Reklama

Mam wrażenie, że w święta wszyscy coś udają. Wszyscy grają co roku w tę samą szopkę, tylko nikt nie odważył się jeszcze powiedzieć, że król jest nagi. W mieście jest inaczej. Ludzie mijają się, każdy idzie w swoją stronę. I chociaż czasem brakuje mi jakiegoś ciepła, to przynajmniej nikt nie każe mi być kimś, kim nie jestem. Tutaj mogę być „tym dziwnym”, co nie je mięsa, nie chodzi do kościoła i na pasterkę. Nikogo to nie obchodzi. A tam, na wsi, w domu rodzinnym – każdy mój gest, każde słowo, każde milczenie jest obserwowane, komentowane. Czuję się jak na przesłuchaniu. W dodatku przy stole z makowcem.

Za kilka dni Wigilia. Wracam na wieś. Mama już dzwoniła, że babcia się cieszy. Że wujek Andrzej pytał, czy w tym roku też przyniosę te „dziwne pasty” i czy mam zamiar „gadać o filozofii przy barszczu”. Nie chcę jechać. Serio. Ale jadę. Może dlatego, że boję się, co powiedzą, jeśli mnie nie będzie. A może – głupio się przyznać – jeszcze trochę się łudzę, że może tym razem uda się inaczej. Może uda się być sobą. Bez łamania się opłatkiem, jeśli się tego nie czuje. Bez tych wszystkich „a jak tam na studiach” z ukrytym „a kiedy się ogarniesz i wrócisz do normalności”.

Wiem jedno: w tym roku nie chcę kłamać. Nie chcę składać życzeń, w które nie wierzę. Nie chcę milczeć, kiedy czuję bunt. Jeśli mam spędzić Wigilię samotnie – to trudno. Lepiej być samemu niż z ludźmi, przy których trzeba grać.

Mówiliśmy innymi językami

Pociąg był spóźniony, jak zwykle. Wysiadłem na peronie w naszej miejscowości z plecakiem i torbą w ręku. Mróz szczypał w uszy, a śnieg skrzypiał pod butami. Mama czekała przy samochodzie, zapięta szczelnie w kożuch. Pocałowała mnie w policzek, po czym od razu zaczęła mówić o przygotowaniach do świąt, o tym, że babcia już ugotowała barszcz, że wujek Andrzej zapowiedział, że tym razem przyniesie własne trunki, bo „te zeszłoroczne były jak woda”. Słuchałem, ale nie odpowiadałem. Czułem w sobie niechęć, której nie umiałem jeszcze ubrać w słowa.

W domu pachniało suszonymi grzybami i bigosem. Babcia siedziała przy stole i lepiła uszka. Kiedy mnie zobaczyła, aż klasnęła w dłonie i uściskała, jakby minął rok, a nie trzy miesiące. Z kuchni dobiegał stukot garnków i odgłosy trzepania dywanu za oknem. Święta w tym domu nie zaczynały się nigdy dwudziestego czwartego. Tu zaczynały się tydzień wcześniej, a każdy dzień był jak próbna wersja wigilijnej kolacji.

Zacząłem rozpakowywać plecak w swoim starym pokoju, gdy mama zajrzała do środka.

– Tylko pamiętaj, że w tym roku idziemy wszyscy na pasterkę. Babcia się ucieszy – powiedziała cicho, jakby już z góry wiedziała, że odmówię.

Nie pójdę, mamo. Już ci mówiłem.

– No ale to tylko raz w roku... Tradycja. Rodzina. Babcia...

– Wiem, co powiesz – przerwałem jej. – Ale nie mogę robić czegoś, czego nie czuję. To byłoby nie fair.

Westchnęła i zamilkła. Już się nie kłóciła, nie przekonywała. To była jej nowa strategia – udawanie, że nic się nie stało.

Przyniosłem do kuchni słoik hummusu i postawiłem go obok pierogów. Babcia spojrzała na mnie, zmarszczyła brwi, ale nic nie powiedziała. Wujek, który właśnie wszedł, rzucił:

– To ty znowu z tym swoim papkowatym jedzeniem? Nie lepiej normalnie zjeść?

Dla mnie to jest normalne – odpowiedziałem spokojnie.

– No tak, filozof – parsknął cicho, bardziej do siebie niż do mnie.

Patryk stał oparty o framugę drzwi i tylko patrzył. Nie śmiał się, nie komentował. Jego oczy były ciche i uważne. Jakby chciał coś powiedzieć, ale jeszcze nie wiedział, jak.

Czułem, jak z każdą chwilą oddalam się od nich bardziej. Jakbyśmy mówili innymi językami. Jakby mnie zaproszono na spektakl, którego już nie chciałem oglądać. Wszystko tu miało swoje miejsce – barszcz, opłatek, nawet moje dziwne jedzenie. Tylko ja czułem się nie na miejscu. Nie ich syn, wnuk, kuzyn – tylko jakaś dziwna wersja, która przyjechała zakłócić harmonię.

„Co z ciebie wyrosło?”

Stół był już nakryty. Biały obrus, dwanaście potraw, opłatek położony na talerzyku w środku. Wszyscy stali, jakby czekali na znak. Babcia uniosła opłatek i spojrzała na mnie. Przez chwilę nic nie mówiła, ale widziałem w jej oczach, że wie. Zawsze wiedziała, zanim jeszcze coś powiedziałem.

– Tymuś, a czemu ty nie bierzesz opłatka? – zapytała cicho, niemal z troską.

– Nie chcę składać życzeń, które nic nie znaczą – odpowiedziałem. Mówiłem spokojnie, ale czułem, jak w gardle rośnie mi napięcie.

– Co ty mówisz, dzieciaku? – wtrącił wujek. Oparł się o stół, jakby szykował się do dłuższej tyrady.

To dla mnie nic nie znaczy. Wolę pomilczeć – dodałem.

Wtedy wujek rzucił sztućce na talerz z takim hałasem, że aż Patryk drgnął.

– Co z ciebie wyrosło? W akademiku chlejesz, a tu się świętszy od papieża się robisz?

Nie odpowiedziałem. Wstałem i odsunąłem krzesło. Przez chwilę wszyscy patrzyli na mnie, jakby nie wiedzieli, co się właśnie stało. Mama nie powiedziała ani słowa. Patrzyła gdzieś obok, jakby miała nadzieję, że to się za chwilę skończy i znów będziemy rozdzielać pierogi.

Babcia zaczęła płakać. Cicho, prawie bezgłośnie. Przyciskała dłonie do twarzy, a jej ramiona drżały. Nie potrafiłem na to patrzeć.

Wyszedłem z jadalni. Nie trzaskałem drzwiami. Nie mówiłem „do widzenia”. Po prostu wyszedłem. Zatrzymałem się dopiero w sieni, gdzie zapiąłem kurtkę. Przez chwilę stałem w ciszy, słysząc jeszcze ich stłumione głosy. Potem wyszedłem na mróz. Nikt nie próbował mnie zrozumieć. Tylko oceniali. A ja po prostu nie chciałem kłamać.

Pamiętam święta sprzed lat

Szło się ciężko, bo śnieg był śliski. Mijane światła domów świeciły miękko, ciepło, a przez firanki widać było choinki, ludzi przy stołach, cienie poruszające się między kuchnią a salonem. Wszędzie byli ludzie, tylko ja byłem sam. Zatrzymałem się na przystanku przy głównej drodze. Nikt tu nie czekał. Autobusy i tak nie jeździły w święta.

Usiadłem na drewnianej ławce i oparłem łokcie o kolana. Wspomniałem Wigilię sprzed lat. Miałem może siedem, może osiem lat. Babcia zaintonowała kolędę, a ja – pierwszy raz – powiedziałem cicho, że nie lubię tej melodii. Zatrzymała się wtedy, popatrzyła na mnie z zaskoczeniem i powiedziała tylko: „To się nie odzywaj, nie rób wstydu”. Pamiętam, że wtedy milczałem już do końca wieczoru. Udawałem, że mnie nie ma. A oni to przyjęli z ulgą.

Mama zadzwoniła. Telefon zawibrował w kieszeni, ale nie od razu odebrałem.

– Tymek, wróć. Nie warto się kłócić – powiedziała bez wstępu.

– A warto udawać? – zapytałem. – Wrócę, jak będę mógł być sobą.

Po drugiej stronie przez chwilę panowała cisza. Potem tylko westchnęła i się rozłączyła.

Śnieg padał coraz mocniej. Chciałem wrócić, ale nie do tego stołu, nie do tej wersji mnie, którą tam widzieli. W tej chwili, na zimnej ławce przystanku, po raz pierwszy od dawna poczułem się lekko.

Ja się zmieniłem, oni nie

Przystanek był osłonięty blachą, w środku pachniało kurzem i papierosami. Kiedyś, jeszcze jako dzieciak, chowałem się tu przed deszczem, czekając na autobus do miasta. Pamiętałem ten sam napis wyryty na ławce: „Gruby to świnia”. Nic się tu nie zmieniło.

Zrobiło się późno. Miałem wrażenie, że minęły całe godziny, ale zegarek pokazywał ledwie dwudziestą pierwszą. Nagle przypomniała mi się tamta Wigilia, kiedy miałem może dziesięć lat. Babcia zaczęła śpiewać kolędę, a ja nie chciałem śpiewać z resztą. Pamiętam, jak wtedy szepnąłem do niej, że nie lubię tej melodii, że mnie przygnębia. Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem i powiedziała tylko:

– Śpiewaj, Tymuś, nie bądź taki cichy.

– Ale ja nie lubię tej kolędy – odważyłem się wtedy odpowiedzieć.

– To się nie odzywaj, nie rób wstydu – ucięła, jakby to miało zakończyć temat.

Zamilkłem wtedy na długo. Nawet kiedy mnie pytali, czy chcę jeszcze pierogów, kiwałem tylko głową. Lepiej było udawać, że mnie nie ma, niż narazić się na ich niezadowolenie.

Teraz, po latach, siedząc na ciemnym przystanku, rozumiałem więcej. Ich miłość nie była bezwarunkowa. Była warunkowa. Kochali mnie wtedy, kiedy pasowałem do ich obrazka. Kiedy byłem Tymkiem, co ładnie śpiewa kolędy, zjada rybę i nie pyskuje. Teraz byłem kimś innym. A więc i ich miłość jakby zbladła.

Nie miałem do nich żalu. Może tylko żal do siebie, że tak długo starałem się zmieścić w tej ramce. Teraz już wiedziałem, że nie dam rady. Że jeśli mam tu wracać, to tylko jako ja.

Jedna iskierka zrozumienia

Zobaczyłem go z daleka. Szedł powoli, z rękami w kieszeniach, w czapce z daszkiem, której nigdy nie zdejmował, nawet w domu. Patryk. Podszedł bez słowa i usiadł obok. Mróz wgryzał się w kolana, ale jakoś mi ulżyło, że nie jestem tu sam.

Przez chwilę się nie odzywał. Siedzieliśmy tylko, jakbyśmy obaj czekali, aż ten świąteczny wieczór się skończy i świat wróci do normy.

– Mama cię szuka. Martwi się – powiedział w końcu.

– Wiem. Dzwoniła.

– Babcia się położyła, płakała trochę.

Nie skomentowałem. Wiedziałem, że to usłyszę.

Też tego wszystkiego nie rozumiem – dodał po chwili Patryk. – Ale nic nie mówię.

– Bo wiesz, co by się stało – odpowiedziałem mu spokojnie.

– No. Ale podziwiam cię. Ja nie umiem tak powiedzieć: nie.

Spojrzałem na niego. Nie kpił. Nie śmiał się. Patrzył serio, jakby pierwszy raz miał coś naprawdę ważnego do powiedzenia.

– Nie podziwiaj. Jestem w tym sam.

Patryk skinął głową. Potem wyjął z kieszeni jabłko i podał mi bez słowa. Wziąłem. Nie z głodu. Po prostu – bo to był pierwszy ludzki gest, jaki dostałem tego wieczoru.

Siedzieliśmy jeszcze chwilę, nim powiedział, że musi wracać. Wstał, poprawił kurtkę i odszedł. W tamtej chwili nie było mi już tak duszno, jak wcześniej. Bo pierwszy raz ktoś z rodziny powiedział coś prawdziwego. Może to nie zmieni rzeczywistości dookoła, ale dla mnie – to jednak coś.

Wróciłem po północy. Światła w domu były jeszcze zapalone. Zostawiłem buty w sieni i wszedłem do kuchni. Mama siedziała przy stole z kubkiem herbaty. Gdy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się, ale jakoś niepewnie, jakby nie wiedziała, czy może.

– Wróciłeś – powiedziała cicho.

Skinąłem głową i usiadłem naprzeciwko. Nic nie mówiła o tym, co się wydarzyło. Nie pytała, gdzie byłem, nie próbowała tłumaczyć innych. Jakby przyjęła, że już nie da się niczego wytłumaczyć.

Nie żałowałem ani słowa

Następnego dnia śniadanie było ciche. Jajka w majonezie, sałatka, pasztet. Każdy jadł w milczeniu, jakby bał się, że jedno słowo sprawi, że wszystko znowu się rozsypie. Mama próbowała rzucić coś o pogodzie, babcia nawet nie podniosła wzroku znad talerza. Wujek parzył się herbatą i klął pod nosem.

Zrozumiałem wtedy, że tego się nie da naprawić. A może po prostu – nie powinno się próbować. Nie jestem już częścią tego świata. Ich świat to pasterka, opłatek, wspólna kolęda. Mój – to pytania, na które nie ma prostych odpowiedzi.

Nie żałowałem, że wyszedłem. Bolało, to prawda. Ale bolałoby bardziej, gdybym został i dalej udawał. Lepiej czuć się obco w prawdzie, niż blisko w kłamstwie.

Wiedziałem tylko jedno – jeśli jeszcze kiedyś tu wrócę, to nie po to, żeby się dopasować. Tylko po to, żeby być.

Tymon, 24 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama