewnianą kolumienkę. Zamek też zardzewiał. Opierał się zgrzytliwie moim zgrabiałym dłoniom. Nie czułam ich, nie czułam nic, prócz narastającej niecierpliwości.

– Mam smar, poczekaj, skoczę do...

W tym momencie mechanizm poddał się i drzwi stanęły otworem.

„Wreszcie. Jestem w domu!” Skąd ta myśl? Nie moja. Ulga i radość, kiedy przekraczałam próg, również wydawały się cudze. Ta druga ja zaczęła przejmować kontrolę. Pozwoliłam, bo była za silna. Była... u siebie. Nie umiałam z nią walczyć w jej własnym domu. Wycofałam się, schroniłam w ostatnim prywatnym, niezawłaszczonym przez tamtą, zakamarku umysłu, drżąc z zimna i przerażenia.

– Chryste, ależ tu ziąb! – jęknął Janusz.

– Napal w kominku – powiedziała. – Drwa są w komórce za domem. Ja zapalę świece.

– Skąd...? – nie dokończył, pogoniony ostrym tonem.

– Wiem. Idź już!

– Się robi.

Czułam, jakbym sama to przeżywała

Pół godziny później ogień trzaskał wesoło. Świece rozświetlały pokój. Poza grubą warstwą kurzu chyba nic się tu nie zmieniło od wieku. Dom czekał na swoich prawowitych mieszkańców. Stół. Ława. Krzesła. Kredens. Bujany fotel. Skrzynia na ubrania. Wszystko czekało. Wykonane i wyrzeźbione zdolnymi rękami jej ukochanego. Dotykałam sprzętów z miłością, tęsknotą... Potem ruszyłam w kierunku schodów. To było dziwne, jakby coś mnie prowadziło.

Nie chciałam, bałam się, ale nie miałam wyboru. Stopnie skrzypiały złowieszczo, gdy wspinałam się na górę, do sypialni. Wielkie łoże, małe szafki, kołyska... Dziecko? Wtedy poczułam jakiś impuls, myśli przebiegały mi przez głowę jedna za drugą. A przed oczami czyjaś historia. Kobiety, która mieszkała w tym dworku i jej rodziny.

Ujrzałam dziecko. Urodziła je tutaj. Zupełnie sama. Jego nie było! Znowu ją zostawił, znowu, szalała od tego... Musiał pracować, tłumaczył jej, łapać każdą robotę, gdzie się dało. Dostał nową i wyjechał. Na wiele dni. Potrzebowali przecież pieniędzy. Tak, tak... ale ona potrzebowała go bardziej! Nie było go, nie było! Nie to jej obiecywał. Nie tak miało być w ich magicznym zamku. Nie tak... Za oknem śnieg po pas, a ona krzyczała ze strachu i cierpienia, rodząc przed czasem ich dziecko. Nie przeżyło. Takie malutkie, takie słabe, z trudem walczyło o każdy oddech. Umarło na jej rękach. Ona też wtedy umarła, głęboko w środku. Pochowała synka nad jeziorem, śpiewając mu do snu kołysankę...

Tam ją znalazł. Zamarzniętą. Jej serce i dusza już wcześniej zamieniły się w sopel. Próbował ją ogrzać, próbował ją oderwać od tafli. Łkając, przepraszał, błagał o wybaczenie. Za późno. Postanowił, że ją stamtąd zabierze pod osłoną nocy i pochowa gdzieś daleko.

– Basiu...? – Janusz dotknął mojej ręki.

– To... ja? – zamrugałam powiekami.

– Chryste, a kto?! Nie siedź tu, bo zamarzniesz na kość. Strasznie tu. Aż ciarki chodzą po krzyżu. Chodź na dół. Do kominka. Tam jest ciepło i, hm, bardziej zwyczajnie. Znalazłem jakieś stare koce, opatulimy się i przetrwamy do rana. Zasnąć pewnie się nie da. Za dużo... nie wiem, cholera, wspomnień, duchów, emocji... Brr! Mam wrażenie, jakbym im przeszkadzał. Tym duchom. Nie dziwota, że nikt inny w tym dworku nie mógł mieszkać. To był, jest i zawsze będzie ich dom, tych dwojga sprzed stu lat.

– Tak... Ich magiczny zamek. Nad ich jeziorem.

Ona mnie wybrała

Uff, znowu byłam tylko sobą. Tamta uwolniła mnie, zniknęła. Jakby musiała komuś wszystko opowiedzieć. Pokazała mi, co się stało, i odeszła. Czemu akurat mnie wybrała? Może reinkarnacja się zdarza, może w innym życiu byłam nią? Kto wie... Nazajutrz dworek, otulony kokonem świeżego, skrzącego się w zimowym słońcu śniegu sprawiał urocze i zupełnie niegroźne wrażenie. Janusz jednak wolał nie ryzykować i zabrał nas stamtąd. Nawet fotek nie pstryknął do swojej kolekcji.

Chybaby sobie tego nie życzyli... – mruknął i ruszył z chrzęstem opon, nie oglądając się za siebie.

Ja się obejrzałam. Przymknęłam powieki i zobaczyłam ich, jakby nadal żyli. Stali na ganku. Ona kołysała w ramionach ich synka. On obejmował ją silnym ramieniem. Byli młodzi, piękni, zakochani. Znowu szczęśliwi i znowu razem. Już na wieczność. Do tego mnie potrzebowała! By za moim pośrednictwem odnaleźć drogę do domu i by móc moimi ustami powiedzieć:

– Wybaczam ci, kochanie.

– Coś mówiłaś?

– Nie, Janusz, nie... ja, i nie do ciebie...

Reklama

Uśmiechnęłam się, bo wiedziałam, że koszmary, które dręczyły mnie od dziecka, już nigdy nie wrócą.

Reklama
Reklama
Reklama