„Oddaliliśmy się z żoną od siebie tak bardzo, że aż zniknąłem. Dopiero w Bieszczadach odkryłem nasz dawny miłosny szlak”
„Nie chodzi o to, że się zestarzeliśmy. Chodzi o to, że przestaliśmy się do siebie odzywać. Prawdziwie. Od kilku miesięcy czułem się jak duch we własnym domu. Dzieci dorosłe, wnuki cudowne, ale nie moje. Tylko Marii. Zawsze była ciepła. Ale ta jej czułość, ta energia — teraz cała dla nich”.

- Redakcja
Czasem czuję, że powietrze w domu jest gęste jak mleko. Że mógłbym je kroić nożem, ale i tak nie przebiłbym się do niej — do Marii. Mojej żony od czterdziestu dwóch lat. Kiedyś mówiła, że jej ramiona są moim schronieniem. Teraz częściej są zajęte wnuczkami. Nie mam do niej żalu. Może trochę. A może mam tylko do siebie?
Kiedyś biegaliśmy po tych górach razem, śmiejąc się, że jesteśmy jak te wilki — dzikie, zakochane. Bieszczady były naszym azylem. Z plecakami większymi niż my sami, w butach przemoczonych po pas i z herbatą z termosu, która smakowała jak najlepsze wino. I nie chodzi o to, że się zestarzeliśmy. Chodzi o to, że przestaliśmy się do siebie odzywać. Prawdziwie. Tak od środka.
Od kilku miesięcy czułem się jak duch we własnym domu. Dzieci dorosłe, wnuki cudowne, ale nie moje. Tylko Marii. Zawsze była ciepła. Ale ta jej czułość, ta energia — teraz cała dla nich. Dla mnie — herbata z cukrem i pytanie, czy założyłem sweter. Powiedziałem, że jadę w Bieszczady. Sam. Nie pytała po co. Powiedziała tylko: „Zadzwoń, jak dojedziesz.”
Wysiadłem z autobusu w Cisnej, z plecakiem, który nosiłem jeszcze w latach 90. W oddali błyszczała mokra od rosy trawa. Liście tańczyły na wietrze, jakby wiedziały więcej niż ja. I może wiedziały. Bo ja sam nie wiedziałem, czego tu szukam. Ciszy? Ucieczki? Siebie? Złapałem się na myśli:
— A może to nie ja się oddaliłem? Może to my się zgubiliśmy?
Miałem mnóstwo pytań
Szlak prowadził łagodnie pod górę, serpentyną pomiędzy drzewami, które mieniły się kolorami jesieni. Było cicho. Słyszałem tylko własny oddech, czasem jakieś gałęzie trzeszczące pod butami i daleki śpiew ptaka, który brzmiał tak, jakby był tylko dla mnie. Zatrzymałem się na chwilę, żeby napić się wody i wtedy ich zobaczyłem.
Szli w moją stronę, zataczając się ze śmiechu, trzymając się za ręce. Dziewczyna miała na sobie bordowy płaszcz, a chłopak niósł plecak i parasol, który wyglądał, jakby już dawno powinien się rozpaść. Byli przemoczeni, ale szczęśliwi. Młodzi. Ona nagle wyrwała się, schyliła i rzuciła w niego garścią liści. On udawał, że się obraża, teatralnie odwracając głowę. Przystanęli dokładnie tam, gdzie stałem i nie zauważyli mnie od razu.
– Zbierzesz mi liście do albumu? – zapytała dziewczyna z tym błyskiem w oku, który znałem z przeszłości.
– Tylko jeśli będziesz je potem całować – odpowiedział i objął ją w pasie.
Odeszli chwilę później, nadal śmiejąc się, zostawiając za sobą zapach mokrego lasu i echo beztroski. Stałem jeszcze przez moment, jakby coś we mnie potrzebowało chwili, by nadążyć za tym, co właśnie poczułem. I wtedy przyszła myśl, nieproszona, ale mocna. Maria też zbierała liście. Tylko… kiedy przestaliśmy je zbierać razem? Ruszyłem dalej wolno, patrząc pod nogi, jakbym szukał odpowiedzi między opadłymi liśćmi. Nagle ten spacer przestał być tylko spacerem. Stał się dziwną serią pytań.
Nie od razu się odezwał
Zaszedłem do schroniska późnym popołudniem, kiedy niebo przybrało odcień miedzi, a las wydawał się już senniejszy. Zgłodniałem i trochę zmarzłem. W środku pachniało herbatą z cytryną i starym drewnem, które znało setki historii. Przy jednym z drewnianych stołów, pod oknem, siedział chłopak z kubkiem w dłoniach i spojrzeniem wbitym gdzieś w przestrzeń. Miał na sobie rozciągnięty sweter, a obok leżał plecak z przytroczoną bluzą. Zamówiłem herbatę i usiadłem kawałek dalej. Nie od razu się odezwał. Dopiero kiedy zerknąłem na niego, jakby mimochodem, odezwał się pierwszy.
– Ładnie dziś w górach. Ale jakoś... pusto – powiedział, jakby sprawdzał, czy chcę rozmawiać.
– Cisza bywa najgłośniejsza – odpowiedziałem, choć nie planowałem wchodzić w żadne rozmowy. Ale coś w jego głosie kazało mi zostać.
– A pan to po co tu przyjechał? Też ktoś zostawił? – zapytał z półuśmiechem, bardziej dla siebie niż do mnie.
Zawahałem się. Nie chciałem odpowiadać. Ale potem spojrzałem przez okno, na zżółkłe korony drzew i powiedziałem cicho:
– Nie. Ale... chyba za daleko odszedłem.
Spojrzał na mnie z zaskoczeniem, jakby pierwszy raz ktoś odpowiedział mu w sposób, który naprawdę coś znaczył.
– Ja tu przyjechałem, bo chciałem zapomnieć. Ale nie idzie. Ona była... no, wie pan. Całym moim światem. A potem po prostu stwierdziła, że już nie. Że ma dość. Zostawiła mi psa i roślinkę w doniczce. Nawet nie wzięła tego cholernego sukulenta – zaśmiał się gorzko.
Nie komentowałem. Słuchałem. Może pierwszy raz od dawna sam potrafiłem tylko słuchać, nie próbując nic naprawiać.
– A pan... tęskni? – zapytał, wbijając wzrok w mój kubek.
– Nie wiem. Czasem myślę, że bardziej za tym, kim kiedyś byłem przy niej, niż za nią samą.
Nie odpowiedział. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu, które nie było niezręczne. Potem on wstał, podziękował za rozmowę i powiedział:
– Wie pan, dobrze czasem z kimś pogadać, kto nie udaje, że wszystko wie.
Zostałem przy stole jeszcze chwilę. Herbata już ostygła. Spojrzałem w okno i pomyślałem, że może nie jestem taki samotny, jak mi się wydawało.
Coś się nagle odblokowało
Szlak za schroniskiem prowadził przez otwarte polany. Jesień rozgościła się na całego — rude trawy, liście w kolorze miodu i pomarańczy, rozciągnięte pod niebem ciężkim od chmur. Zatrzymałem się na chwilę, przysiadłem na kamieniu i wyjąłem telefon. Przeglądałem zdjęcia, które robiłem od rana, jakbym szukał czegoś, co wytłumaczy mi, dlaczego tu jestem.
Zatrzymałem się na jednym. Kolorowe liście ułożone przez wiatr w niemal idealny kształt serca. Pstryknąłem je wcześniej bez większego zamiaru, ale teraz przyciągnęły moją uwagę. Nie myślałem długo. Wysłałem Marii to zdjęcie, a pod nim napisałem: „Twoje ulubione”. Od razu po wysłaniu pożałowałem. Nie dlatego, że zrobiłem coś złego. Tylko dlatego, że uświadomiłem sobie, jak długo już do niej nic nie pisałem, nie mówiłem nic więcej niż „kupiłem chleb” albo „dzieci przyjeżdżają w niedzielę”.
Schowałem telefon i ruszyłem dalej. Minęło może piętnaście minut, kiedy poczułem w kieszeni wibracje. Zatrzymałem się, z bijącym sercem wyjąłem telefon. Na ekranie był SMS od niej. „Też za tobą tęsknię.” Czytałem te cztery słowa kilka razy. Stałem pośrodku leśnej ścieżki, w butach przesiąkniętych wilgocią, z twarzą zwróconą ku niebu, które właśnie zaczynało mżyć. A ja czułem, jakby coś się odblokowało. Jakby ta wiadomość miała siłę większą niż wszystkie nasze rozmowy z ostatnich lat. Przysiadłem na skraju ścieżki, nie patrząc już na drzewa ani niebo. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Może nie musiałem. Może samo to, że napisała, wystarczało. Oczy miałem mokre i nie był to deszcz. Ile trzeba było milczeć, by takie słowa miały aż taką siłę?
Chciałem spróbować wrócić
Nie mogłem spać. Leżałem w śpiworze, patrząc na sufit schroniska, na cienie rzucane przez słabe światło zza okna. W pokoju panowała cisza, przerywana tylko chrapaniem kogoś z sąsiedniego łóżka i sporadycznym skrzypnięciem desek. Od wiadomości Marii minęło kilka godzin, a ja wciąż nie mogłem przestać o niej myśleć.
W końcu wstałem. Cicho, żeby nie obudzić nikogo, ubrałem się i wyszedłem na zewnątrz. Było chłodno. Mgła wisząca nad polaną poruszała się leniwie, jakby gubiła drogę. Szlak ciągnął się dalej w ciemność, tylko latarka w telefonie wskazywała mi kilka kroków do przodu. Szło się dobrze. Cicho. Jakbym sam był tylko cieniem wędrującym przez zapomniany świat.
Po jakimś czasie usiadłem na kamieniu pośród drzew. Odetchnąłem głęboko i nagle przed oczami stanęły mi obrazy. Maria, młoda, z rozwianymi włosami, biegnąca przez polanę, kiedy jeszcze byliśmy po uszy zakochani i wydawało nam się, że zawsze będziemy razem. Jej śmiech, kiedy po raz pierwszy zabraliśmy dzieci w góry. Nasze wspólne milczenie przy zachodach słońca, które wtedy nie bolało, tylko koiło.
Nie odsunęliśmy się nagle. Nie wydarzyło się nic dramatycznego. Po prostu życie przykryło nas warstwami spraw codziennych, opieki nad wnukami, wizyt u lekarzy, zakupów na promocji. Tak się oddala człowiek, krok po kroku, nieświadomie. Aż pewnego dnia budzi się w ciszy, w której trudno powiedzieć coś więcej niż „kupiłem ziemniaki”. Wyjąłem telefon. Zawahałem się, ale potem nacisnąłem ikonę nagrywania wiadomości głosowej.
– Nie wiem, kiedy przestałem być przy tobie obecny. Ale chciałbym spróbować wrócić. Nie do Bieszczad, tylko do ciebie.
Wysłałem. Schowałem telefon i zostałem jeszcze chwilę, słuchając wiatru poruszającego koronami drzew. W końcu ruszyłem z powrotem do schroniska. Było ciemno, ale znałem już tę drogę.
Milczeliśmy dłuższą chwilę
Wróciłem dwa dni później, z przesiadkami, w tłumie ludzi, którzy wyglądali, jakby wracali z zupełnie innego świata. W kieszeni miałem bilet, parę liści, które zebrałem po drodze, i telefon, który milczał od tamtej nocnej wiadomości. Stałem pod drzwiami mieszkania przez chwilę, zanim nacisnąłem klamkę. Zapach herbaty i ciepłej zupy z ziemniakami – to było pierwsze, co poczułem. A potem zobaczyłem ją.
Siedziała przy stole w kuchni, w fartuchu, z kubkiem w dłoniach. Uśmiechnęła się, tak zwyczajnie, nie jak do gościa, tylko jak do kogoś, kto po prostu wrócił. Wstała, nalała herbaty i postawiła przede mną, nic nie mówiąc. Usiadłem naprzeciwko, ciężko, z plecakiem wciąż na ramionach. Milczeliśmy dłuższą chwilę. Ona patrzyła na mnie, jakby szukała jakiejś rysy, jakiejś zmiany.
– Zebrałeś coś dla mnie? – zapytała cicho, z półuśmiechem.
Sięgnąłem do plecaka i wyjąłem garść liści. Kolorowe, kruche, ułożone niedbale, ale uważnie.
– Tylko to, co najważniejsze – odpowiedziałem i położyłem je na stole.
Wzięła jeden z nich do ręki, jakby trzymała coś kruchego, cennego. Potem sięgnęła po moją dłoń i położyła na niej swoją. Nie było dramatów. Nie było łez ani górnolotnych wyznań. Tylko nasze dłonie splecione na kuchennym stole, herbata parująca w kubkach i cisza, która po raz pierwszy od dawna nie bolała.
Nie wiem, co dalej
Wieczorem siedzieliśmy razem w fotelach, każde z książką na kolanach. Ale nie czytaliśmy. Przynajmniej ja nie. Zerkając na Marię, zobaczyłem, że i ona tylko przerzuca strony. Jakbyśmy oboje się bali, że jeśli przerwiemy tę ciszę, zniknie coś, co właśnie się odrodziło. Nie wiem, co dalej. Nie umiem powiedzieć, czy wszystko się ułoży. Pewnie nie będzie łatwo. Może wciąż będziemy się mijać w korytarzu spojrzeniami pełnymi nie do końca wypowiedzianych słów. Może czasem znów poczuję się przezroczysty. Ale coś się zmieniło. I wiem jedno – nie jestem już samotny w tym zmęczeniu, w tym pytaniu o to, co zostało.
Czasem trzeba się zgubić. W lesie, na szlaku, we własnych myślach. Trzeba zejść z drogi, zbłądzić, poczuć chłód i samotność, żeby zobaczyć, co tak naprawdę ma wartość. Nie chodzi o wielkie gesty. Czasem wystarczy liść. Czasem cztery słowa w wiadomości. Jesień nie musi być końcem. Może być początkiem czegoś innego. Cichszego. Wolniejszego. Ale prawdziwego. Może nie chodzi o to, by wciąż być zakochanym. Może wystarczy – znów być obecnym.
Andrzej, 66 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Koleżanka zarabiała 800 zł więcej za podlizywanie się szefowi. Musiałam coś zrobić, by nie czuć się więcej śmieciem”
- „Mąż zostawił mnie z dwójką dzieci, bo chciał się wyszumieć. Po 15 latach chciał naprawić błąd, ale nie miałam litości”
- „Moja żona mnie zdradzała, ale nie to było najgorsze. Przez nią syn zobaczył coś, czego nie powinien”