Reklama

To była miłość od pierwszego wejrzenia

Pamiętam wszystko. Dokładnie pamiętam, choć minęły już prawie dwa lata. Patrzyliśmy sobie w oczy przez dłuższą chwilę, z kojącym spokojem, mimo że dookoła panował dziki jazgot. Miałam wrażenie, że przeglądam się w lusterku – za kratami siedziało stworzenie równie zmęczone, zrezygnowane i nieszczęśliwe jak ja. I podobnie jak ja bez pretensji i w ciszy znoszące wszystko, co zwaliło mu na kark życie. A może po prostu nie miało już siły, czekając nieruchomo na swój koniec?

Reklama

Nie wiem, czy zatrzymałam się przy nim właśnie z tego powodu, czy dlatego, że zahipnotyzował mnie swoimi wielkimi, smutnymi oczami w dwóch kolorach. Jedno było w kolorze głębokiego brązu, tak ciemnego, że prawie zlewającego się z czarną źrenicą. Drugie, najpewniej wskutek jakiejś tajemniczej kolizji genowej, było zupełnie odbarwione, cudownie błękitne, niemalże ludzkie. Całość sprawiała wrażenie nie do opisania; w chwili, w której pierwszy raz spojrzeliśmy na siebie, po plecach przeszedł mi dreszcz.

Długo tak patrzyliśmy na siebie, ja mimo kolan trawionych reumatyzmem kucałam przed kojcem, on potwornie smutny leżał na deskach, pokładając swój kudłaty łeb na przednich łapach. Wiedziałam, że wolontariuszki robią, co mogą, ale poza oporządzeniem kojców i nakarmieniem na nic więcej nie było czasu, a już na pewno nie na kąpiel czy regularne czesanie.

Smutny kudłacz pewnie całe miesiące nie widział wody ani szczotki, pomimo tego krótkie spojrzenie wystarczyło, aby przekonać się, że pod tymi zakurzonymi kołtunami kryje się piękny pies. Miał trójkolorową sierść, był brązowy, z licznymi białymi plamkami i białą strzałką na łbie. Trochę przypominał mi spaniela z tymi długimi uszami.

– Czemu taki śliczny psiak nie znalazł jeszcze domu? – zapytałam.

Zobacz także

Wolontariuszka nic nie odpowiedziała. Cmoknęła tylko trzy razy w powietrze i zastukała miską na jedzenie w kraty. Pies po kilku sekundach uniósł głowę, a potem ziewając, wstał. Zrozumiałam.

– Straż miejska go przywiozła w takim stanie. Weterynarz uratował nogę, ale sama pani widzi…

Chciałam dać mu dom

Jeśli do tej pory moje serce było poharatane od patrzenia na tego nieszczęśnika, to w tym momencie pękło na pół. Lewa, tylna łapa była nienaturalnie wygięta i przykurczona, dopiero po dłuższej chwili dotknęła ziemi, jakby z obawy przed bólem. Pewnie złamana w wielu miejscach… Przypomniały mi się programy o dręczycielach zwierząt, zacisnęła mi się szczęka.

– Wpadł pod samochód, to cud, że w ogóle żyje. Błąkał się jakiś czas po mieście, no ale w końcu ci strażnicy…

– Ile czasu już tu jest? – przerwałam jej.

Podjęłam już decyzję i chciałam szybko wszystko załatwić.

– No… to będzie… – dziewczyna zastanawiając się chyba już z przyzwyczajenia, znów cmoknęła, aż kudłacz jeszcze wyżej nastawił uszu. – To będzie ponad rok.

I ani chwili dłużej, pomyślałam i podniosłam się, strzykając kolanami. Papiery adopcyjne, skromna wyprawka i zdjęcie z nową właścicielką na stronę internetową schroniska – wszystko poszło sprawnie i po kwadransie maszerowaliśmy już we dwójkę do samochodu. Pies był mocno niezdecydowany i chyba jeszcze nie rozumiał, że właśnie zaczyna się jego lepsze życie. Cztery kroki do przodu i jeden do tyłu sprawiły, że droga do auta wydłużyła się kilkakrotnie w czasie, ale w końcu zasiadłam za kierownicą. On, lekko wylękniony i mocno nieorientujący się w nowej sytuacji, ułożył się na miejscu pasażera, na przygotowanym przeze mnie starym, wypłowiałym kocyku.

Gdy wolontariuszka wypisywała dokumenty, opowiedziała mi jeszcze, jak szukali właściciela, rozwieszali kartki po mieście, pisali ogłoszenia na Facebooku. I nic. Nikt nie zgłosił się po tego poturbowanego nieszczęśnika z dwukolorowymi oczami i przetrąconą łapą, przez którą już nigdy nie będzie mógł hasać po trawie jak inne psy.

Ja wiedziałam, czułam, że to pies dla mnie, że razem sobie poradzimy, dowleczemy się tam, gdzie miejsce szykuje nam los. Ja, wdowa z dziećmi, które odwiedzają mnie już tylko z obowiązku; on, wprawdzie młody, ale doświadczony przez los i kulawy. Dobrana będzie z nas para.

– No już, już dobrze, spokojnie. Jedziemy do domciu, wszystko już będzie dobrze, Makowczyku – powiedziałam pieszczotliwie i sama do siebie się uśmiechnęłam.

Tak, będzie miał na imię Makowiec! Ten brąz na pyszczku opatulony w czarną nasadę nosa i biała plama między oczami, skojarzyły mi się z moim ulubionym wigilijnym ciastem w lukrowej polewie.

– Jedziemy, Makowiec!

Byliśmy dla siebie stworzeni

Od tamtego dnia moje mieszkanie nie było już puste jak wcześniej. Szczęście i uśmiech, które dawno temu wyniosło stąd swoje walizki, zamykając za sobą drzwi na klucz, ponownie wniósł w progi mojego domu kudłaty kuternoga. Miałam wrażenie, że każde machnięcie ogonem wprawia w ruch zastałą, skostniałą energię, która kiedyś wirowała w tych ścianach. I choć wiedziałam, że nigdy mi nie odpowie nawet jednym słowem, codziennie raczyłam go wszystkim, co mnie trapi. A on słuchał i wpatrywał się we mnie tymi swoimi dziwacznymi ślepiami, jakby rozumiał każde słowo.

Gdy pochowałam mojego Waldka, straciłam nie tylko męża. Straciłam też jedynego, prawdziwego powiernika, z którym łączyła mnie wielka przyjaźń. Długi czas musiał minąć, aby w moim życiu pojawił się ten łaciaty przyjaciel. Tak minęło parę miesięcy. Pewnego letniego wieczoru, gdy męczące słońce trochę już odpuściło, wyszliśmy na codzienny spacer.

Łaziliśmy bez celu, ale przypomniałam sobie, że w rynku naszego miasteczka ma miejsce jarmark. Wata cukrowa, obwarzanki, miód w słoikach, chleb ze smalcem i ogórkiem, na scenie jakiś czwartoligowy zespół, a po nim zapomniany kabareciarz.

– Co ty na to, Makowciu? Idziemy zobaczyć? Ale dyszysz, jęzor aż ci wisi do ziemi, na jarmarku kupię ci wodę – powiedziałam do niego. – Idziemy.

Przyzwyczaiłam się już, że Makowiec zwracał na siebie uwagę. Pięknie umaszczony, radosny pies z niesamowitymi oczami często powodował, że ludzie patrzyli się, przystawali, czasem nawet zagadywali o te oczy, a potem, co mu się stało w łapę. Ale ta dziewczynka, która wyłoniła się zza rogu ratusza, gdy szliśmy już w stronę domu – no, muszę przyznać, że wyróżniła się wśród innych ciekawskich.

Oszalał, gdy ją zobaczył

Gdy stanęła naprzeciw nas, znieruchomiała. Totalnie. Zastygła na moment jak sklepowy manekin i rozdziawiła buzię, ręka z kolorowym lodem zatrzymała się w połowie drogi do ust. Wiedziałam, co za chwilę nastąpi: „Ojej, jaki śliczny piesek! Ale ma oczy! Psinko, aleś ty śliczny jest. A co mu się stało w łapkę, proszę pani?” I te de…. Mała ciągle stała jak oniemiała, a ja, szykując się na standardowy zestaw pytań, nawet nie zauważyłam, że Makowiec przywarł do chodnika, a majtanie jego ogona osiągnęło niewiarygodną częstotliwość.

– Barni! – wykrzyknęła w końcu mała.

Teraz i mnie zamurowało. Barni? Jaki Barni? To jest Makowiec!

– Tata! Chodź tutaj! – wrzasnęła gdzieś za siebie dziewczynka. – Barni się znalazł!

Jakiś mężczyzna idący kilka metrów za nią przyśpieszył kroku. Na jego twarzy najpierw pojawiło się zdziwienie, a zaraz potem uśmiech. Ukucnął przy Makowcu i wziął jego kudłaty łeb w obie dłonie, ale nie na długo, bo pies w tym momencie wyrwał się i rozpoczął nieskoordynowany taniec radości, upewniwszy się zapewne, z kim ma do czynienia. Ja, kompletnie zdruzgotana, również zdałam sobie z tego sprawę.

Cóż, tak przecież bywa w życiu. Szczęście jednych oznacza czasem łzy innych. Moje oczy zaszkliły się już, gdy szliśmy w trójkę do mojego mieszkania, ale jakoś wytrzymałam i strumieniem polały się dopiero wtedy, gdy zamknęłam drzwi za Małgosią, jej tatą Maćkiem, no i za Makowcem, który okazał się Barnim.

W drodze opowiadali mi, że pies zniknął po sylwestrze, gdy na ich osiedlu ktoś postanowił zrobić pokaz fajerwerków. Szukali go długo, wieszali ogłoszenia ze zdjęciem. Bez skutku. Trudno się dziwić, pies został potrącony przez samochód w mieście, które od ich domu dzieliło prawie dwadzieścia kilometrów. Jak się tutaj znalazł? Ta zagadka pewnie nigdy nie zostanie rozwiązana, być może w panice przebiegł taki długi dystans, być może ktoś dla hecy wsadził go do samochodu, a potem wyrzucił w innym mieście?

Ja przy herbacie zrewanżowałam się opowieścią o schronisku, pokazałam papiery, potem przekazałam ulubione zabawki Barniego. I tak, po prawie dwóch latach i kompletnie niespodziewanie Barni wrócił do swojego rodzinnego domu.

Znowu zostałam sama

Chciałam cieszyć się ich szczęściem, naprawdę próbowałam. Długi czas zajęło mi przyzwyczajanie się do tego, że znowu jestem sama jak palec. Gdybym miała ogon, pewnie zwisałby smętnie, wlokąc się po podłodze. Pocieszałam się tym, że uszczęśliwiłam tę cudowną, rudowłosą dziewczynkę, która obiecała mi, że namówi tatę, aby przyjechali kiedyś do mnie z Barnim w odwiedziny. Mimo tego, jak bardzo było mi przykro, wiedziałam, że pies jest teraz w miejscu, w którym być powinien.

Minęło kilka miesięcy. Postanowiłam, że znów przygarnę jakiegoś czworonożnego biedaka. W przyszły lub jeszcze następny weekend pojadę do schroniska i wezmę jakiegoś nieszczęśnika, któremu osłodzę trochę los, a on, nie zdając sobie z tego sprawy, uczyni to samo mnie…

W sobotę bardzo padało, zostałam więc w domu, wizytę w schronisku przekładając na następny tydzień. Leżałam pod kocem, gapiąc się w telewizor, gdy do drzwi ktoś zadzwonił. Kiedy mała ruda dziewczynka w szale radości obiecywała mi odwiedziny, nie brałam tego na poważnie. Ot, dziecięce gadanie. I co? I pomyliłam się!

Judasz w drzwiach zakrzywiał rzeczywistość, ale nie na tyle, żebym jej nie poznała. Obok na smyczy stał Barni, a za nią, trzymając coś przed sobą, pan Maciek.

– Małgosia? A co wy tutaj robicie? – gdy otworzyłam drzwi, naprawdę nie musiałam udawać zdziwienia.

Pogłaskałam starego znajomego, który na mój widok wyraźnie się ucieszył.

– Bo my… Bo ja widziałam, że pani się bardzo przywiązała do Barniego – zaczęła dukać mała. – No ale nie da się go rozdwoić. Ale tak się złożyło, że nasz Barni ostatnio zakochał się w suczce sąsiadów. No i urodziły im się dzieci…

Podniosłam głowę.

To coś, co na rękach trzymał tata Małgosi, okazało się najsłodszym szczenięciem, jakie w życiu widziałam. Maluch zaskomlał słodko, gdy pan Maciej podrapał go po włochatej główce.

– No i pomyślałam, że może by pani chciała zająć się jednym z nich? To w końcu syn Bar… to znaczy Makowca – dokończyła, puszczając do mnie oko Małgosia.

Reklama

Wiedziałam, że tym razem nie wytrzymam do końca ich wizyty. Łzy lały się ciurkiem po moich policzkach, już zanim weszli do środka.

Reklama
Reklama
Reklama