„Gdy córka podzieliła się z nowiną, zbierałem szczękę z podłogi. Od lat nie płakałem, ale wtedy nie powstrzymałem łez”
„Nikomu nie chciało się tej nocy spać. Zresztą, jak mielibyśmy zasnąć po takim doświadczeniu?! Dochodziła północ, gdy z mroku nagle wyłoniły się światła reflektorów. Zaniepokojeni wszyscy troje wytężyliśmy wzrok – kogo to niesie o tej porze?! Tymczasem z auta wyskoczyła… nasza Małgosia! Przecież Gosia nic nie mówiła, że przyjedzie. Za nią wysiadł Piotr, a na końcu Janek… Gdy zobaczyłem rodzinę w komplecie, i mnie oblał zimny pot”.
- Henryk, 58 lat
Najbardziej lubię lato za to, że… nadchodzi po nim jesień! Słowo! Już nie mogę doczekać się września. Jak zwykle zabiorę wtedy moją Grażkę na Mazury. Będziemy pływać łódką i łowić ryby, włóczyć się po lesie i zbierać grzyby.
Wieczorami natomiast, w blasku migających płomyków ogniska, będziemy – opędzając się od komarów – jeść te ryby już u pieczone, sączyć piwo i rozmawiać. Albo po prostu milczeć, bo to też nieźle nam w duecie wychodzi… Uwielbiam te nasze coroczne mazurskie wakacje! Czekam na nie przez cały rok jak na najpiękniejszą nagrodę.
Życzenie Grażki to dla mnie rozkaz
„Jeszcze tydzień i będę wcinać sernik z jagodami u pani Czesi!” – cieszyłem się, robiąc przegląd swoich wędek, linek i haczyków. Ta przesympatyczna kobiecina gości nas w swej chałupie już od… O rany, to już 20 lat!
Nasz pierwszy pobyt na Mazurach pamiętam, jakby to było wczoraj. Jaś i Małgosia – nasze bliźniaki – miały wtedy po 9 lat. Moja żona Grażynka od dłuższego czasu dziurę mi w brzuchu wierciła, że marzy o spokojnym urlopie na jakimś odludzie.
– Nie chcę zatłoczonych, nadmorskich deptaków – tłumaczyła. – Chcę pojechać tam, gdzie będzie cisza i spokój. Żeby dzieci miały przestrzeń i świeże powietrze, a ja kawałek trawy do rozłożenia ręcznika…
Popytałem wśród znajomych, kolega doradził mi mazurską kwaterę u pani Czesi.
– To maleńka wieś, osada właściwie, nad samym jeziorem. Wiesz, takie miejsce, gdzie diabeł mówi dobranoc. Ale spokój, grzyby i taaaakie ryby masz zapewnione! – zachęcał, znając moje zamiłowanie do wędkowania. – A gospodyni jest przemiła i świetnie gotuje – dodał.
Tak oto pojechaliśmy na ów „koniec świata” – bo z naszego Wrocławia to naprawdę daleko – i zakochaliśmy się w tym urokliwym miejscu od pierwszego wejrzenia! Prosto z wiejskiej, lecz bardzo zadbanej posesji pani Czesi schodziło się na malutką plażę nad jeziorem. Wokół rozciągał się las. Ludzi jak na lekarstwo, za to zające i sarny pasły się niemal na wyciągnięcie ręki. Nasze dzieciaki biegały całymi dniami bose, umorusane jak nieboskie stworzenia, pocięte przez komary i inne robactwo, ale jakie szczęśliwe!
My z Grażką byczyliśmy się jak nigdy, bo pani Czesia nikogo do kuchni nie wpuszczała – gotowała nam takie pyszności, że hej! I jeszcze doglądała naszych pociech. Spędzałem więc z żoną upojny czas na łódce na jeziorze, łowiliśmy ryby, zbieraliśmy grzyby… Było po prostu cudownie! I od tamtej pory, każdego roku, wracamy do naszego mazurskiego raju. Do pani Czesi, która stała się dla nas jak członek rodziny.
Szczęście naszej córki mąciła jedna rysa
Od kilku lat jeździmy na Mazury już bez dzieci. Janek i Gosia dorośli, mają swoje sprawy, choć zdarza się, że dołączają do nas na kilka wakacyjnych dni. Janek zwykle sam. Został naukowcem, robi doktorat i jakoś nieśpieszno mu do żeniaczki.
A Gosia – zupełnie inna od swojego brata bliźniaka – przyjeżdża z mężem. Pobrali się z Piotrem już sześć lat temu, otworzyli restaurację i dobrze im się wiedzie. Tyle że Gosia w ciążę nie może zajść. Jeżdżą po lekarzach, stosują różne kuracje, jednak bez efektu. To wielka zgryzota dla całej rodziny – młodzi marzą o dzieciach, my z Grażką o wnukach.
– Jeżeli do trzydziestki nie zajdę w ciążę, to adoptujemy dziecko. Tak ustaliliśmy z Piotrkiem, bo ponad wszystko pragniemy być rodzicami – oznajmiła nam ostatnio córka. Ucieszyliśmy się, bo przecież czy własne wnuki, czy adoptowane – będziemy kochać tak samo!
Ostatni tydzień sierpnia minął jak z bicza strzelił i wreszcie nadszedł dzień, na który ja i Grażka czekamy przez cały rok. Po południu byliśmy na miejscu. Zmęczeni podróżą, ale szczęśliwi.
– Witajcie, kochani! – uradowana pani Czesia wyszła nam na spotkanie. – Czekałam na was! Nagotowałam zupy rybnej! Ślinka mi pociekła.
Pani Czesia witała nas tą zupą każdego roku, nic nie mogło się jej równać. Uściskaliśmy z całego serca naszą gospodynię. Kolejne dni mijały nam na Mazurach sielsko i błogo. Pogoda była piękna, woda w jeziorze ciepła i pełna ryb, tylko grzybów za wiele tym razem nie znaleźliśmy.
– Susza jest. Jak popada, to wyjdą – mówiła pani Czesia.
Burza przyszła po tygodniu. Lało całą noc, potem cały dzień, dopiero późnym wieczorem ustało. O świcie wybraliśmy się z Grażką na grzyby.
Las powitał nas bajkową aurą: powietrze było czyste i rześkie, pajęczyny między gałęziami skrzyły się kroplami wody jak diamentami, a wszędzie unosiła się lekka, tajemnicza mgiełka.
– Boże, jak pięknie. Dla takich widoków warto żyć – westchnęła Grażka z szerokim uśmiechem.
Ruszyliśmy na grzybobranie. Brązowe, lśniące kapelusze prawdziwków, kozaków i podgrzybków wyglądały spod trawy.
„Urosły jak… grzyby po deszczu” – pomyślałem zadowolony.
Doszliśmy do leśnej przecinki. Po obu jej stronach rosły gęste paprocie. Świetne miejsce na kozaki i maślaki! Ja wszedłem w paprotki po jednej stronie przecinki, Grażka po drugiej. Skupiony wpatrywałem się w poszycie pod nogami. Nagle kątem oka dostrzegłem jakiś ruch. Byłem pewien, że to żona przeszła na moją stronę. Zdziwiłem się tylko, że tak bezszelestnie – moja Grażka do najlżejszych kobitek nie należy.
Podniosłem głowę, żeby coś powiedzieć i… To nie była Grażka.
Leśną drogą ktoś jechał konno
Zastanawiające było jednak to, że spod końskich kopyt nie dochodził żaden, najmniejszy nawet szelest! Ale koń prezentował się pięknie – biały, lśniący; gęsta grzywa powiewała mu na wietrze. Był jednak jakiś dziwny…
Poruszał się nienaturalnie, zbyt wolno, zbyt lekko. Jakbym oglądał go na filmie w telewizorze, w zwolnionym tempie. A jeździec… Dokładnie widziałem jego wysoką, elegancką postać, bryczesy, ubranie jakby z innej epoki. I długie włosy. Lecz jego ruchy też były jakieś nienaturalne, bardzo spowolnione…
„Oni wyglądają jak zjawy!” – uświadomiłem sobie nagle.
I od razu zamknąłem oczy, bo w tej samej chwili przyszło mi na myśl, że mam zwidy! Policzyłem do dziesięciu i spojrzałem znowu. A wtedy po drugiej stronie leśnej drogi ujrzałem moją żonę… Zrozumiałem, że jeżeli to są zwidy, to mamy je oboje! Oczy i usta Grażki były szeroko otwarte. Jak zaklęta patrzyła na białego konia i jego jeźdźca.
Nie wiem, ile czasu tak staliśmy. Oni dawno zniknęli w gęstwinie lasu, a my dwoje wciąż nie mogliśmy się ruszyć.
– Chodź, wracamy – usłyszałem w końcu cichy głos żony.
– Co… Co to było?! – spytałem schrypniętym głosem.
– Nie wiem – odparła Grażka. – Ale nie z naszego świata.
Pani Czesia na nasz widok stanęła jak wryta.
– Matko Boska, a co wy tacy bladzi?! Stało się coś?! Jezusie Nazareński! – wykrzyknęła.
Opowiedzieliśmy gospodyni o dziwnym spotkaniu w lesie, popatrując na siebie niepewnie. Tylko czekałem, kiedy pani Czesia uzna, żeśmy oboje z Grażką zwariowali, i zakaże nam picia piwa przy ognisku. A jednak nic takiego się nie wydarzyło! Za to twarz pani Czesi pojaśniała nagle, oczy nabrały dziwnego blasku.
Stracił bliskich, zyskał nadprzyrodzoną moc
– Widzieliście Antka! Coś takiego! Widzieliście Antka! Dobry Boże, to niemożliwe! A jednak to prawda! Nie wierzę! To wspaniale! – wykrzykiwała podekscytowana kobiecina.
Nagle zerwała się z ławeczki, uklękła, i patrząc w niebo, sękatą dłonią zrobiła znak krzyża. Spojrzeliśmy z Grażką po sobie. Naszej gospodyni też się na mózg rzuciło? Może z gorąca?! Tymczasem pani Czesia podniosła się z kolan, otrzepała fartuch i wyściskała nas serdecznie.
– Siadajcie tu przed domem, ochłońcie, ja przyniosę nalewki, bo okazja nadzwyczajna! I wszystko wam opowiem…
Kilka minut później usłyszeliśmy z Grażką najbardziej niesamowitą opowieść w naszym życiu.
– Antoni, a właściwie Anton, żył przed wiekami na Mazurach. Był synem pastora. Miał kochających rodziców, czwórkę rodzeństwa. Był zwyczajnym, szczęśliwym dzieckiem – opowiadała gospodyni. – Ale 1709 rok od samego początku był dla tej okolicy zły. Najpierw przyszła straszna zima, potem nieurodzajne lato. W końcu zdarzyła się największa tragedia… Dżuma!
Czarna śmierć szalała dwa lata, zbierając straszne żniwo. Choroba nie patrzyła, czy ktoś bogaty, czy wykształcony, czy ojciec dzieciom. Zabijała bez litości! Pustoszyła całe miasteczka i wsie! Umierali dorośli, dzieci, kobiety w ciąży. Zabrała też rodzinę Antka: rodziców, rodzeństwo. To, że oszczędziła jego, wówczas 10-letniego chłopca, graniczyło z cudem. Ale Bóg wiedział, co robi… Sierotą zaopiekowali się dalecy sąsiedzi, którym zaraza zabrała wszystkie dzieci. To byli dobrzy ludzie, chowali Antka jak swojego. Szybko okazało się, że chłopak nie jest taki jak jego rówieśnicy. Po tragedii dostał jakby nadprzyrodzonej mocy! Potrafił uzdrawiać. Ludzie mówili, że to jego ojciec z nieba tak go namaścił…
– Antoni wyrósł na dobrego, mądrego człowieka – ciągnęła gospodyni. – Całe życie uzdrawiał innych. Choć wykształcenia nie miał, wielu ludzi zawdzięczało mu zdrowie, nawet życie. Ludzie z całej okolicy darzyli go wielkim szacunkiem. Dożył późnej starości. Został pochowany na leśnym cmentarzu, po którym dziś nie ma już śladu, ale mówi się, że to ten właśnie las, który graniczy z moją chałupą. Wśród miejscowych krąży legenda, że duch Antka ukazuje się czasem w tej okolicy. Antoni zawsze jest wtedy na swoim ukochanym koniu… Ukazuje się niezwykle rzadko.
Za mojego życia, a mam ponad 70 wiosen, nie pamiętam, żebym słyszała o takim przypadku. Natomiast mówi się, że Antoni ukazuje się tylko wybranym. Dobrym ludziom. I ci, którzy go zobaczą, mogą liczyć na wielkie szczęście w życiu!
Nasze dzieci tutaj? Coś musiało się stać!
Słuchałem pani Czesi i aż dreszcze mnie przechodziły. Grażka siedziała bez słowa, biała jak papier. Przecież takie rzeczy dzieją się w filmach, w powieściach, nie w życiu! Gdyby mi ktoś opowiedział, że coś takiego go spotkało, w życiu bym nie uwierzył… Tego dnia spędziliśmy z panią Czesią, na werandzie, wiele godzin. Słuchaliśmy jej opowieści o Mazurach, ich historii, o tutejszych ludziach i mazurskich legendach. I oczywiście o Antonim. Nikomu nie chciało się tej nocy spać. Zresztą, jak mielibyśmy zasnąć po takim doświadczeniu?! Dochodziła północ, gdy z mroku nagle wyłoniły się światła reflektorów. Zaniepokojeni wszyscy troje wytężyliśmy wzrok – kogo to niesie o tej porze?! Tymczasem z auta wyskoczyła… nasza Małgosia!
– Jezus, co się stało?! – Grażka pierwsza dopadła córki.
Przecież Gosia nic nie mówiła, że przyjedzie. Za nią wysiadł Piotr, a na końcu Janek… Gdy zobaczyłem rodzinę w komplecie, i mnie oblał zimny pot. Coś się musiało stać! Nie chcieli mówić przez telefon! Tylko żadne z nich nie wyglądało na smutne. Przeciwnie!
– Mamo, tato, przyjechaliśmy bo… – Gosia zawiesiła głos.
Niemal słyszałem, jak Grażce wali serce. Mnie z emocji natychmiast spociły się dłonie.
– …bo zostaniecie dziadkami! – dokończyła nasza córka.
Poczułem, że cały świat wiruje mi przed oczami! Grażka chwyciła mnie mocno za rękę. A Gosia ciągnęła rozradowana:
– Dzisiaj się dowiedziałam, że jestem w ciąży! To najpiękniejsza chwila w moim życiu i Piotra też! Chcemy ją uczcić razem z wami. Dlatego wzięliśmy wolne, oderwaliśmy też od pracy Janka, no i jesteśmy! – naszej córce aż oczy błyszczały ze szczęścia.
Rzuciliśmy się do niej i zięcia, aby ich wyściskać. Okrzykom radości nie było końca.
Spełniło się wielkie marzenie!
Pani Czesia patrzyła na to wszystko z uśmiechem. Po chwili zniknęła na chwilę w domu i wróciła, niosąc jakiś papier.
– Kochani – powiedziała uroczyście. – To jeszcze nie koniec radosnych nowin na dziś. Chciałam dać wam to ostatniego dnia, żeby nie było wam smutno wyjeżdżać z Mazur. Ale co tam, taka noc zdarza się tylko raz! To jest kopia mojego testamentu…
Rozłożyła kartkę, a my popatrzyliśmy zdziwieni.
– Otóż gdy umrę, to miejsce będzie wasze! – oznajmiła pani Czesia, uśmiechając się pięknie.
– Nie mam rodziny, a wiem, że wy kochacie tę moją chałupę, jezioro i las tak mocno jak ja – dodała. – No i wnusio będzie miał gdzie hasać… – i puściła do nas oko.
Grażka i Gosia rzuciły się do niej z głośnym piskiem, ja zaś poczułem, że to zbyt wiele emocji i szczęścia jak na jeden raz. Sam nie wiem kiedy, po prostu rozpłakałem się jak dziecko. Spojrzałem na zonę i wiedziałem, że jesteśmy najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Widok moich łez wyraźnie wzruszył panią Czesię.
– A nie mówiłam, że kto zobaczy Antka, może liczyć na wielką radość? – uśmiechnęła się.
Popatrzyłem w niebo, myśląc: „Gdziekolwiek jesteś, Anton, bardzo ci dziękuję!”. Jedno natomiast wiem na pewno – jeśli urodzi mi się wnuczek, dostanie na imię Antek. Jeśli wnuczka, będzie Czesią. I osobiście dopilnuję, żeby tak się stało!