„Odkąd mąż nie żyje sąsiadki nie dają mi spokoju. Robią ze mnie oszustkę, która chce dorobić się na śmierci ukochanego”
„W tamtej chwili jeszcze nie zrozumiałam. Dopiero gdy wróciłam do mieszkania, dotarł do mnie prawdziwy sens jej słów. Zaczęłam płakać. Zrobiło mi się tak strasznie przykro… Przecież nie wzięłam za niego nawet złotówki! Bo niby jak?! Nie dostałam nic i nic bym nie wzięła, bo do dziś uważam, że jeżeli w życiu będę potrzebowała pomocy, to znajdą się ludzie, którzy wyciągną pomocną dłoń”.
- Anna, 40 lat
Pochodzę ze Śląska i jestem żoną dawcy. Tak to się w szpitalu mówi: „żona dawcy”. Zdążyłam się już do tego określenia przyzwyczaić. Nieszczęście, które mnie spotkało, wydarzyło się dokładnie 465 dni temu. To może dziwne, ale liczę dni od chwili, gdy zabrakło męża obok mnie. Zbieram każdy niczym koralik i po miesiącu przynoszę na jego grób. Mówię wtedy do niego:
– Zobacz, mój kochany, ile szczęścia innych uzbierałeś. I robi mi się ciut lżej na duszy.
Feralnego wieczoru mój mąż wracał do domu samochodem
Było już po zmroku, droga niezbyt widoczna we mgle. Doszło do wypadku. Samochód ciężarowy zagranicznego przewoźnika nieoczekiwanie zjechał na pas, którym poruszał się Mirek. Przyczyną była awaria układu kierowniczego. Jak potem dowiedziałam się od policji, mąż jeszcze próbował uniknąć czołowego zderzenia. Zjechał na pobocze i rozbił się o ziemny wał. Wyrzuciło go przez przednią szybę. Uderzył głową w drzewo… Jadący za nim kierowcy wezwali karetkę. Szpital był niedaleko, więc piętnaście minut później zajmowali się już nim lekarze. Mirka zawieziono wprost na stół operacyjny. Zarządzono trepanację czaszki, lecz nie dało się już nic zrobić. Nie został ani jeden kawałeczek kości, który nie byłby pęknięty lub złamany. Jeden z lekarzy pokazał mi zdjęcia z tomografii komputerowej. Potem spytał:
– Czy zgodzi się pani, żeby pobrano narządy od pani męża?
W tamtym momencie stanął mi przed oczami obiad, który jedliśmy rok wcześniej. Jakby los zakreślił krąg w czasie i niczym pokerowy gracz powiedział: „Sprawdzam!”. Mirek zgodził się na… niekompletny pogrzeb. Po kolacji razem z naszą trzynastoletnią córką obejrzeliśmy w telewizji film dokumentalny, w którym była mowa o przeszczepach serca. Ja i mąż zaczęliśmy rozmawiać na temat transplantacji. Nagle Marysia, patrząc na mnie, spytała:
– A gdyby mi się coś stało, oddałabyś moje serce innej osobie?
Spojrzałam na Mirka.
A po chwili odpowiedziałam, że tak właśnie bym postąpiła.
– Dlaczego?
Przytuliłam wtedy córkę i powiedziałam, że kocham ją nie za jej wygląd, za blond włosy, niebieskie oczy… Nie kocham za to, co ma w sobie, ale kim jest. Tylko tak można oceniać każdego człowieka i tylko taką miarą mierzy się miłość. Pamiętam, że wówczas mój mąż siadł obok i objął nas obie.
– Gdyby coś mi się przytrafiło… – odezwał się poważnym tonem – wtedy obie macie pamiętać, że zgadzam się na to, aby mój pogrzeb był niekompletny.
Naturalnie zrozumiałyśmy, o czym mówi. A pod koniec tej rozmowy Mirek przyznał, że już wcześniej myślał o oddaniu swoich narządów potrzebującym. Nawet w dokumentach zostawił notatkę, że w razie nieszczęścia wyraża na to zgodę. Zaczęliśmy później żartować i śmiać się, jak wyglądałby taki „niekompletny” pogrzeb. To była zwykła kolacja i normalny temat, na który można rozmawiać z bliskimi. No i dokładnie rok później ten doktor spytał, czy wyrażam zgodę na pobranie kilku narządów… Chodziło o rogówki, nerki, wątrobę i serce.
Lekarze zapewnili, że organy męża są zdrowe i z pewnością pomogą innym wrócić do zdrowia i normalnego życia. Wtedy nagle wydało mi się, że w głębi korytarza widzę Mirka… Szedł w moją stronę. Na jego twarzy malował się spokój. Byłam pewna, że już jest szczęśliwy i o nic się nie kłopocze. A może to był tylko poblask światła, kiedy łzy zalały mi oczy?…
Powiedziałam lekarzowi:
– Skoro mojego męża już nie ma wśród nas, niech żyje ktoś inny. Niech to będzie dar Mirka dla kogoś, kto swoim życiem uszczęśliwi najbliższe mu osoby. Miałam nikłe pojęcie o transplantologii. W naszym miasteczku na te tematy raczej się nie rozmawiało. Pamiętam nawet, że kiedy jeszcze byłam małą dziewczynką, ksiądz wiele razy powtarzał, że człowiek powinien być pochowany w „całości”.
– Jeśli zabraknie mu jednej nogi – śmiał się ksiądz – to jak dojdzie przed tron Wiekuistego?!
Sąsiadki były w szoku i tego nie kryły
Wtedy, na tamtym szpitalnym korytarzu, poczułam ulgę graniczącą ze szczęściem – oto jakiś człowiek będzie mógł żyć dzięki sercu, które mnie kochało… Kiedy podjęłam decyzję, przestałam się bać. Przepełniła mnie wówczas radość! To tak, jakbym oszukała śmierć. Powiedziałam sobie wówczas w myślach:
„Śmierć zabrała mi to, co Bóg dał mi najdroższego na świecie. Ale nie dostanie mojego kochania całego! Jestem od niej mocniejsza i drwię z jej mocy!”.
Zatem zrobiłam tak, jak ustaliliśmy wtedy z mężem po obejrzeniu filmu o transplantologii – zgodziłam się na pobranie od niego narządów wewnętrznych. Wróciłam do domu. Następnego dnia przyszły sąsiadki. Zaczęły mnie pocieszać. Jedna z nich spytała, kiedy odbędzie się pogrzeb. Odpowiedziałam, że nieprędko. Nie miałam wówczas siły tłumaczyć im dlaczego. Po prostu umówiłyśmy się na następny dzień…
Do dziś tamto popołudnie stoi mi przed oczami. Jak było umówione, sąsiadki przyszły po obiedzie. Znowu padło pytanie o pogrzeb. Odparłam, że odprowadzenie zwłok na cmentarz nastąpi dopiero za kilkanaście dni. Po prostu lekarze muszą mieć czas na pobranie narządów od mojego Mirka.
Jedna z kobiet spojrzała tak, jakby po raz pierwszy zobaczyła mnie na oczy. Dwie inne zaniemówiły. Potem wszystkie trzy pod błahym pozorem wyszły z mojego domu, żegnając się ze mną oschle. Widziałam potem przez okno, jak z ożywieniem rozmawiały o czymś na ulicy.
Trzy tygodnie później odbył się pogrzeb, a po dwóch miesiącach PZU wypłaciło nam odszkodowanie. I wtedy się zaczęło. Nikt nie chciał wierzyć, że Mirek ubezpieczył się na sto tysięcy na wypadek śmierci. Zaczęły docierać do mnie plotki, że sprzedałam męża, i to za jego organy dostałam taką górę pieniędzy.
– Nareszcie mąż ci pomoże wyremontować dach – usłyszałam pewnego dnia od sąsiadki mieszkającej przez płot. – No
i chyba kupicie nowy samochód.
W tamtej chwili jeszcze nie zrozumiałam. Dopiero gdy wróciłam do mieszkania, dotarł do mnie prawdziwy sens jej słów. Zaczęłam płakać. Zrobiło mi się tak strasznie przykro… Przecież nie wzięłam za niego nawet złotówki! Bo niby jak?! Nie dostałam nic i nic bym nie wzięła, bo do dziś uważam, że jeżeli w życiu będę potrzebowała pomocy, to znajdą się ludzie, którzy wyciągną pomocną dłoń. Ale takie słowa rzucane przez podłość i niezrozumienie strasznie bolą!
Obmowy i plotki nasilały się
Pewnej niedzieli, nie wymieniając mojego nazwiska, proboszcz na kazaniu powiedział o nagannym handlu ludzkimi narządami. Jak miałam zaprzeczyć, że to wszystko jest kłamstwem, podłą obmową zawistnych i głupich ludzi?! Jak?! Ten dźwięk mnie uspokaja, daje siłę Gdy już było bardzo źle i nie mogłam wytrzymać tych spojrzeń i szeptów, nieoczekiwanie przyszedł do mnie list. I po raz pierwszy od dłuższego czasu zrobiło mi się lżej na duszy. Pewna kobieta dziękowała mi za uratowanie życia męża…
Po raz pierwszy od dłuższego czasu mogliśmy razem usiąść do stołu całą rodziną – pisała. – Nigdy nie przypuszczałam, że zwykły posiłek może sprawić nam tyle radości. A wszystko dzięki darowi, którego Pani nie poskąpiła potrzebującym. Nerki uratowały mojemu mężowi życie. Dziękuję! Codziennie modlimy się za Pani zdrowie i szczęście, a także za wieczny odpoczynek Pani męża. Jeszcze raz Bóg zapłać!
Odtąd często myślę o osobach, które zostały obdarowane organami Mirka. Nie zastanawiam się jednak nad tym, co robią, czym się zajmują, tylko jak się czują i czy są szczęśliwe. Wiem, że nerki otrzymał trzydziestosześcioletni mężczyzna. Serce przeszczepiono dwudziestoletniej dziewczynie, oczy jakiemuś szesnastolatkowi. I właśnie te dni, kiedy inni cieszą się życiem, niczym koraliki co miesiąc zanoszę na grób męża.
Wiosną ubiegłego roku pojechałyśmy na Jasną Górę. Wzięłam udział w pielgrzymce dziękczynnej organizowanej dla rodzin dawców i biorców. Kiedy przekroczyłam bramę klasztorną, odniosłam niejasne wrażenie, że ktoś idzie obok mnie. Pomyślałam wówczas o Mirku i zrobiło mi się raźniej na sercu.
Z córką miałam spotkać się wieczorem w Domu Pielgrzyma. Po chwili błądzenia wreszcie znalazłam budynek. Krążąc po korytarzach, podeszłam do jakiejś kobiety i poprosiłam o wskazanie sali, w której odbywa się miting.
– Oddała pani narządy swojego męża?! – spytała kobieta, a kiedy skinęłam głową, powiedziała, że… popełniłam grzech!
Chciałam odpowiedzieć jej coś z oburzeniem, lecz akurat zadzwoniła moja córka, co poznałam po charakterystycznym dzwonku: to bicie serca Mirka…Jego operacja była nagrywana. Kilkusekundowe nagranie zostało zapisane w chwili, gdy kardiochirurg robił kontrolne USG. Godzinę później serce mojego męża pobrano do transplantacji. Kobieta spojrzała na mnie zaskoczona, a ja uśmiechnęłam się z poczuciem ogromnego spokoju.