„Odkąd mój mąż odszedł, żyłam w ciszy. Jednak ten wyjazd do sanatorium wypełnił moje serce nadzieją na lepsze jutro”
„Nie pamiętałam, kiedy ostatnio wracałam tak późno. I kiedy ostatni raz śmiałam się z kimś bez poczucia winy”.

- Redakcja
Nie lubię niespodzianek. Lubię wiedzieć, co mnie czeka. Poranna kawa w ulubionym kubku, sudoku przed obiadem, herbata o siedemnastej. Spokój. Porządek. Przewidywalność. Odkąd zostałam sama – a minęło już jedenaście lat – to właśnie ta rutyna trzyma mnie w pionie. Czasem ludzie pytają, czy nie tęsknię za towarzystwem. A jak mam tęsknić za czymś, co mi z dnia na dzień zniknęło i już nie wróci? Po tylu latach człowiek uczy się oddychać ciszą. Zresztą, Marek był dobrym człowiekiem, ale też hałaśliwym i wiecznie gdzieś w ruchu. Wolę, jak wszystko stoi tam, gdzie ma stać.
Od pięciu lat jeżdżę do sanatorium w Nałęczowie, zawsze do tego samego ośrodka. Pani w recepcji zna mnie po nazwisku, pielęgniarki wiedzą, czego nie lubię. I choć bywa różnie, to zawsze wiem, że to tylko trzy tygodnie, po których wrócę do siebie. Do ciszy. I tak było i tym razem. Nawet się nie dziwiłam, że pani Hania z recepcji powiedziała:
– A pani Stasia! Pokój 208, ale tym razem dostanie pani współlokatorkę.
Zamrugałam oczami.
– Tylko że ja... zawsze jestem sama – powiedziałam cicho, niemal przepraszająco.
– Wiem, pani Stasiu, wiem. To tylko na kilka dni, może potem się coś zwolni.
Uśmiechnęłam się, choć nie było mi do śmiechu. Nie lubię niespodzianek. A tym bardziej ludzi, którzy pojawiają się znienacka i zaburzają porządek.
Nie potrafiłam się skupić
Weszła, jakby znała to miejsce od lat. Głośna, zamaszysta, z walizką w kwiaty, która zgrzytała po podłodze, jakby chciała coś oznajmić. Miała na sobie różowy dres z cekinami. Patrzyłam na nią z łóżka, z książką na kolanach.
– Dzień dobry, pani kochana, to ja będę tu z panią! – zawołała od progu, jakbyśmy się znały od lat. – Mam nadzieję, że pani nie chrapie – zaśmiała się i zaczęła rozpakowywać się na łóżku obok.
– Mam lekki sen – powiedziałam spokojnie, nie odrywając wzroku od książki, choć już dawno nie wiedziałam, o czym czytam.
– Oj, to się pani ze mną wyśpi jak nigdy. Zasypiam w minutę, nawet jak coś mnie boli. W tym sanatorium to człowiek jak nowo narodzony się czuje, prawda? Już pani była? Bo ja co roku gdzieś jadę. Albo tu, albo do Kołobrzegu, albo do Buska.
Nie wiedziałam, gdzie patrzeć. Wrzucała rzeczy do szafki, śpiewała pod nosem jakąś piosenkę, potem zaglądnęła do łazienki, co chwila coś komentując. Że łóżka twarde. Że korytarz długi. Że obiady pewnie jak wszędzie – zupa dobra, drugie do przeżycia, ale kompot za słodki. Nie potrafiłam się skupić. Kiedy przeszła do relacji z pociągu, w którym „pan wąsaty zajmował dwa siedzenia, a pani z dzieckiem chyba pierwszy raz w życiu jechała”, miałam już ochotę wyjść na spacer, byle uciec od tego strumienia słów.
Wieczorem usiadła na łóżku z jakąś maseczką na twarzy i zaczęła opowiadać o swoim psie, który miał na imię Puszek i nauczył się sam otwierać drzwi. Pokiwałam głową, choć wcale mnie to nie bawiło. Gdy położyłyśmy się spać, zgasiła światło i w ciemności powiedziała jeszcze:
– Niech pani się nie gniewa, ja po prostu nie umiem być cicho. Taki charakter, ale dobra dusza jestem.
Nie odpowiedziałam. A potem długo nie mogłam zasnąć, wsłuchując się w spokojny, choć nierówny oddech.
Przełamałam się
Po kolacji chciałam wrócić do pokoju, może przeczytać jeszcze kilka stron, może pójść wcześniej spać. Jednak Zosia nie zmierzała w stronę windy. Stała z szerokim uśmiechem.
– Idziemy na potańcówkę, nie?
– Ja? – zapytałam zdziwiona. – Nie, ja nie tańczę.
– Co pani mówi? Jak to nie? Przecież człowiek się ruszyć musi! Tu życie się toczy! – zbliżyła się, jakby chciała mnie pociągnąć za rękę, ale w ostatniej chwili się zatrzymała. – No dobrze, nie musi pani od razu tańczyć. Niech pani tylko popatrzy. Chociaż chwilkę.
Pokręciłam głową i weszłam do windy. Dopiero później, kiedy leżałam w łóżku i słyszałam przez uchylone okno muzykę dochodzącą z sali na dole, wstałam. Nie mogłam się skupić na książce, nie chciało mi się spać. Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze – szara bluzka, włosy spięte w koczek. Westchnęłam i zarzuciłam sweter. Sala była pełna. Ktoś grał na keyboardzie, kobiety w kolorowych bluzkach kręciły się na parkiecie. Mężczyźni siedzieli przy stolikach, niektórzy nieśmiało tańczyli. I Zosia. W samym środku tego wszystkiego. Śmiała się, kręciła, klaskała. Zobaczyła mnie i bez wahania podeszła.
– No i przyszła pani. Wiedziałam, że pani przyjdzie! – chwyciła mnie za rękę, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. – Pani Stasiu, życie mamy jedno!
– Nie tańczę od śmierci męża – wyszeptałam, odwracając wzrok.
– To może dziś najwyższa pora zatańczyć? – powiedziała cicho, spokojnie, zupełnie inaczej niż zwykle.
I zanim zdążyłam coś odpowiedzieć, prowadziła mnie na środek parkietu. Nie umiem powiedzieć, jak to się stało. Najpierw sztywno, potem trochę swobodniej. Po godzinie siedziałyśmy przy stole. Zosia zamówiła nam sok malinowy. Śmiała się, wspominała jakieś dawne zabawy, ja słuchałam. Nie wszystko rozumiałam, ale śmiałam się razem z nią. Kiedy wracałyśmy do pokoju, potknęłam się na schodku i złapałam ją pod ramię.
– Dałaś się dzisiaj porwać! – powiedziała, kiedy zamykałyśmy za sobą drzwi.
Nie odpowiedziałam. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio wracałam tak późno. I kiedy ostatni raz śmiałam się z kimś bez poczucia winy.
Polubiłam ją
Zaczęłyśmy chodzić razem na zabiegi. Któregoś dnia zebrałyśmy razem jarzębinę. Sama nie wiem, jak do tego doszło. Powiedziała, że robi z niej korale, takie na prezent. Chodziłyśmy po skwerze, śmiałyśmy się z tego, jak czerwone kuleczki farbują ręce. Zauważyłam, że Zosia miała zniszczone dłonie. Takie jak kobieta, która całe życie coś dźwigała. I tak się właśnie zachowywała – jakby nie znała słowa „odpoczynek”. Po obiedzie usiadłyśmy na ławce przed ośrodkiem. Opowiedziałam jej o moim byłym mężu. Zosia nie dopytywała. Po prostu słuchała.
– Zaprosiłabym cię na obiad rodzinny – rzuciłam w końcu, chcąc trochę rozładować nastrój.
Potem długo siedziałyśmy w milczeniu. Patrzyłyśmy na ludzi, którzy wracali z zabiegów, z zakupów, z telefonów. Nikt się nami nie interesował. To było miłe uczucie – być niezauważoną, ale nie samotną. Pod koniec drugiego tygodnia zauważyłam, że Zosia często milczy. Siadała przy oknie i patrzyła w dal, jakby coś jej umykało. Zapytałam raz, czy coś się dzieje, ale tylko machnęła ręką. Powiedziała, że nie wie, czy przyjedzie tu znów za rok. Że może to już ostatni raz. Nie umiałam nic na to odpowiedzieć. Miałam ochotę powiedzieć jej, że chcę, żeby wróciła. Że już nie wyobrażam sobie sanatorium bez niej. Słowa ugrzęzły mi gdzieś głęboko. Wydawało mi się, że jeśli powiem to głośno, to właśnie wtedy wszystko się skończy.
Pożegnałam się z nią
Pakowałyśmy się w ciszy. Zosia wzięła się za to wcześnie rano, choć wyjazd miała dopiero po południu. Siedziałam na łóżku, składałam powoli rzeczy, ale co chwilę przystawałam, bo nie umiałam się skupić. Nie rozmawiałyśmy wiele. Tylko krótkie zdania – gdzie schowała suszarkę, czy wzięłam kubek z łazienki, że trzeba oddać klucze. Była spokojna, ale w jej ruchach było coś napiętego. Kiedy już wszystko było gotowe, usiadła na łóżku i wyciągnęła z torebki kartkę. Podała mi ją bez słowa.
– Tu jest numer telefonu. I adres, jeśli bym się nie odezwała, zadzwoń, dobrze? Jak nie przyjdzie list przez dwa tygodnie, to zadzwoń.
– Obiecuję – powiedziałam.
Podeszła, objęła mnie lekko, niepewnie. Przytuliła na moment, jakby nie była pewna, czy może. Ja też nie wiedziałam, co zrobić. Odwzajemniłam uścisk. Krótko, cicho. Potem wyszła. Siedziałam na łóżku z otwartym kalendarzem, wpatrzona w ten numer. Po godzinie też zeszłam na dół. Zostawiłam klucz, pożegnałam się z recepcją, spojrzałam jeszcze raz na krzesło w holu, na którym zawsze siadywała. I ruszyłam do busa. W pociągu otworzyłam kalendarz jeszcze raz. Wzięłam długopis i wpisałam ten numer do Zosi. Dla pewności. Wracałam do domu, do swojego porządku, do ciszy. Jednak nic nie było tak, jak przedtem.
Moje życie się zmieniło
Minęło kilka dni. Nie dzwoniłam. Nie pisałam. Tylko od czasu do czasu otwierałam kalendarz i patrzyłam na numer, jakby to mogło coś zmienić. Zosia była gdzieś daleko. Któregoś ranka, gdy podlewałam paprotki, przyszedł listonosz. Wręczył mi kopertę. Kremową, z odręcznym pismem. Rozpoznałam te litery od razu – „Szanowna Pani Stanisława”.
Usiadłam przy stole. Otwierałam ją powoli, prawie uroczyście. W środku był list. Krótki.
„Nie pisałam od razu, bo nie wiedziałam, co napisać. Nie umiem się żegnać. Myślałam, że może nie warto. Ale teraz wiem, że jednak było warto. Tęsknię. Bardzo. Nie wiem, czy pojadę znów do Nałęczowa. Jeśli się wybierzesz tam za rok – dać znać. A jeśli nie, to może po prostu kiedyś do mnie przyjedziesz? Zrobię herbatę. Z jarzębiną”.
Siedziałam potem długo z kubkiem w dłoniach, gapiąc się przez okno. Było cicho. Spokojnie. Lecz ta cisza była inna. Może nie każda historia potrzebuje zakończenia. Nie każda też musi zaczynać się od nowa. Niektóre po prostu trwają. Jak rozmowa, która została przerwana i którą można kiedyś znów podjąć. Bez wielkich słów.
Stanisława, 66 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W budce na targu odnalazłam swoje szczęście. Złociste naleśniki z sekretnym farszem odmieniły moją emeryturę”
- „Zdradziłem żonę z apetyczną asystentką. To miał być tylko szybki skok w bok i powrót, ale uwikłałem się na amen”
- „Kochanek sprzed lat chciał wykorzystać moją naiwność. Spotkałam się z nim raz i wszystko się rozsypało jak domek z kart”