„Od śmierci męża minęło 10 lat, a ja nadal marznę sama pod kołdrą. Jestem gotowa na miłość choćby od dzisiaj”
„Ostatnio przekonałam się, że na damsko-męską przygodę nigdy nie jest za późno. Przez dziewięć lat po śmierci męża uczyłam się żyć w ciszy. Aż podczas rehabilitacji poznałam Franciszka – mruka z siwą głową i spojrzeniem, które nic mi nie mówiło. Odnaleźliśmy w sobie coś, czego nikt się po nas już nie spodziewał – czułość, bliskość i drugą szansę”.

- Redakcja
Przez te dziewięć lat od śmierci męża nauczyłam się jeść śniadanie sama, przerywać serial w połowie, bo i tak nie mam z kim o nim pogadać, i zasypiać w pustym łóżku, bez tego jego chrapania, które kiedyś doprowadzało mnie do szału. Teraz… czasem go nawet brakuje. Córka, Anna, dzwoni w piątki. Tylko w piątki. Żebym się nie skarżyła, mówi, że ma dzieci, robotę, męża z refluksem. „Mamo, dajże spokój, przecież nic ci nie brakuje”.
Brakuje. Ale tego się nie mówi. Nie przy dzieciach. Bo się potem patrzą, jakbyś zdziwaczała. Po operacji biodra trafiłam na rehabilitację. Pokój współdzielony z panią Leokadią, która chrapie jeszcze gorzej niż Władek, i która codziennie wprasza się na krzyżówki. Personel miły, ale traktuje nas jak dzieci. „Proszę, pani Ireno, podnieść nóżkę. Nie tak wysoko! Brawo!” – jakbym była na zajęciach rytmicznych dla przedszkolaków.
Ale to tam, wśród tych wszystkich bolących stawów i skrzypiących kul, pojawił się on. Franciszek. Siwy, chudy, z miną wiecznie znudzonego kota. Kiedy pierwszy raz usiadł koło mnie na ćwiczeniach, rzucił mi jedno spojrzenie i odwrócił głowę. „No pięknie,” pomyślałam. „To będzie znajomość życia.”
– Pani Ireno, to pan Franciszek – powiedziała terapeutka z entuzjazmem. – Od dziś będzie z panią w parze!
– Świetnie – mruknęłam, choć miałam ochotę zapytać, czy nie da się sparować mnie z tą uroczą laską z Parkinsonem, która przynajmniej się uśmiecha.
Franciszek spojrzał na mnie kątem oka i tylko sapnął.
– No to będzie wesoło – szepnęłam bardziej do siebie niż do niego.
Ćwiczyliśmy razem w ciszy. Milcząc, potykając się o własne kule i godność. I wtedy, po skończonej serii, usiadł obok mnie i powiedział:
– Ma pani śmieszne kapcie. Z królikiem?
– Z przeceny – odparłam z ironią.
I wtedy, po raz pierwszy, uśmiechnął się. Delikatnie. Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek będę z kimś piła herbatę, nie czując się niezręcznie. A jednak.
W końcu zapytał
Franciszek miał w sobie coś takiego, co sprawiało, że człowiek nie wiedział, czy chce z nim rozmawiać, czy uciekać. Milczał długimi godzinami, ale kiedy już coś powiedział, to zwykle trafiał w samo sedno. Chodziliśmy razem na ćwiczenia, czasem wspierając się nawzajem, bo oboje mieliśmy dni, gdy ciało odmawiało współpracy. Przestałam zwracać uwagę na jego mrukliwość. Było w niej coś znajomego. Może nawet potrzebnego.
Zaczęliśmy siadać razem na ławce przy wejściu, w tej strefie przejściowej między ośrodkiem a światem, który udawał, że o nas pamięta. Najpierw milczeliśmy. Później podawał mi termos z herbatą. W końcu zaczął zadawać pytania. Proste, o pogodę, o pogodynkę, o to, czy pamiętam programy z lat siedemdziesiątych. Zaczęłam się łapać na tym, że czekam na te rozmowy. Że szukam jego sylwetki, kiedy wychodzę na korytarz.
Pewnego popołudnia, kiedy słońce przypiekało aż za bardzo jak na październik, usiedliśmy jak zwykle na naszej ławce. Dzień był cichy. Trawa przycięta, ptaki gdzieś się pochowały. Franciszek wziął głęboki oddech i powiedział:
– Irena… co ci zostało z tamtego życia?
Poczułam, jak moje gardło się zaciska. Nie wiedziałam, czy pyta z ciekawości, czy z bólu. Zastanawiałam się, co mu odpowiedzieć. Odruchowo zaczęłam skubać nitkę z rękawa swetra, jakbym tam miała znaleźć odpowiedź.
– Nie wiem – powiedziałam cicho. – Czasem jak się budzę, to naprawdę nie wiem, po co. Dzień jak dzień. Herbata, gazeta, czekanie aż minie. Kiedyś miałam psa, ale zdechł. Potem miałam męża, ale on też... no odszedł. I tak zostałam z radiem i paprotką.
Spojrzał na mnie z ukosa i skinął głową.
– Ja też nie wiedziałem. Aż poznałem ciebie.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Siedzieliśmy tak chwilę w ciszy. On patrzył gdzieś w dal, ja na jego dłonie. Chwilę później, zupełnie niespodziewanie, sięgnął do mojej dłoni i dotknął jej lekko. Nie cofnęłam się. Tylko po raz pierwszy od bardzo dawna poczułam, że rumienię się jak dziewczynka.
„Nie rób sobie złudzeń”
Wróciłam do domu w niedzielę, z torbą pełną brudnych ubrań i notatką od rehabilitantki, że „rokowania dobre, pod warunkiem systematyczności”. Włączyłam radio, powiesiłam płaszcz, wstawiłam wodę. Wszystko jak zwykle. I nic już nie było jak zwykle.
Telefon zadzwonił po siedemnastej. Anna. Zawsze dzwoniła w piątki, ale może się pomyliła.
– To był tylko kolega z rehabilitacji, prawda, mamo? – zapytała od razu, bez żadnego „cześć”.
Zamilkłam na chwilę. Westchnęłam.
– Nie wiem. Chyba nie tylko. Lubiliśmy ze sobą rozmawiać. To miłe, nie?
– Mamo... nie rób sobie złudzeń – powiedziała chłodno. – Masz swoje lata. To pewnie samotny pan, który potrzebował rozmowy. Nic więcej.
– I co z tego? – zapytałam cicho. – Może ja też potrzebowałam.
– Nie wciągaj się, dobrze? – przerwała mi. – Szkoda, żebyś się potem rozczarowała. Lepiej nie przywiązywać się do takich znajomości.
Przyjęłam to w ciszy. Jak kiedyś reprymendę od nauczycielki w szkole.
Po rozmowie długo siedziałam na krześle, patrząc w okno. I pomyślałam, że starość nie tylko odbiera ciało. Odbiera też prawo do uczuć. A dzieci – choćby najbardziej kochane – czasem traktują cię tak, jakby nic ci się już nie należało.
Zgodziłam się od razu
Minęło kilka dni, kiedy zadzwonił.
– Irena, jestem w mieście. Mam pomysł. Może obiad? – zapytał tak, jakbyśmy się widywali co wtorek.
Nie zapytałam, co za pomysł. Zgodziłam się od razu. Poszłam do fryzjera, który zapytał, czy farbować jak zwykle, a ja odpowiedziałam, że nie – niech będzie siwo, ale porządnie.
Franciszek czekał przed restauracją w granatowej kurtce. Uśmiechnął się na mój widok, trochę nieśmiało. Weszliśmy do środka. Miejsce było ciche, z białymi obrusami i zupą pomidorową, która smakowała jak u mojej matki.
Rozmawialiśmy powoli. O wojsku, o pierwszych dzieciach, które się urodziły, zanim jeszcze byliśmy gotowi na dorosłość. O żonach i mężach, których już nie ma. I o synu Franciszka.
– Tomek myśli, że ojciec to tylko obowiązek. Raz w miesiącu zabiera mnie do lekarza. A potem się spieszy.
– Moja Anka też się spieszy – odpowiedziałam. – Ale ona uważa, że martwienie się o mnie to już wystarczająca czułość.
Po obiedzie poszliśmy na spacer. Park był prawie pusty, kasztany leżały w trawie. Szliśmy wolno, trochę nieporadnie. W pewnej chwili Franciszek dotknął mojej dłoni. Chciałam ją zabrać, ale nie potrafiłam.
Spojrzał mi w oczy i powiedział spokojnie:
– Nie myślałem, że jeszcze z kimś tak będę.
Zatrzymałam się. Zadrżałam lekko.
– Ja też nie – wyszeptałam. – Myślałam, że to już wszystko za mną.
Patrzył na mnie długo, jakby widział mnie po raz pierwszy.
– Nie. Ty jesteś moja.
Poczułam, że nie mam nic do dodania. Tylko ta ręka w jego dłoni. I to, że w tamtej chwili, pod drzewem pełnym ptaków, znowu byłam kobietą.
Traktowali nas jak dzieci
W sobotę przyszliśmy razem. Anna i Tomek, jego syn, umówili się ze mną i z Franciszkiem w kawiarni. Usiadłam obok Franciszka. On milczał, jak zwykle. Ja też wiedziałam, że nie będzie to przyjemne popołudnie.
Anna zaczęła pierwsza.
– Mamo, musimy porozmawiać. My z Tomkiem... uważamy, że to wszystko wymknęło się spod kontroli.
– Co się wymknęło? – zapytałam. – To, że ktoś mi podał rękę?
Tomek skrzywił się.
– Chodzi o stabilność. O to, że to może nie potrwać, a pani się przywiązuje. Ojciec nie jest w najlepszym stanie. Nie chcę, żeby ktoś został zraniony.
Spojrzałam na nich oboje. Dwoje dorosłych ludzi, którzy jeszcze niedawno sami potrzebowali, żeby im zapinać kurtki. Patrzyli na nas jak na dzieci, które trzeba postawić do pionu.
– Czy dlatego, że mam zmarszczki, nie mogę być szczęśliwa? – zapytałam spokojnie.
– Czy według was jestem już za stara na bliskość?
Anna odwróciła wzrok.
– Nie o to chodzi...
– A o co? – dopytałam. – Bo ja czuję się, jakbyście przyszli tu we dwójkę i próbowali odciąć mnie od jedynego ciepła, jakie mam w tym roku.
Franciszek wziął moją dłoń. Trzymał mocno, pewnie, tak jakbyśmy stali na środku drogi i miał mnie osłonić przed nadjeżdżającym samochodem.
– Jesteśmy razem – powiedział cicho, ale stanowczo. – I to nie wasza sprawa.
Anna zamilkła. Tomek podrapał się po karku i westchnął. Rozmowa nie trwała długo. Wyszli bez pożegnania. A my siedzieliśmy dalej. I choć herbata dawno wystygła, nie chciało mi się ruszać.
Został na śniadanie
Nie rozmawialiśmy o tamtym spotkaniu. Ani słowem. Po prostu któregoś dnia Franciszek przyszedł do mnie z bułkami i śliwkami w torbie. Zostawił buty w przedpokoju i powiedział:
– Zostanę dziś na śniadanie.
Zrobiłam jajka sadzone, takie, jakie kiedyś robiłam Władkowi. Tylko że wtedy jadłam sama. Teraz siedział naprzeciwko mnie człowiek, który zjadał każde żółtko do końca i jeszcze poprawiał kromką chleba.
Po śniadaniu leżeliśmy na wersalce. Czytałam na głos opowiadanie z gazety, a on słuchał z zamkniętymi oczami. Co jakiś czas komentował coś krótkim „mhm” albo „dziwne, ale dobrze napisane”. W pewnym momencie przerwałam i spojrzałam na niego.
– Myślisz, że to się nam zaraz skończy?
– Myślę, że nie trzeba o tym myśleć – odpowiedział. – Wystarczy być.
Wieczorem gotowaliśmy razem zupę ogórkową. Mieszaliśmy ją na zmianę, jakby to był jakiś ważny rytuał. Potem długo siedzieliśmy przy kuchennym stole, a ja złapałam się na tym, że czuję się spokojna. Po raz pierwszy od dawna.
Kiedy już leżeliśmy przykryci kocem, patrząc w sufit, Franciszek powiedział cicho:
– Gdyby ktoś zapytał mnie dzisiaj, co mam, odpowiedziałbym, że mam ciebie.
Odpowiedziałam tylko:
– Nie wiem, jak długo to potrwa. Ale wiem, że to moje.
W nocy nie mogłam zasnąć. Nie dlatego, że coś mnie bolało. Po prostu bałam się, że to się skończy. Ale może Franciszek ma rację: Nie myśl, Irena, tylko bądź. Tak sobie powtarzałam w myślach.
Irena, 71 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przepisałam dom na syna, bo obiecał mi opiekę. Najpierw zrobili mi pokój w składziku na szczotki, potem było tylko gorzej”
- „Ukochany przestrzegał biurowych zasad jak ksiądz 10 przykazań. Nawet w imię miłości nie zrzucił maski zimnego biurokraty”
- „Za miłosne nadgodziny z szefem, dostałam premię uznaniową. W życiu trzeba łączyć przyjemne z pożytecznym”