Reklama

Siedziałam w kuchni. To było jedyne ciepłe miejsce w całym domu. Kaloryfer ledwo zipał, ale wystarczało, by herbata nie zamarzła w szklance. Reszta domu – ciemna, zimna, zamknięta. Przechodziłam przez niego rzadko, jak przez muzeum wspomnień. Ale żyłam tutaj, w tej kuchni. W niej spałam, jadłam, myślałam. Głównie o niej. O Justynie. Mojej córce, której nie chciałam zostawić tej zlodowaciałej schedy – życia w chłodzie, życiu bez wyboru. Kuchnia pachniała chlebem, stęchlizną i cichą rezygnacją.

Czasem zapalałam świeczkę – nie z romantyzmu, ale dlatego, że żarówka w przedpokoju przepaliła się dwa miesiące wcześniej. Każdą złotówkę oglądałam z dwóch stron. Na stole w pokoju Justyny – tym, który trzymałam zamknięty – leżała koperta. W środku pieniądze na stancję. Do tego krótki list na pożółkłej kartce: „Na życie, kochanie”. Pisałam go starannie, żeby wyglądało spokojnie. Jakby mi nie drżały palce. I powiedziałam do siebie, jakby to była przysięga, której nikt nie słyszy:

– Niech jej będzie ciepło, choćbym ja miała zamarznąć.

W drzwiach nagle stanęła Wiesia, sąsiadka, z siatką jajek w ręce.

– Ty znowu sama? Nie boisz się tak w tej zimnicy? – zapytała, nie kryjąc troski.

Uśmiechnęłam się lekko. Tylko tyle, by nie robić jej przykrości.

Bo ja mam ogień w sercu, Wiesiu. Wystarczy – odpowiedziałam.

Nie zaglądała dalej. Wiesia dobrze wiedziała, że nie chciałam, by ktokolwiek widział, jak naprawdę wyglądało moje życie. Gdy wyszła, wróciłam na swoje miejsce przy kuchennym stole. Położyłam dłonie na czajniku – jedynym źródle ciepła, jakie wtedy miałam.

Justyna była moją dumą

Zwykle przychodził przed południem. Zawsze ten sam rytuał: pukanie do drzwi, potem jego znajomy głos – taki trochę za głośny, jakby się bał, że go nie usłyszę.

– Poczta! – zawołał i tego dnia.

Otworzyłam drzwi, przytrzymując je nogą, żeby nie uciekło całe ciepło z kuchni.

– O, jak zwykle cieplutko tylko w jednym miejscu – rzucił z uśmiechem, rozglądając się dyskretnie po przedpokoju. – Czemu tylko tam Pani grzeje?

– Mam w sobie ogień większy niż w grzejniku – odpowiedziałam, jak zawsze z tą samą wymówką, którą zdążyłam już dobrze wyćwiczyć.

Podał mi kilka listów i małą reklamówkę z kalendarzem od gminy. Skinęłam głową na podziękowanie i już chciałam zamknąć drzwi, ale jeszcze coś dodał.

– Córka w Warszawie, tak?

– Tak – przytaknęłam krótko. – Studiuje.

– No to dobrze. Niech się uczy. A pani to dzielna kobieta, oj, dzielna…

Nie odpowiedziałam. Tylko się uśmiechnęłam. Odwróciłam się i wróciłam do kuchni. Drzwi zamknęły się za mną z głuchym stukiem. Siadłam przy stole i chwyciłam w dłonie czajnik, który przed chwilą zszedł z gazu. Oparłam o niego palce. Ogrzewał mnie lepiej niż piec. Spojrzałam na telefon. Nacisnęłam ekran. Napisałam krótką wiadomość. „U mnie wszystko dobrze, ucz się, dziecko”. Zatrzymałam się na chwilę, zanim kliknęłam „wyślij”. Patrzyłam na te kilka słów, które nie mówiły nawet ułamka prawdy. A potem, już tylko w myślach, dodałam: „...żebyś ty nigdy nie musiała tak marznąć”.

Przez chwilę siedziałam w ciszy. W kuchni było jasno od zimowego słońca wpadającego przez okno, ale nie dawało ono żadnego ciepła. Usiadłam wygodniej, opierając się o oparcie krzesła. Zamknęłam oczy. Przypomniała mi się Justyna, gdy miała może pięć, może sześć lat. Nosiła wtedy szalik, który jej sama zrobiłam – wełniany, żółty w białe paski. Nikt takiego nie miał. Chodziła w nim wszędzie, nawet latem, bo twierdziła, że wtedy będzie „cieplejsza w środku”.

Ojciec Justyny zniknął, zanim zdążyła ten szalik zgubić. Po prostu któregoś dnia nie wrócił. Zostawił tylko swój kubek na półce i kilka ubrań w szafie. Nie pytała o niego długo. A ja… przestałam o nim mówić niemal od razu. Ale nie przestałam czuć. To było już dawno. A jednak wciąż potrafił wrócić w moich myślach, jak zimny przeciąg przez niedomknięte okno. Był błędem. Ale Justyna – ona była moją dumą. Moją decyzją. Zamknęłam telefon, odstawiłam czajnik i wstałam. Czas było obrać ziemniaki. O szesnastej miała zadzwonić. Chciałam mieć wszystko gotowe. Nawet jeśli nie zje ze mną kolacji – bo przecież była daleko – to ja mogłam jeść z myślą o niej.

Nie chciałam jej litości

Zadzwoniła punktualnie, jak zwykle w środę. Wzięłam telefon z parapetu i odebrałam, zanim zdążył zadźwięczeć drugi raz.

– Cześć, mamo! – jej głos od razu rozjaśnił mi kuchnię bardziej niż to blade słońce zza szyby. – Mam tylko chwilkę, bo zaraz mam zajęcia, ale muszę ci powiedzieć, co się dzisiaj wydarzyło!

Słuchałam uważnie, choć niewiele mówiłam. Opowiadała o uczelni, o koleżankach, o jakimś wykładzie, który „zmienił jej myślenie o wszystkim”. Śmiała się. Była pełna życia.

– Mamo, tu dopiero życie, tyle się dzieje! Nie rozumiem, jak ty tam możesz wytrzymać sama…

Uśmiechnęłam się do telefonu.

– Ja mam wszystko, czego mi trzeba.

– Nie mów tak, mamo. Żal mi cię czasem – dodała cicho.

Zamilkłam. Nagle zrobiło mi się zimno, chociaż czajnik jeszcze parował na kuchence. Nie odpowiedziałam nic. Tylko czekałam, aż powie „muszę lecieć”. I powiedziała. Gdy odłożyłam telefon, usiadłam z powrotem przy stole. Dłonie mi drżały. Nie ze starości. Ze złości. Ze smutku. Nie chciałam jej litości. Nie po to rezygnowałam ze światła w łazience i drugiego koca na noc, żeby teraz słyszeć współczucie. Nie rozumiała. I lepiej, żeby może nie zrozumiała już nigdy.

Zaczęłam po cichu płakać

Obudziłam się w środku nocy. Na dworze wiało tak, że szyby trzeszczały w ramach. Miałam na sobie dwie bluzy i stary płaszcz, ale zimno weszło mi pod skórę i nie chciało odejść. Próbowałam zasnąć z powrotem, ale zamknęłam oczy i zobaczyłam ją — Justynę, jeszcze malutką, biegła przez sad w różowych kaloszach. Zatrzymała się pod jabłonią, spojrzała na mnie, a potem zniknęła. Tak po prostu. Leżałam długo, patrząc w sufit. A potem zaczęłam płakać. Po cichu, żeby nie słyszeć siebie samej.

Przypomniałam sobie, jak kiedyś przysięgłam sobie, że Justyna nigdy nie będzie musiała „gnić na wsi”, jak ja. Nie będzie chodzić spać o siedemnastej zimą, bo nie stać jej na prąd. Nie będzie gotować ziemniaków na wodzie z kranu, bo wszystko inne to luksus. A jednak ta wieś tak bardzo bolała, gdy się w niej zostało samej. Wstałam. Na stole leżała kartka, czysta, pożółkła na brzegach. Siadłam i napisałam do niej list. Długi, ciepły, o tym, jak bardzo jestem dumna. O tym, jak dobrze, że jej się udaje. I o tym, że tu też wszystko gra.

Nie wysłałam go. Złożyłam na pół i schowałam do szuflady. Może kiedyś jej pokażę. A może nie... Potem, nie wiem czemu, zaczęłam myśleć o jej ojcu. Przypomniałam sobie, jak trzasnęły drzwi tamtego dnia i jak nie otworzyły się już nigdy więcej. Może po prostu nie byłam stworzona do tego, żeby ktoś przy mnie został. Ale to nic. Miałam Justynę. I to było wszystko.

Zrobiło mi się nagle gorąco

Zadzwoniła późnym popołudniem. Głos miała zdyszany, jakby dopiero co wybiegła z tramwaju.

– Mamo, tylko na chwilę, chciałam ci coś powiedzieć. Może mnie nie być na święta. Jeszcze nie wiem.

Zamrugałam. Wbiłam wzrok w obierane jabłko, jakbym mogła w nim znaleźć sens.

– Jak to może cię nie być? – powtórzyłam cicho.

– No bo jedna z koleżanek zaprasza mnie na wspólny wyjazd. Taki w góry. Jej tata ma domek. To by było tylko kilka dni…

Nie słyszałam dalszego ciągu. Nagle zrobiło mi się gorąco. W kuchni, w której od tygodni chodziłam w płaszczu.

– Ty nawet nie wiesz, ile mnie kosztuje twoje życie! – powiedziałam ostrzej, niż planowałam.

Po drugiej stronie zapadła cisza. A potem:

– Mamo, ale ja cię o to nie prosiłam.

Zamilkłam. Ręce mi opadły, jabłko potoczyło się po stole. Nie potrafiłam już nic powiedzieć. Słyszałam tylko, jak oddychała.

– Przepraszam, muszę kończyć – powiedziała w końcu. – Zadzwonię jutro.

Rozłączyła się. Siedziałam jeszcze długo z telefonem w ręce. Nie płakałam do słuchawki. Płakałam dopiero, gdy ją złożyłam i odłożyłam na parapet. Może rzeczywiście nie prosiła. Może to ja chciałam za dużo dać.

Mała pczuszka od córki

Zajrzałam do łazienki, choć nie robiłam tego często. Lustro było zaparowane, bo grzałam wodę na gazie i w końcu udało mi się umyć włosy. Stałam przed sobą w ręczniku, ze zmęczoną twarzą i mokrą grzywką. Przez chwilę patrzyłam, jakby to była obca kobieta.

– Nie jestem biedna – powiedziałam na głos, szeptem, jakby ktoś mógł podsłuchać. – Jestem dumna.

Milczenie odpowiedziało mi chłodno. Przetarłam dłonią lusterko, żeby widzieć lepiej.

– Ale tak bardzo chciałabym... żeby ktoś mnie też kiedyś wybrał.

Spojrzałam sobie prosto w oczy. Były zmęczone, ale nie puste. Takie, które wszystko widziały i dalej patrzyły przed siebie. Wtedy ktoś zapukał do drzwi. Zerknęłam przez okno. To był on, listonosz. Zawsze ten sam płaszcz, ta sama czapka. Otworzyłam szybko, jeszcze w kuchennym fartuchu, z mokrymi rękawami.

– Dzień dobry. Mała paczka do pani. Od córki – powiedział i podał mi owinięty papierem kartonik.

Podziękowałam, zamknęłam drzwi i usiadłam z przesyłką przy stole. Drżały mi ręce, zanim ją otworzyłam. W środku był czerwony termofor, paczka herbaty i krótki list: „Kocham cię. Trzymaj się ciepło. Wiem już teraz wszystko.” Nie potrafiłam tego przeczytać drugi raz, bo oczy wypełniły się łzami.

Nie czułam się już samotna

Rozpaliłam piec w pokoju córki. Po raz pierwszy od tygodni. Długo się zbierałam. Drewno było wilgotne, ogień nie chciał chwycić, ale w końcu się udało. Powoli, nieśmiało, płomienie zaczęły tańczyć za szybą. Przyniosłam stamtąd swój stary koc, ten gruby, brązowy i usiadłam przy łóżku Justyny. Na pościeli położyłam termofor. Parzył przez tkaninę, ale nie odsłaniałam dłoni. Nie chciałam puścić tego ciepła.

Patrzyłam na jej rzeczy – plakaty na ścianie, puste biurko, szkatułkę z kolczykami. To wszystko, co kiedyś zostawiła, jakby miała wrócić jutro. Nie płakałam. Tym razem nie. Pomyślałam, że może wcale nie chodziło o to, żeby nigdy nie marzła. Może wystarczyło, żeby wiedziała, że ma gdzie wrócić. Że jest ktoś, kto czeka. Może i marzłam, ale nie byłam już sama w tym zimnie. Sięgnęłam po telefon. Napisałam krótką wiadomość. „U mnie wszystko dobrze. Ale miło jak o mnie pamiętasz i pytasz czasem”. I wtedy naprawdę zrobiło mi się cieplej.

Helena, 65 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama