„Odkąd mój mąż siedzi w domu, nie mogę z nim wytrzymać. Kiedyś byliśmy idealną parą, a teraz żyjemy jak wrogowie”
„Przez 20 lat żyłam jak żona marynarza. Tęskniłam za mężem, ale w końcu przyzwyczaiłam się do jego nieobecności w domu. On też widywał mnie tylko przez krótki czas. Gdy przestał jeździć ciężarówką i wrócił do domu na stałe, wtedy się zaczęło”.
- Nina, 53 lata
Trzy tygodnie poza domem, tydzień w domu. Tak funkcjonował mój mąż, odkąd jesteśmy razem. Już przed ślubem pracował jako kierowca ciężarówki i jeździł w długie trasy za granicę. Nawet pół żartem, pół serio upewniał się, czy wiem, co robię, wychodząc za niego, bo czeka mnie samotne życie. Zdawałam sobie z tego sprawę i choć było mi przykro, że będę go rzadko widywała, byłam zbyt zakochana, żeby z tego powodu rezygnować. Pocieszałam się tylko, że tęsknota będzie podgrzewać nasze uczucie, które dzięki temu zbyt szybko się nie wypali. I nie myliłam się…
Każdy przyjazd Karola był dla nas jak małe święto. Umawiałam się do fryzjerki, ładnie się ubierałam. Przygotowywałam ulubione dania męża i oczywiście piekłam ciasto! Chciałam, żeby czuł, że wraca do miejsca, gdzie ktoś na niego czeka. Tydzień we dwoje mijał szybko. Chodziliśmy razem na zakupy. Karol często kupował mi jakiś ładny ciuszek albo perfumy, żeby zrekompensować swoją ciągłą nieobecność i fakt, że cały dom jest na mojej głowie. Tu coś naprawił, tam zamontował i zanim się obejrzeliśmy, była już znowu niedziela i Karol musiał jechać. Przygotowywałam mu w słoiczkach jego ulubione dania, żeby miał co jeść na obczyźnie. W jego ciężarówce była mała kuchenka, więc mógł sobie podgrzać gulasz, bigos lub klopsiki i nie zapychać się po drodze niezdrowymi i drogimi fast foodami.
Nagle okazywało się, że mamy idealne dziecko
Ta początkowo znośna rutyna stała się trudniejsza, gdy zaszłam w ciążę. Hormony szalały. Bywały dni, gdy byłam wściekła, że jestem wciąż sama i nie ma nikogo, kto pobiegnie do sklepu po ogórki kiszone, kiedy mam na nie ochotę. Czułam się, jakbym była samotną kobietą, porzuconą w ciąży. Gdy chodziłam po zakupy i musiałam taszczyć sama ciężkie siatki, przeklinałam pracę Karola. Złośliwe komentarze mojej sąsiadki, że nie mam łatwo z tym mężem, co niby jest, a jednak nigdy go nie ma, wcale mi nie poprawiały humoru. Jednak kiedy wracał, jakoś się uspokajałam. Nie mogłam od niego wymagać, żeby wciąż przepraszał za to, że pracuje. Przecież to nie jego wina!
Błagałam go tylko, żeby wziął wolne na dwa tygodnie przed terminem porodu i na dwa tygodnie po. Szef wiedział, że spodziewamy się dziecka, więc oczywiście się zgodził, a ja modliłam się, żeby urodzić w terminie. Udało się! Nasza córeczka przyszła na świat dokładnie w czterdziestym tygodniu ciąży. Wzorcowo. Do szpitala odwiózł więc mnie mój prywatny ukochany kierowca.
Urodziłam piękną, zdrową dziewczynkę. To Edytka. Początkowo było mi bardzo ciężko podnieść się, usiąść czy choćby przejść kilka kroków. Nie wiem, jak bym sobie poradziła, gdyby Karola przy mnie nie było. Po kilku dniach opanowałam karmienie piersią i przewijanie. Powoli zaczęłam uczyć się bycia mamą. Natomiast Karol nie zdążył się jeszcze na dobre przyzwyczaić do tego, że mamy w domu dziecko, a już musiał wyjeżdżać.
Tym razem rozstanie było wyjątkowo łzawe. Karolowi był przykro, że zostawia na trzy tygodnie takie maleństwo. Żałował, że nie będzie mógł obserwować, jak ono zmienia się każdego dnia. Odtąd, gdy wracał z trasy, był przy małej bez przerwy, a ona na początku wpadała w płacz, widząc tego „obcego pana”. Kiedy w końcu zaczęła go poznawać, nie mogła doczekać się powrotu ukochanego tatusia. Każdy weekend, kiedy był z nami, Edytka siedziała do niego przytulona i nie chciała go zostawić ani na chwilę, żeby nie zniknął.
Oczywiście Karol był zakochany w córusi. Miała najładniejsze ubrania w całym przedszkolu, bo tata przywoził je dla niej z Niemiec. Później najładniejszy plecak i piórnik w szkole. Nie miała jednak na co dzień taty. Z drugiej strony, kiedy już był, to był! Spędzał z nią dużo czasu, chodził na rower i rolki. Nigdy się nie wymigiwał od zabaw jak ojcowie jej koleżanek. Edytka rosła w przekonaniu, że ma najlepszego tatę na świecie. Traktowała go jak superbohatera. A ja byłam pewna, że mam najlepszego męża. Kochałyśmy go bezgranicznie.
Mijały lata i kiedy Edyta weszła w wiek dojrzewania, zaczęła mi sprawiać trudności wychowawcze. Buntowała się. Nie chciała się uczyć, nie słuchała mnie i często wychodziła gdzieś bez pozwolenia. Kłóciłyśmy się o każdą głupotę, bo córka stała się uparta i buntownicza. Nie raz opadały mi ręce. Wtedy miałam już komórkę, więc dzwoniłam do Karola i wyżalałam się w słuchawkę.
– Nie wiem już, jak mam do niej mówić, Karol! Ona mnie traktuje jak koleżankę, nie jak matkę!
Kiedy tata wracał, wszystko się zmieniało. Nagle okazywało się, że mamy idealne dziecko. Słuchała Karola z uwagą, zgadzała się z nim i nadal świetnie się razem bawili. Było mi przykro, że to ja wzięłam na siebie cały trud jej wychowania, a to on otrzymywał jej najlepszą wersję. To było niesprawiedliwe. Miałam ochotę wykrzyczeć im to w twarz, gdy widziałam, jak się razem wygłupiają i droczą. Karol, owszem, starał się wytłumaczyć Edycie, że ma mnie słuchać pod jego nieobecność i mówił, że wie o wszystkich jej wybrykach, ale też nie chciał tracić krótkiego czasu, który miał dla niej, tylko na kłótnie. Byłam między młotem a kowadłem. Nie wiedziałam, czy w momencie gdy tata jest z nami, cieszyć się czasem z nimi spędzanym, czy poważnie podejść do tematu. W końcu uznałam, że jeśli Karol chce być ojcem z prawdziwego zdarzenia, a nie świętym Mikołajem, musi podjąć się też trudu wychowania i potraktować Edytę równie surowo jak ja.
Nasza rozmowa nie była łatwa, ale Karol przyznał mi rację. Odtąd starał się być bardziej moralizatorski i tłumaczyć Edycie, co jej wolno, a co nie. Poszedł do wychowawczyni, żeby porozmawiać o jej stopniach i zachowaniu, a potem w domu zrobił jej awanturę o to, że została złapana na paleniu papierosów. Czułam, że wreszcie mam w nim sojusznika. Jednak Edyta była wściekła, że zbuntowałam ojca przeciwko niej. Nie było lekko. Okres dorastania dzieci to prawdziwy kryzys dla rodziny. Cieszyłam się, gdy zaczęła z tego powoli wychodzić. Gdy miała osiemnaście lat, znów można było z nią porozmawiać jak z rozumną istotą, a nawet jak z przyjacielem.
W końcu będę miała męża dla siebie
Po skończeniu szkoły zaczęła pracować jako fryzjerka i oznajmiła, że wyprowadza się do swojego chłopaka. Zrobiło mi się przykro. Teraz, gdy w końcu zrobiła się fajna, ucieka! Ale cóż mogłam zrobić? Zabronić jej? Była dorosła, zakochana i nie musiała mnie już pytać o zdanie. Obiecała, że będzie mnie często odwiedzać. „Kolejna, która będzie mnie jedynie odwiedzać…" – pomyślałam. Mój dom był dla najbliższych hotelem. Wpadali jak po ogień, i tyle ich widziałam. Zaczęłam czuć się bardzo samotna. Każdy tydzień ciągnął się w nieskończoność. Odliczałam godziny do powrotu męża i prosiłam córkę, by często dzwoniła.
– Mamo, ja nie mogę dzwonić z pracy, bo mam ciągle klientki, a po pracy padam na twarz i jestem głodna. Wtedy nie rozmawia się ze mną zbyt miło – odpowiadała.
Ale dzwoniła co drugi dzień. Jak dla mnie za rzadko…
Kilka kolejnych lat minęło błyskawicznie, bo tydzień od tygodnia różnił się niewiele i dni przeciekły mi przez palce. Oglądałam telewizję, czytałam, szyłam, gotowałam. Ot, rutyna!
– Kochanie, mam dla ciebie świetne wieści. Załapałem się na wcześniejszą emeryturę! – obwieścił mi pewnego dnia Karol. – Doliczyli mi jakieś lata za prowadzenie gospodarstwa moich rodziców i mogę już zakończyć pracę.
– Nie żartuj! – aż podskoczyłam z radości.
„W końcu będę miała męża dla siebie" – byłam podekscytowana tą wizją. Nie mogłam uwierzyć, że wreszcie będziemy ze sobą codziennie, jak normalne pary! Ostatnie tygodnie pracy Karola ciągnęły się w nieskończoność. Nie mogłam się doczekać, aż moja samotność dobiegnie końca.
Kiedy Karol wrócił, zorganizowałam mu przyjęcie powitalne. Zaprosiłam oczywiście Edytę z chłopakiem, moją siostrę z mężem i synem, brata Karola i rodziców. Wysprzątałam mieszkanie, upiekłam tort, zrobiłam dużo jedzenia. Cieszyłam się, że wszyscy przyjechali. Nie liczyliśmy, ile butelek wina wypiliśmy tego wieczoru! Byłam taka szczęśliwa, że Karol będzie ze mną na stałe.
Nie przywykł do siedzenia w domu…
Pierwszy tydzień jego pobytu był jak bajka. Nie czuliśmy znajomego napięcia upływających dni. Nie musiałam szykować mężowi jedzenia na drogę. Wszystko robiliśmy powoli i spokojnie, nigdzie się nie śpiesząc.
Po tygodniu Karola zaczęło nosić.
– Może byśmy gdzieś wyskoczyli? – zaproponował.
– Ale gdzie? Pogoda jest brzydka.
– No… nie wiem. Może w góry?
Postukałam się w czoło. Chyba zwariował. Pada deszcz, a on będzie po górach łaził. Włączyłam swój serial i usiadłam na kanapie.
– Ten odcinek już chyba był, co?
– Nie. Codziennie są nowe.
– Codziennie?!
Zapytałam, o co mu chodzi, bo miałam wrażenie, że szuka dziury w całym. Kręcił się po domu i nie mógł sobie znaleźć miejsca. Ciągle mu coś nie pasowało. A to że obiad jest za późno, a to że szmatka leży mokra w zlewie, zamiast się suszyć, a to że telewizor jest ciągle włączony. Zaczynałam mieć już dość tego marudzenia. Tym bardziej że on też nie zachowywał się idealnie – wieczorem rzucał swoje ubrania gdzie popadło, nie pomagał mi właściwie w niczym – nie zmywał, nie odkurzał, o praniu nie wspomnę!
Gdy bywał w domu krótko, nie wymagałam od niego udziału w obowiązkach, ale teraz gdy jest już na stałe… Nagle zauważyłam, że ta myśl, zamiast napełniać mnie entuzjazmem, trochę mnie przeraża. Życie w pojedynkę nie było łatwe, ale przyzwyczaiłam się do pewnych rzeczy i nie miałam ochoty zmieniać teraz swoich nawyków. Lubiłam swój serial, a gotowanie obiadu na dwunastą uważałam za absurdalne.
Na kolejny weekend zapowiedziała się Edyta. Miała nam coś do powiedzenia. Cieszyłam się na jej przyjazd.
– Może się w końcu pobiorą! – emocjonowałam się.
Karol nie podzielał mojej radości, więc zapytałam, o co mu chodzi, a on odparł z naburmuszoną miną, że małżeństwa są przereklamowane. Aż mnie zatkało. Po dwudziestu latach on mi mówi, że małżeństwo jest przereklamowane?! Awantura, która od tygodni wisiała w powietrzu, wybuchła z ogromną siłą. Zaczęliśmy sobie wyrzucać dosłownie wszystko. Od irytujących drobiazgów, jak odstawianie mydła na drugą stronę umywalki, po najcięższe zarzuty, takie jak brak zaangażowania i czułości! Byłam wściekła – uważałam, że Karol nie docenia tego, ile poświęciłam dla naszej rodziny przez te wszystkie lata. On za to zarzucał mi, że nie szanuję jego pracy i wieloletniego dbania o nasze utrzymanie. Licytowaliśmy się tak, kto ma więcej zasług, aż on w pewnej chwili wypalił, że przez tyle lat on pracował, a ja siedziałam w domu i jeszcze nie radziłam sobie z dzieckiem. Wtedy trzasnęłam drzwiami i wyszłam.
Nigdy wcześniej tak się nie pokłóciliśmy. Szłam ulicą i płakałam. Nie obchodziło mnie, czy ktoś mnie zobaczy. Sąsiadki i tak uważały, że nie mam szczęścia w małżeństwie. Kiedy ciśnienie ze mnie zeszło, wróciłam do domu. Jednak każde z nas zamknęło się w sobie i nastały „ciche dni". W takich sytuacjach miewam tendencję do nieco dramatycznych przemyśleń, więc natychmiast zaczęłam snuć wizje szybkiego rozpadu małżeństwa, które na odległość stwarzało pozory poprawnego, ale w codzienności okazało się fikcją! Karol chodził jak burza gradowa. Wiedziałam, że chce przełamać impas, ale nie zamierzałam zrobić pierwszego kroku. „To on przegiął, więc niech się męczy albo przeprosi” – uznałam.
Usłyszałam dzwonek telefonu. To była Edyta. Odebrałam i starałam się zachować normalny ton. Kiedy jednak ona z entuzjazmem próbowała ustalić szczegóły naszego spotkania, ja ledwie byłam w stanie wydobyć z siebie głos.
– Co się stało? – zapytała w końcu i nie ustępowała, mimo że próbowałam wymigać się od odpowiedzi.
– Nie mogę już wytrzymać z tatą – wypaliłam. – Nie wiem, czy damy radę ze sobą być na co dzień.
– O czym ty mówisz? Przecież jesteście idealną parą!
– Może kiedyś byliśmy… Teraz już na pewno nie. Nasze małżeństwo nie sprawdza się w nowych warunkach. Jeszcze trochę i się chyba rozwiedziemy.
– Jadę! – krzyknęła do słuchawki i rozłączyła się.
Nie spodobało mi się to zachowanie. Próbowałam do niej oddzwonić i zabronić przyjazdu z uwagi na to, co jest w domu, ale nie odbierała. Nie wiedziałam, czy poinformować o planowej interwencji Karola, ale przecież musiałabym się wtedy odezwać jako pierwsza. Poza tym, jeśli się nie przygotuje na atak, będzie łatwiejszym celem. Nic nie powiedziałam.
Skoro jesteśmy wzorem, to musimy się starać!
Po godzinie w drzwiach stanęła Edyta.
– A teraz siadajcie! – oświadczyła głosem nieznoszącym sprzeciwu.
A my, nie wiedzieć czemu, usiedliśmy na kanapie i wlepiliśmy w nią wzrok.
– Chciałam poczekać z odwiedzinami do weekendu, ale widzę, że coś się tu dzieje niedobrego, więc musiałam przyjechać już dziś.
– Już zakablowałaś? – warknął do mnie Karol.
– Cisza, ja mówię! – zarządziła córka. – Wiedziałam, że nie będzie wam łatwo. Całe życie przeżywaliście miesiąc miodowy. To nienaturalny stan dla małżeństwa. Przez waszą komitywę i doskonałe zgranie ciężko mi było znaleźć chłopaka, który potrafiłby wam dorównać. W końcu znalazłam, więc nie macie prawa teraz mi wyskakiwać z kryzysami i rozwodami. Jesteście moim wzorcem, dumą i powodem, dla którego chcę wziąć ślub, więc proszę usiąść teraz i jak docierająca się para spisać podział obowiązków oraz to, co najbardziej was irytuje i z czym nie dacie rady żyć. A potem to egzekwować.
Poza tym macie się o siebie starać, tak jak wtedy, gdy widywaliście się rzadko. Zrozumiano? Siedzieliśmy oniemiali. Wiadomość o planowanym ślubie nie umknęła oczywiście mojej uwadze, ale w takiej chwili nie było możliwości nawet jej gratulować. Edyta zostawiła nas samych z kartkami i długopisami i poszła do kuchni upiec dla nas ciasto na zgodę. Karol odchrząknął znacząco, ja zaczęłam nerwowo machać długopisem. Nie było wyjścia. Punkt po punkcie ustaliliśmy, kto co robi. Karol: naprawy, rachunki, odkurzanie, sprzątanie łazienki, opróżnianie zmywarki i wynoszenie śmieci. Ja: gotowanie, sprzątanie kuchni i salonu, ścielenie łóżka, pranie i prasowanie. Zakupy, świąteczne porządki i inne drobiazgi – razem. To jakoś poszło.
Gorzej było z wytykaniem błędów. Na każdą jego uwagę odpowiadałam jakąś złośliwością. Uważałam, że się czepia. Moje argumenty były racjonalne – on po prostu marudził. Co mu przeszkadza mój serial? Edyta wkroczyła z drewnianą łyżką, jakby miała rozstrzygać spór siłą.
– Serial wpisz do strefy relaksu. Tata też coś sobie wybierze.
– Mecze i ryby.
– To dwa!
– Nie są codziennie.
– Ma rację – przyznała córka, która świetnie czuła się w roli arbitra.
Spojrzała na mnie wyczekująco. Zgodziłam się.
Wywalczyłam serial jak lwica. Ustaliliśmy, że odkładamy ubrania do szaf, a szmatki kuchenne na kaloryfer. Obiad jemy o trzynastej, co tydzień robimy jakiś mały wypad za miasto i nie czepiamy się o byle co.
Pomyślałby kto, że smarkula ustali nam warunki życia w małżeństwie. Sama jeszcze nie ma żadnego doświadczenia! Ale szczerze mówiąc, byłam wdzięczna za jej ingerencję w tę kłótnię, bo nieco spuściliśmy z tonu. Kolejne tygodnie wciąż nie były łatwe, ale jednak dużo spokojniejsze. Musieliśmy nauczyć się życia od nowa, przywyknąć do wielu rzeczy i pójść na sporo kompromisów. Fakt, że nasza córka postrzegała nas jako idealną parę, dodał nam zapału do walki.