Reklama

Nie wiem kto mnie bardziej zmotywował do wyjazdu – mama, wypominająca mi każdą kolejną randkę zakończoną fiaskiem, czy może ciotka, która przy świątecznym stole co roku pytała, czy może jednak „ktoś jest na horyzoncie”. Jakby posiadanie partnera było jedynym wyznacznikiem sukcesu. Miałam dosyć. Trzydzieści lat, świetna praca, własne mieszkanie – a dla nich byłam po prostu „tą, co jeszcze nie znalazła”.

Reklama

Potrzebowałam spokoju

W tym roku postanowiłam uciec. Znaleźć chwilę oddechu w górach, daleko od rodzinnego miasteczka i nieustannego wypytywania. Pensjonat położony tuż przy stoku wydawał się idealnym miejscem. Czyste, górskie powietrze, spokój i książki, które miałam w końcu przeczytać – takie były plany.

Pierwszy poranek w górach przywitał mnie śniegiem skrzypiącym pod butami i widokiem chmur wiszących nisko nad szczytami. Wypożyczyłam narty i ruszyłam na stok. Wiedziałam, że nauka jazdy na nartach w moim wieku to absurd. Ale kto powiedział, że zawsze trzeba być w czymś dobrym?

Weszłam na wyciąg, ściskając kijki tak mocno, że knykcie pobielały. Gdy dotarłam na górę, poczułam, jak adrenalina miesza się z paniką. Instruktor kazał mi pamiętać o „pługach” i „krawędziach”, ale zamiast tego w głowie miałam jedno słowo: zjazd.

Miałam wrażenie, że czas zwalnia. Zjeżdżałam – a raczej staczałam się – z rozpostartymi jak skrzydła rękami, próbując złapać równowagę. Śnieg tryskał spod nart, a ja byłam przekonana, że wyglądam niczym bałwan na sznurku. W pewnym momencie usłyszałam za plecami narastający szum. Odwróciłam się odruchowo i to był błąd. Straciłam równowagę, a wtedy z impetem wpadłam na kogoś.

Staranował mnie

Runęliśmy oboje w miękką zaspę. Otworzyłam oczy, próbując złapać oddech, a przede mną pojawiła się twarz mężczyzny. Miał lekko potargane włosy i spojrzenie pełne irytacji.

– Czy ty nie patrzysz, dokąd jedziesz? – warknął, podnosząc się i otrzepując kurtkę ze śniegu. – To stok, nie autostrada!

Przez chwilę zaparło mi dech – nie dlatego, że bolało, choć owszem, kostka zaczynała się przypominać. Po prostu jego ton wytrącił mnie z równowagi bardziej niż samo zderzenie.

– Ja? – wykrztusiłam, próbując usiąść. – To ty zjeżdżasz jak torpeda! Może naucz się hamować, zanim zaczniesz prawić kazania!

– Hamować? – prychnął, odrzucając na bok kijek. – Może najpierw opanuj podstawy, zanim zdecydujesz się ryzykować życiem innych.

– Przepraszam bardzo, nie wszyscy rodzą się ekspertami w narciarstwie!

Zacisnęłam usta i próbowałam się podnieść. Gdy stanęłam na prawej nodze, poczułam, jak ból przeszywa moją kostkę. Skrzywiłam się i niemal natychmiast usiadłam z powrotem na śniegu.

– Świetnie – wymamrotałam. – Tego mi brakowało.

Byłam zdana na niego

Mężczyzna, mimo widocznej irytacji, zauważył, że coś jest nie tak. Jego spojrzenie złagodniało, choć tylko trochę.

– Coś się stało? – zapytał tonem, który nie brzmiał już jak połajanka.

– Chyba skręciłam nogę.

Zawahał się przez chwilę, a potem westchnął. Kucnął przede mną, przyglądając się mojej nodze.

– Schronisko jest niedaleko – mruknął. – Pomogę ci się tam dostać. Ale pamiętaj, że to ty na mnie wpadłaś.

– Ja? – wycedziłam przez zęby. – Jasne.

– Miło mi, jestem Adam – odparł z lekką ironią. – Chodź, mistrzyni zjazdu, zanim zamarzniemy tutaj na amen.

Trzymając się jego ramienia, ruszyłam ku schronisku. Adam prowadził mnie powoli, a ja co chwilę syczałam z bólu. Oboje milczeliśmy przez pierwsze minuty, aż w końcu nie wytrzymał.

– Jak wpadłaś na pomysł, żeby jechać na narty, skoro nie umiesz jeździć? – zapytał z wyraźnym rozbawieniem.

– Bo ja chciałam uciec od rodziny i świątecznego zgiełku.

Spojrzał na mnie z ukosa.

– Brzmi znajomo. Rodzinne dramaty?

– Raczej niekończące się pytania o to, dlaczego jeszcze nikogo nie mam – odparłam z irytacją. – A ty?

– Mam podobnie, tylko dorzuć do tego dwoje kłócących się rodziców i młodszego brata, który wie wszystko lepiej.

Był uroczy

Parsknęłam, mimo bólu. Ironia w jego głosie była zaskakująco zaraźliwa.

– Wygląda na to, że oboje jesteśmy uciekinierami. Może powinniśmy założyć klub?

– Klub? – Uniósł brwi. – Chyba prędzej grupę wsparcia.

W schronisku posadził mnie przy kominku, a sam rozsiadł się naprzeciwko. Na zewnątrz szalał wiatr, ale w środku panował przyjemny spokój. W świetle ognia wyglądał na mniej zdystansowanego.

– Od jak dawna uciekasz przed świętami? – zagadnął.

– Pierwszy raz. Do tej pory znosiłam rodzinne kolacje pełne pytań o karierę, ślub i dzieci. A ty?

– Trzeci rok – odparł z nutą ironii. – Moja ucieczka zaczęła się po rozwodzie rodziców. Co roku powtarzają ten sam dramat: kto ma prawo do wspólnej choinki.

– To mamy więcej wspólnego, niż przypuszczałam. Rodzina zawsze wie, jak dotknąć najbardziej czułych miejsc.

Adam uniósł kubek w niemym toaście.

– Za samotność, która czasem jest błogosławieństwem.

– I za przypadkowe zderzenia – dodałam, podnosząc swój kubek.

Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w ciszy, a ogień tańczył w naszych oczach.

Zrobiło się romantycznie

Kominek powoli dogasał, a Adam i ja wciąż siedzieliśmy, rozmawiając o wszystkim i o niczym. W pewnym momencie, chyba pod wpływem ciepła i tej dziwnej, swobodnej atmosfery, zapytał:

– Myślisz, że uciekając, coś zmieniamy? Czy tylko przedłużamy nieuniknione?

Jego pytanie trafiło w coś, co próbowałam zignorować od kilku dni.

– Może to nie ucieczka, tylko reset? Chwila, żeby przypomnieć sobie, kim jesteśmy, zanim znowu będziemy musieli być kimś dla innych?

Przyglądał mi się przez chwilę, a potem skinął głową.

– Ładne wytłumaczenie. Ale czy w tym wszystkim jeszcze pamiętamy, kim naprawdę jesteśmy?

– Kim chciałeś być, zanim wszystko się poplątało?

Uśmiechnął się blado.

– Zdecydowanie kimś mniej zmęczonym. A ty?

– Może kimś, kto nie musi niczego udowadniać.

Milczeliśmy przez chwilę, a potem Adam wstał i dodał:

– Może i uciekamy, ale przynajmniej znaleźliśmy schronienie. Nawet jeśli jest tymczasowe.

Myślałam o nim

Promienie wschodzącego słońca przedarły się przez okno schroniska, budząc mnie ze snu. Gdy zeszłam na dół, Adam już tam był, popijając kawę. Wyglądał, jakby rozważał coś ważnego.

– Wstałaś – zauważył bez emocji, choć w kącikach jego ust igrał cień uśmiechu. – Jak kostka?

– Lepiej – odpowiedziałam, choć była to połowiczna prawda. – Zamierzasz wrócić na stok?

Wzruszył ramionami.

– Raczej nie. Dziś muszę wrócić. Zdecydowanie mam już dość uciekania.

Poczułam ukłucie rozczarowania.

– Cóż, dzięki za wczoraj. Bez ciebie pewnie wciąż tkwiłabym na tym stoku.

Wstał, podszedł do mnie i spojrzał z góry.

– To chyba ostatni raz, kiedy pozwalasz komuś wtargnąć do swojego azylu, co?

Zaśmiałam się, próbując ukryć, jak bardzo chciałabym, żeby to nie była ostatnia rozmowa.

– Może. Ale nigdy nie wiadomo, kto zapuka.

Z jego twarzy nie schodził ten lekki, ironiczny uśmiech.

– No to powodzenia. Może kiedyś zderzymy się ponownie.

Patrzyłam, jak wychodzi, a we mnie narastało dziwne uczucie pustki. Nie wiedziałam, dlaczego zaledwie kilka wspólnych godzin potrafiło zostawić taki ślad.

Coś się zmieniło

Dni mijały, a ja wciąż nie mogłam przestać myśleć o Adamie. Może to była jego ironia, może sposób, w jaki zdawał się rozumieć moje frustracje, a może po prostu świadomość, że nie byłam w tej ucieczce jedyna.

W drodze powrotnej do domu, gdy pociąg przejeżdżał przez zalane słońcem pola, przypomniałam sobie ostatnie słowa Adama. Może to nie ludzie wokół mnie stanowili problem, a ja sama – nieumiejętność zaakceptowania, że życie to nie tylko wybory, ale i odwaga, by pozwolić innym zbliżyć się do nas.

Oparłam głowę o szybę i uśmiechnęłam się do swojego odbicia. Może Adam miał rację. Może nie da się uciec od wszystkiego. Ale można czasem zatrzymać się w miejscu i spróbować coś zrozumieć. Nawet jeśli trzeba będzie zacząć od samego początku.

W sercu czułam coś dziwnego, jakby radość z tego, że tym razem, choć przypadkiem, ktoś zapukał do mojego zamkniętego świata. A ja nie zamknęłam drzwi.

Reklama

Wiktoria, 34 lata

Reklama
Reklama
Reklama