„Odgłosy z podwórka sąsiada nie dawały mi spać. Nie mogłam uwierzyć w to, co zaproponował na zakończenie sporów”
„Jeszcze tego samego dnia po cichu włożyłam list do jego skrzynki. Potem czatowałam w kuchni z kubkiem herbaty w dłoni, wypatrując momentu, gdy wróci. Zobaczyłam go około 17. Otworzył skrzynkę, wyjął list, przeczytał go i… tylko wzruszył ramionami”.

- Redakcja
Mam 42 lata i uczę języka polskiego w liceum, w jednej z tych szkół, gdzie uczniowie mają więcej do powiedzenia niż nauczyciele, ale człowiek się już przyzwyczaił. Lubię moją pracę – nie z powodu wynagrodzenia, tylko z tego, że literatura jest dla mnie schronieniem. To, czego nie da się powiedzieć wprost, można przeczytać między wersami.
Mieszkam sama w niewielkim szeregowcu na obrzeżach miasta. Lubię ciszę. Lubię spokój. Wieczory spędzam przy herbacie z imbirem, w ciepłych skarpetach, z książką albo przy pianinie. Mam starego Bechsteina, który pamięta lepsze czasy, ale brzmi cudownie, szczególnie wieczorami, kiedy uliczne latarnie zaczynają rysować cienie na moich ścianach.
Nie jestem osobą, która lubi zmiany. Wszystko ma swoje miejsce – kapcie przy drzwiach, herbatę w drugim słoiku od lewej, gazetki ułożone w kolejności wydania. Moje życie przypomina uporządkowaną półkę z książkami. A przynajmniej przypominało… dopóki nie pojawił się on.
Olek. Nowy sąsiad. Z pozoru – miły, energiczny, może trochę za bardzo wyluzowany. Ale kiedy pierwszy raz włączył radio na cały regulator, pomyślałam, że ktoś mi włamuje się do głowy z młotem pneumatycznym. To nie była muzyka. To było pasmo dźwięków, które wżerały się w moje spokojne popołudnie jak graffiti na świeżo pomalowanej ścianie.
Zajrzałam przez firankę. U siebie w ogródku, w dresie i z łopatą w ręku, Olek przerzucał ziemię z taką pasją, jakby to był jakiś sport olimpijski. Radio na skrzynce, obok leżała puszka piwa. Machnął mi ręką, gdy mnie zauważył. Uśmiechnął się. Odpowiedziałam skinieniem głowy, ale w środku gotowałam się ze złości.
Nie wiem, co mnie bardziej wyprowadziło z równowagi – ta bezczelna muzyka czy jego uśmiech. Taki… beztroski. Jakby nie wiedział, że właśnie rozwala komuś rytm dnia. Mój rytm.
To miał być spokojny maj. Ale wygląda na to, że spokój muszę sobie teraz wywalczyć.
Całkiem mnie zignorował
Usiadłam przy kuchennym stole, wyjęłam z szuflady kartkę papeterii i zaczęłam pisać. Chciałam być uprzejma, rzeczowa. Może nawet nadmiernie grzeczna.
– Szanowny Panie Olku...
Zawahałam się. Brzmiało zbyt urzędowo. Ale nie miałam ochoty na nic bardziej osobistego. Przecież to nie był list z zaproszeniem na kawę, tylko z prośbą – a właściwie skargą.
„Zwracam się z uprzejmą prośbą o ściszenie muzyki, która każdego popołudnia zagłusza moje codzienne funkcjonowanie. Jako nauczycielka często przygotowuję się w ciszy do zajęć i głośna muzyka bardzo mi to utrudnia. Mam nadzieję, że znajdziemy sposób na spokojne sąsiedztwo”.
Podpisałam się, starannie złożyłam kartkę na trzy części i włożyłam do białej koperty.
Jeszcze tego samego dnia, po cichu, włożyłam list do jego skrzynki. Potem czatowałam w kuchni z kubkiem herbaty w dłoni, wypatrując momentu, gdy wróci. Zobaczyłam go około siedemnastej – w luźnej bluzie, z siatką warzyw w jednej ręce. Otworzył skrzynkę, wyjął list, przeczytał go… i tylko wzruszył ramionami. Po minucie jego radio zagrało głośniej niż zwykle.
Zamarłam. Przez chwilę nie mogłam uwierzyć. To był jak policzek. Uprzejmość została zignorowana. A może nawet – wyśmiana?
Przez resztę dnia nie mogłam się skupić. Krążyłam po domu, ściskając ręce w pięści. Głowę miałam pełną myśli. Nie obchodzi go, że ktoś tu mieszka. Zrobił to celowo. Zlekceważył mnie.
I wtedy poczułam to wyraźnie – że nie dam się zepchnąć do kąta. Jeśli nie zrozumiał słów, może zrozumie... muzykę.
Walczyliśmy na dźwięki
Następnego dnia wstałam wcześnie. Popatrzyłam na pianino tak, jakby było moim sojusznikiem w wojnie, której nie chciałam, ale do której zostałam zmuszona.
– Skoro nie działa grzeczność, to może… Chopin? – szepnęłam do siebie, zasiadając na stołku.
Zaczęłam łagodnie. Preludium e-moll. Lubię ten utwór – delikatny, niemal szeptany, ale pełen emocji. Zagrałam go w pełnym skupieniu, nie patrząc przez okno. Może z ciekawości, może z nadziei, że Olek się zreflektuje i usłyszy coś więcej niż tylko dźwięki. Nie zareagował.
Dzień później zmieniłam repertuar. Rano, zaraz po pierwszych dźwiękach jego radia, odpowiedziałam rytmicznym walcem. Potem marszem wojskowym. A kolejnego dnia – koncertem z nagłą kulminacją.
Celowo grałam w momencie, gdy tylko włączał muzykę. Niezmiennie o tej samej porze, jakby miał zegar biologiczny ustawiony na hałas.
Siedząc przy klawiaturze, zaczęłamnagle czuć coś dziwnego. To nie była tylko złość. To było... napięcie, ekscytacja, coś w rodzaju przyjemności, jakby gra na pianinie w odpowiedzi na jego radio była moim tajnym językiem oporu.
Po kilku dniach zauważyłam coś jeszcze – moje serce biło szybciej, kiedy tylko słyszałam pierwsze dźwięki z jego głośników. Palce same rwały się do klawiszy. A kiedy raz, przypadkiem, spojrzeliśmy na siebie przez płot, nie uciekłam wzrokiem. Olek też nie. Zrobiło się... dziwnie. Zawstydzająco. Intymnie? Nie. To przecież wojna. Czy aby na pewno?
A jednak wieczorem usiadłam przy pianinie, nie grając już złością, tylko jakby... pytaniem.
– I co teraz? – zapytałam ciszę.
Miał zaskakującą propozycję
To był czwartek. Siedziałam przy stole z herbatą i sudoku, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi. Nikt mnie nie odwiedza bez zapowiedzi. Spojrzałam przez wizjer. Olek. Czego on chciał?
Otworzyłam ostrożnie, nie do końca pewna, czego się spodziewać. Stał w rozpiętej kurtce, z miską w jednej ręce i butelką wina w drugiej.
– Pani Izo – zaczął, a w jego głosie brzmiało coś miękkiego, jakby skrucha. – Myślę, że powinniśmy zakończyć tę muzyczną wojnę. Może... kolacja zamiast koncertu?
Zaniemówiłam. Przez chwilę tylko wpatrywałam się w miskę. Sałatka z kurczakiem.
– Chce mnie pan przekupić jedzeniem? – zapytałam, niby żartem, ale z cieniem drwiny.
Uśmiechnął się szeroko.
– Trochę tak. Ale głównie... zaprosić do rozmowy. Bo chyba to nam się nie udało na odległość.
Zawahałam się. Ale zrobiłam krok w bok i wpuściłam go do środka.
Przy stole siedzieliśmy jak para niedobranych sąsiadów, których los posadził naprzeciw siebie. Ale rozmowa – o dziwo – jakoś szła. Olek opowiadał o ogrodzie, który pielęgnuje i traktuje jako terapię po rozwodzie. O tym, że radio to jego sposób na zagłuszanie samotności. Mówił bez zadęcia, zwyczajnie.
– A pani? – zapytał w końcu. – Te koncerty... to chyba nie tylko zemsta?
Pokiwałam głową. Powiedziałam o swojej pracy, zmęczeniu, ciszy jako potrzebie. I o tym, że od lat nie miałam z kim się pokłócić – ani z kim pogodzić.
Olek spojrzał na mnie uważnie.
– To może zaczniemy od pogody? A potem się zobaczy.
Po kolacji zostawił pustą miskę i pół butelki wina. Ale zanim wyszedł, powiedział cicho:
– Jutro nie włączę radia. Pani ruch.
Zamknęłam drzwi i jeszcze długo stałam w korytarzu, trzymając dłonie w kieszeniach, jakby coś w nich zostało. Może ciepło. Może niepokój.
Od tamtej nocy coś się zmieniło
Już nie graliśmy na złość – teraz nasze dźwięki były jak rozmowa. Czasem przez płot, czasem przez kubki z herbatą, czasem przez przypadkowe spojrzenia.
Zaczęło się powoli. Spotkaliśmy się w sklepie ogrodniczym – on z koszykiem sadzonek, ja z workiem ziemi.
– To do pomidorów? – zapytał, zerkając na moją torbę.
– A u pana to do róż? – odpowiedziałam. Uśmiechnęliśmy się. Naturalnie.
Potem przyszła herbata na jego tarasie. Skromna, w zwykłych kubkach, ale wśród zieleni, którą sam pielęgnował. Rozmawialiśmy o wszystkim: o książkach, o filmach, nawet o ulubionych zapachach.
– Wiem, to brzmi dziwnie, ale zapach lilii zawsze kojarzy mi się z dzieciństwem – wyznał Olek, patrząc gdzieś w dal.
– A mnie... suszonego prania. Tego, co wisi latem na sznurku, nie w suszarce – odpowiedziałam.
Czasem dzieliła nas tylko siatka ogrodzenia. Opierałam się o słupek, on podlewał rośliny i opowiadał o swoich porażkach z ogórkami gruntowymi. Śmiałam się – naprawdę śmiałam się – pierwszy raz od miesięcy.
– Ten Olek... jest zupełnie inny, niż myślałam – powiedziałam do słuchawki, gdy rozmawiałam z Martą, moją koleżanką.
– Mówisz to z takim tonem... Uważaj, Iza – mruknęła Marta z przekąsem.
Uważałam. Ale też... czekałam. Na te herbaty. Na rozmowy. Na nieplanowane spotkania przy płocie.
Raz dał mi krzaczek lawendy.
– Na zapach. I na zawarcie pokoju.
Wzięłam. AI wieczorem, przy pianinie, zorientowałam się, że gram nie z powodu ciszy. Gram, bo myślę o nim. O jego rękach, o spojrzeniu. Nie wiedziałam, co to znaczy. Ale czułam, że coś się zbliża.
Zdobył się na wyznanie
To był jeden z tych wieczorów, kiedy czuć w powietrzu zmianę. Nie tylko pogodową – coś wisiało między nami jak miękka mgła, która nie pozwalała spojrzeć zbyt ostro.
Olek przyszedł z butelką domowej nalewki. Bez okazji.
– Na odwagę – powiedział tylko, gdy podał mi kieliszek. Zdziwiłam się, ale nie zapytałam.
Siedzieliśmy na moim tarasie, z kocem na kolanach, a jego ramię prawie dotykało mojego. Rozmowa krążyła wokół błahostek – aż nagle zapadło milczenie. Takie, które domaga się słów.
– Iza... – zaczął poważnie. – Nie sądziłem, że ten spór może się skończyć czymś tak... dobrym.
Zamarłam. Spojrzałam na niego, a on patrzył prosto w moje oczy. Bez żartów. Bez maski.
– A ja nie sądziłam, że sąsiad od głośnego radia zawróci mi w głowie – odpowiedziałam cicho. I wtedy jego dłoń przesunęła się na moją.
Nie wiem, kto się pierwszy nachylił. To był pocałunek niepewny, delikatny, jakby pytający. Ale też pełen czegoś, co dojrzewało od tygodni.
Tamtego wieczoru nie poszedł od razu do siebie. Zostaliśmy długo – przytuleni, milczący, jakby każde słowo było już zbędne. A później... został u mnie na noc.
Następnego ranka obudziłam się obok ciepłego, śpiącego mężczyzny i przez chwilę nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Patrzyłam na niego i czułam... lęk. Bo to było coś więcej niż flirt. Coś więcej niż sąsiedzka sympatia.
Wieczorem, znów przy pianinie, nie grałam. Siedziałam w ciszy. Myślałam o tym, jak bardzo życie potrafi zaskoczyć. I jak niebezpieczne może być pozwolenie sobie na szczęście.
Zakwitłam jak lawenda
Dziś znów siedzę przy pianinie. Ale nie gram. Trzymam w dłoni kubek herbaty i patrzę przez okno na ogródek Olka – nasz ogródek, choć jeszcze tego głośno nie mówię. Lawenda, którą mi podarował, rozrosła się i pachnie intensywnie, jakby chciała przypomnieć, że coś tu zakwitło – nie tylko rośliny.
Nie jestem romantyczką. Nie wierzę w bajki. Ale coś się we mnie przesunęło, coś pękło, żeby mogło się ulepić na nowo. Już nie uciekam od hałasu. Już nie chcę się chować za książkami, za ciszą. Może w końcu dojrzałam do tego, żeby pozwolić komuś wejść do mojego poukładanego świata i... trochę go poprzestawiać.
Czy się boję? Oczywiście. Olek jest impulsywny, nieprzewidywalny. Ma przeszłość, której jeszcze nie do końca znam. Ale pierwszy raz od dawna czuję, że ktoś mnie widzi – nie tylko nauczycielkę, nie tylko sąsiadkę z pianinem, ale kobietę. Z wątpliwościami. Z potrzebą bliskości. Może to największe ryzyko w moim życiu. Ale też – największa szansa. I tym razem nie zamknęłam okiennicy na noc.
Izabela, 42 lata
Czytaj także:
- „Osiedle łanowe na Mazowszu miało nam dać luksusowe życie. Szybko zrozumiałam, że w takie mieszkanie to zwykła trumna”
- „Żona wolała awans w pracy i klitkę w Warszawie, niż sielskie życie na prowincji. Nie wracam z nią do spalin i betonu”
- „Naturalny nawóz mojej sąsiadki działa na jej pomidory i moje nerwy. Jej złota proporcja to 1:1 odoru i obrzydliwości”