Reklama

Wiem, że ludzie śmieją się ze starszych pań przesiadujących w oknach. Ale ja lubię to robić. A skoro lubię, to i siedzę. Kładę sobie poduchę na parapecie, moszczę się na niej łokciami i patrzę sobie na to, co dzieje się na ulicy. Może dlatego, że wychowałam się na wsi, a tam, kiedy mieliśmy czas wolny, to siadaliśmy na ławce przed domem, wpatrywaliśmy się w drogę i rozmawialiśmy. Wolę patrzeć przez okno, niż gapić się w telewizor. Uważam też, że takie obserwowanie otoczenia wielu młodym zrobiłoby lepiej, niż wgapianie się w te ogłupiające programy telewizyjne.

Reklama

– Babciu, niech babcia się tak nie wychyla, bo albo wypadnie, albo się przeziębi – żartował sobie często Łukaszek, syn sąsiadki, którym opiekowałam się, jak był mały.

Właśnie dlatego zostałam jego przyszywaną babcią i pozwalał sobie na takie swobodne uwagi.

– Nic się nie bój, Łukaszku, ja już jestem taka stara, że jak wypadnę, to na pewno nigdzie nie polecę – żartowałam sobie ze swojego przyszywanego wnuka. Wyrósł na tęgiego chłopa i został żołnierzem, z czego obie, ja i jego mama, byłyśmy bardzo dumne.

Śmiał się ze mnie on, śmiali się też sąsiedzi. Ale ja nic sobie z tego nie robiłam. Zawsze taka byłam – żyłam, jak chciałam. Czy jako panna, czy jako żona, czy jako wdowa.

Jakoś tak mimowolnie spojrzałam w to okno...

Staram się jednak nie zaglądać w okna sąsiadom. Wiem, że to wścibskie. Jak ktoś idzie po ulicy, to można sobie na niego patrzeć, bo nie jest u siebie w domu. Wie, że inni go widzą i zachowuje się przyzwoicie. Nie może więc mieć też nikomu za złe, że patrzy. A w domu, jak to w domu, zachowujemy się swobodnie i takie zachowania człowieka mają prawo oglądać tylko bliscy. Tak to sobie wymyśliłam, siedząc w tym oknie.

Ale czasem nie da się nie zerknąć. Mieszkam na pierwszym piętrze i bywa, że wzrok jakoś tak sam człowiekowi skieruje się w okno na przeciwko czy trochę wyżej czy niżej. Staram się wtedy jednak szybko odzyskiwać nad nim kontrolę i niezależnie od tego, co ciekawego zobaczę, zająć czymś, co dzieje się na ulicy, co na dole.

Raz jednak się nie dało, bo zobaczyłam scenę, która mną wstrząsnęła. W kamienicy naprzeciwko, na trzecim piętrze mieszkała para. Często widziałam, jak się kłócili. Nie mieli firanek, więc się rzucało w oczy. Ona, taka nieduża brunetka wiecznie w dżinsach i podkoszulku, a on wysoki, chudy blondyn, bardzo krótko ścięty, wiecznie palący papierosy i dość często podpity. Zazwyczaj kłótnie wyglądały tak, że on siedział na kanapie z piwem, a ona chodziła wokół niego, gestykulując żywo. W końcu on też zaczynał się denerwować, coś jej tam odburkiwał przez co jej gestykulacja stawała się jeszcze bardziej żywa. Te awantury kończyły się zazwyczaj tak, że on wychodził z domu, a ona siadała na kanapie i płakała. Nietrudno było się domyślić, że kłócili się o jego nałóg, bo w dni awantur on zazwyczaj był pijany. Patrzyłam zawsze, gdzie idzie po sprzeczce i przeważnie był to monopolowy na dole, a potem szedł prosto do parku.

Tego dnia jednak kłótnia zakończyła się inaczej. On, jak zwykle, zabrał się do wychodzenia, ale ona nie chciała mu tym razem na to pozwolić. Złapała go za kurtkę, a on wtedy jak z automatu odwinął się ręką i trafił ją prosto w twarz. Dziewczynę odrzuciło i złapała się za policzek. Ja, zresztą, odruchowo też się złapałam, bo miałam wrażenie, jakbym sama dostała. Kiedy do niej podszedł, cofnęła się o krok, a on wtedy pchnął ją mocno i upadła.

– Oż ty! – krzyknęłam do siebie, siedząc w oknie.

– Co się babcia tak ekscytuje! – z dołu dotarł do mnie głos przyszywanego wnuka i wyrwał mnie z tych emocji.

– Łukaszku, nie uwierzysz! – zaczęłam, ale potem szybko pomyślałam, że nie ma co wszczynać awantury na gorąco.

– Co takiego?

– A… zapomniałam, że czajnik na gazie zostawiłam. Lecę… – pomachałam mu ręką i siadłam na kanapie w mieszkaniu.

Czułam, jak czerwień pulsuje mi na policzkach. Ale drań! Nagle w mojej głowie zrodziła się myśl, że jako chrześcijanka muszę coś zrobić. Tylko co? Zastanawiałam się chwilę, a potem doszłam do wniosku, że powinnam zadzwonić na policję. Przecież zawsze tak mówią w telewizji, którą jednak od czasu do czasu oglądam. Mówią, żeby nie być obojętnym, żeby reagować, kiedy komuś dzieje się krzywda. Przecież sama nie pójdę bronić tej biednej kobiety. Od tego jest właśnie policja.

Złapałam za telefon i zadzwoniłam. Powiedziałam, że mieszkam pod takim a takim adresem i że w oknie naprzeciwko widziałam, jak mężczyzna bije kobietę. Najpierw wypytali mnie o wszystkie szczegóły, potem chcieli, żebym podała im dokładny adres zdarzenia, którego nie znałam, bo wiedziałam tylko, która brama i które piętro, a potem chcieli, żebym się przedstawiła.

– Czy to konieczne? – zapytałam, bo trochę się wystraszyłam.

– Nie, ale my będziemy wobec tego człowieka skuteczniejsi, jeśli będziemy mieli zeznania pod nazwiskiem – powiedział policjant, przyjmujący zgłoszenie.

A ja sobie pomyślałam, że trzeba mieć odwagę cywilną. Poza tym jestem w tym wieku, że nic mi chyba nie grozi. Kto by się tam mścił na takiej staruszce, jak ja. No i podałam wszystkie dane.

Policja zrobiła swoje i wtedy się dopiero zaczęło!

Przyjechali po godzinie. Nie spieszyli się zanadto. Widziałam, jak wchodzą do bramy, bo oczywiście cały czas spędziłam w oknie. Chwilę po tym, jak weszli policjanci, wrócił on. Kompletnie pijany. Nie czekałam długo. Po jakichś trzech, czterech minutach obaj mundurowi wyszli z bramy razem z nim. Prowadzili go pod ręce, a on się wyrywał i awanturował. W oknie pojawiła się sąsiadka. Patrzyła przez szybę i płakała. Stała tak chwilę, a potem zauważyła mnie. Nie wiedziałam, co zrobić. Zamarłam.

Chwilę tak stałyśmy, a ja potem się uśmiechnęłam. Ona, niestety, nie odwzajemniła uśmiechu. Schowała się w mieszkaniu. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo już za chwilę i ją ujrzałam w bramie. Jakie było moje zdziwienie, kiedy skierowała kroki do mojej bramy, a za chwilę zadzwonił dzwonek do drzwi. Z walącym sercem otworzyłam. Na wycieraczce stała ona. Oko zdążyło jej już spuchnąć.

– To pani zadzwoniła na policję? – była cała roztrzęsiona.

– Tak powiedzieli policjanci?

– Nie. Powiedzieli tylko, że sąsiadka.

– Tak, to ja. Nic ci nie jest, drogie dziecko? – chciałam ją złapać za rękę, ale ją cofnęła.

– Nie jestem pani dzieckiem! Co się pani wtrąca w cudze sprawy?! Nie ma pani swojego życia?! – krzyczała.

– Chciałam ci pomóc…

– Pani se lepiej telenowele włączy w telewizorze, a nie wisi w tym oknie jak…

– Ale ja ci chciałam tylko pomóc…

– Tak pani pomogła, że Maćka teraz posadzą. I co to pomoże. Co on sobie o mnie teraz pomyśli!? Że go psom wydałam, że jestem zdrajczyni. Kto panią prosił!? – krzyczała coraz głośniej.

– Wejdź dziecko do środka, porozmawiamy spokojnie… – chciałam ją uciszyć, uspokoić.

– Niech pani tak do mnie nie mówi! A zresztą! – machnęła mi ręką przed nosem, obróciła się na pięcie i poszła, a ja szybko zamknęłam drzwi.

No i dostałam za swoje. Po co się było wtrącać? Sama już nie wiedziałam. Poczułam się, rzeczywiście, jak stara, wredna, wścibska baba. Przysięgłam sobie wtedy, że już nigdy tak nie zrobię, nie zadzwonię na policję, nie będę się wtrącała. Nie wiedziałam jednak, że to nie koniec sprawy. Że wizyta zrozpaczonej sąsiadki to tylko przedsmak tego, co mnie czeka. To, co działo się potem, było jeszcze większą karą za wściubianie nosa w nie swoje sprawy.

A co takiego się działo? Ano następnego dnia rano wrócił sąsiad. Wrócił i znał mój adres. Nie wiem, kto mu go dał. Nie podejrzewałam policji. Byłam prawie pewna, że jego pobita dziewczyna. Nie miałam jej tego za złe, przecież musiała się jakoś przed nim bronić. A najlepiej wydać winowajcę. Przyszedł z samego rana i nie pukał tak jak sąsiadka. Walił w drzwi i darł się jak opętany:

– Otwieraj, prukwo! Nie chowaj się, stara babo – to były te mniej wulgarne okrzyki.

Stałam przy drzwiach cała struchlała i czekałam, co się stanie. Nie miałam zamiaru otwierać, ale nagle coś mnie tknęło. Czasem tak mam, że najpierw coś zrobię, a potem pomyślę. Pcha mnie do tego jakaś taka dziwna odwaga, na którą zawsze narzekał mój świętej pamięci mąż, bo często konsekwencje tego postępowania ponosił właśnie on.

Jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B!

Tym razem musiałam sobie radzić sama. Otworzyłam drzwi i stanęłam w progu wyprostowana jak strzała. Dryblas sam się chyba zdziwił, że w końcu otworzyłam, bo na chwilę zamilkł.

– Słucham pana, co się pan tak awanturuje? – zapytałam najbezczelniej, jak umiałam.

– Ty stara kwoko! Jeszcze będziesz mi się tu…

– Niech się pan tak nie drze, bo sąsiadów pan wystraszy.

– Będę robił, co będę chciał, rozumiesz?! Głupia starucho!? A ty się trzymaj z daleka ode mnie i od Kaśki. Rozumiesz!? Bo jak nie, to zobaczysz, co może spotkać takie próchno jak ty?

– Proszę mi nie grozić, bo zadzwonię na policję! – dalej stałam dumna i wyprostowana, choć w środku cała truchlałam.

– Tylko to potrafisz robić, donosicielko! Siedzieć w oknie i ludzi podglądać. W nocy też ludzi podglądasz?!

– Nie bądź głupi, gówniarzu – wypaliłam i zamknęłam drzwi.

Jak tylko je zatrzasnęłam, to już nawet nie słuchałam kolejnych obelg, tylko od razu poleciałam do szafki, wypić sobie trochę kropelek na uspokojenie. Strzeliłam sobie je prosto z buteleczki, nawet nie lałam na łyżeczkę. Od razu zrobiło mi się spokojnie i błogo. Cały dzień przeleżałam w tym stanie, a wieczorem poszłam na zakupy. Do okna tego dnia nie podeszłam ani razu.

Następnego dnia tylko kilka razy zerknęłam. Do moich starych przyzwyczajeń nie wróciłam przez cały tydzień. Nie dlatego, że czułam się winna, ale po prostu się bałam. Nie chciałam prowokować tego wariata z naprzeciwka. Jeszcze, nie daj Boże, zobaczyłby mnie i wykrzykiwał coś na całą ulicę. Po co mi taki wstyd. Wystarczy ten, którego się najadłam. Wróciłam więc do normalnego spokojnego życia.

Robiłam na drutach, słucham radia, chodziłam na zakupy, spotykałam się z koleżankami. Nawet mój przyszywany wnuk zauważył, że mnie w oknie nie ma, bo jak się spotkaliśmy pod sklepem, od razu zapytał, czy wszystko w porządku ze mną, czy aby nie jestem chora. Odpowiedziałam, że wszystko w porządku i wróciłam spokojnie z zakupami do domu.

Niech pani mnie ratuje

Już siadałam do kolacji, kiedy z tego wewnętrznego spokoju wyrwało mnie walenie do drzwi. Od razu przypomniałam sobie dryblasa z naprzeciwka i żołądek podszedł mi do gardła. Wstałam jednak od stołu cichutko, na palcach podeszłam do drzwi. Nie zdążyłam spojrzeć w judasza, a usłyszałam kobiecy głos:

– Niech mnie pani wpuści, niech mnie pani ratuje! – krzyczała dziewczyna.

Zajrzałam w wizjer i zobaczyłam sąsiadkę z naprzeciwka. Otworzyłam i od razu dostrzegłam, że dziewczyna ma rozbitą wargę i spuchnięte drugie oko. Nie czekając na moje zaproszenie, wskoczyła do mieszkania.

– Niech pani szybko zamknie drzwi, błagam! – wyjęczała, a ja stałam jak zamurowana.

Dopiero odgłos ciężkich butów na schodach wyrwał mnie z szoku. Zamknęłam drzwi, gdy dryblasa było już widać na półpiętrze. Wbiegł dwoma susami na górę i zaczął walić pięściami w drzwi, krzycząc wniebogłosy:

– Kaśka, ty kur…!

Stałyśmy we dwie w środku i patrzyłyśmy na siebie przerażone. Nie musiała nic mówić. Widziałam, w jakim jest stanie i że nie ma już do mnie pretensji. Byłam teraz jej jedyną deską ratunku.

– Co zrobimy, proszę pani? Co zrobimy…? – cała się trzęsła.

– Dzwonię po policję – powiedziałam zdecydowanie, bo drzwi zaczęły już powoli ustępować pod kopniakami tego dryblasa.

Byłam już w pokoju, kiedy nagle kopanie ustało, a na klatce dały się słyszeć jakieś głosy. Usłyszałam krzyk, a potem odgłos, jakby ktoś zrzucił po schodach wielki wór z kartoflami. Kaśka rzuciła się do wizjera, a potem odeszła od niego i ukryła twarz w dłoniach. Ja zerknęłam po niej. Na klatce stał… nie kto inny, jak mój przyszywany wnuk. Otworzyłam natychmiast.

– Łukaszku, co się stało?

– To ja babcię pytam, co za kolegów ma babcia, co to chcą jej drzwi rozwalić?

– Gdzie on jest? – zerknęłam na schody.

– No już gdzieś na parterze, chyba – uśmiechnął się nasz wybawiciel. – A kto to był, ja się babci pytam po raz drugi?

– Wejdź, to wszystko ci opowiem.

No i opowiedziałam, a w tym czasie ta biedna dziewczyna siedziała na kanapie z kubkiem herbaty w dłoniach i powoli się uspokajała. W pewnym momencie opowieści jednak się ożywiła. Wtedy, kiedy zdała sobie sprawę, że mówię o niej i o tym Maćku jak o parze.

– Ale ja nie jestem jego dziewczyną. Pani źle zrozumiała. To jest mój brat!

Tak powiedziała, a ja wtedy uświadomiłam sobie, że przecież nigdy nie widziałam ich w sytuacji intymnej. Nigdy nie widziałam, jak się całują. Kładłam to na karb tego, że ciągle się kłócili. A tu taka niespodzianka. Oj, człowiek sobie nieraz dorobi historyjkę do faktów. No cóż.

Dziewczyna prosiła, żeby nie wzywać drugi raz policji. Teraz już to rozumiałam, jak i to, że wtedy tak się na mnie złościła, gdy po nich zadzwoniłam. W końcu brat to brat, a nie mąż. Powiedziała, że pójdzie się szybko spakować, zanim Maciek wróci pijany, a potem pojedzie na wieś do rodziców. Łukasz odprowadził ją do mieszkania, a ona rzeczywiście spakowała się raz, dwa, trzy, i wyjechała.

Jej brata nie widziałam przez kilka dni. W domu też nikogo nie było. Jakoś tak po tygodniu wrócił. Był trzeźwy, choć mocno zmęczony. Widać było po nim, że gdzieś się szlajał. Ale od czasu, gdy zniknęła jego siostra, chłop się jakby odmienił. Regularnie chodził do pracy, na zakupy, nie pił, nawet raz czy dwa widziałam go w kościele. Po jakichś dwóch miesiącach zaczęła przychodzić do niego dziewczyna, a ja byłam pewna, że znów się zacznie. Że jak tylko pojawi się kobieta, to wrócą stare przyzwyczajenia. Ale nie. Przez kilka miesięcy bywała u niego co jakiś czas, a potem zamieszkali razem. I dalej nic się nie działo. Parę razy widziałam między nimi nawet jakąś tam serdeczność.

– Babcia tak nie wystaje z tego okna, bo znowu biedy sobie napyta – wyrwał mnie z rozmyślań mój przybrany wnuk.

– Wygląda na to, że nie. Wziął się chłop i postawił do pionu – odmachnęłam i zamknęłam okno.

Zrobiłam coś dobrego

Może i jestem wścibska, ale gdyby nie to moje wścibstwo – które ja wolę nazywać sąsiedzką czujnością – kto wie, co by się dalej działo w tym mieszkaniu i czy ten człowiek by się odmienił? A tak, doszło nawet do tego, że któregoś dnia, jak siedziałam w oknie, a on przechodził dołem, to popatrzył na mnie jakoś tak dziwnie i ni z tego, ni owego rzucił:

– Dzień dobry.

Reklama

Zamarłam i mu nawet nie odpowiedziałam. Wyszłam na gburowatą, ale on się tylko uśmiechnął i poszedł dalej. Ot, i bądź tu mądry, skąd ta zmiana? Czy to w tej siostrze coś było takiego, że się kłócili? Czy może jak odeszła, to coś ten facet zrozumiał? Tego z okna nie wypatrzę. Dlatego darowałam sobie te rozważania i cieszę się, że sprawa dobrze się skończyła. Można spokojnie się znów wgapiać w ulicę i ludziom do domów nie zaglądać. Przynajmniej nie z konieczności.

Reklama
Reklama
Reklama