Reklama

Nieznana siła wkracza w moje plany, obraca je w perzynę i wywraca wszystko do góry nogami. Wściekam się, próbuję walczyć z losem tylko po to, by przekonać się, że zmuszony do zmiany zamierzeń, znowu uniknąłem niebezpieczeństwa.

Reklama

– Ależ miałeś szczęście! – to zdanie towarzyszy mi przez całe życie. Wygłaszają je wszyscy, którzy mnie znają, a to musi coś znaczyć. Nie wierzę w przypadkowe zdarzenia, nagromadziło się ich tak dużo, że mógłbym je kolekcjonować.

– Śmierć krąży wokół ciebie – mówiła moja dziewczyna, gdy znowu cudem uniknąłem wypadku.

Miała takie powiedzonka, że włos się jeżył na karku. Już nie jesteśmy razem, ale ciągle pamiętam, jak na mnie wtedy patrzyła. Ze zgrozą. Miała powód, właśnie dostaliśmy wiadomość, że Krzysiek, z którym miałem jechać na Mazury, walczy o życie w szpitalu. Zderzył się czołowo z samochodem, który nadjeżdżał z przeciwka i nagle wypadł z trasy, jakby polował właśnie na niego. Albo na mnie, bo uderzył od strony pasażera, gdybym tam siedział, zostałaby ze mnie miazga.

Próbowałem tłumaczyć sobie, że to był nieszczęśliwy wypadek spowodowany zasłabnięciem kierowcy, ale sam w to nie wierzyłem. Nie po tym, jak z bólem serca musiałem zrezygnować z rejsu po Bałtyku.

Uwielbiam żeglować, zrobiłbym wszystko żeby znów usłyszeć łopot grota i szmer wody rozcinanej dziobem jachtu, ale wtedy wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie.

Najpierw okazało się, że nie dostanę w pracy urlopu, co było dziwne, bo zwykle szef szedł mi na rękę. A teraz się zbiesił i złośliwie odmówił, chociaż nie miał powodu. Kiedy się uprę, nie ma na mnie silnych, więc tę przeszkodę pokonałem, ale zanim zacząłem się cieszyć z sukcesu, dostałem telefon z domu.

Przyjeżdżaj, matka jest bardzo chora.

Rzuciłem wszystko i wsiadłem w najbliższy pociąg.

Nie przyszło nam do głowy, że to głupi pomysł…

Zanim dojechałem, mamie przeszły bóle, które lekarz określił jako łagodny skurcz naczyń wieńcowych. Zalecił wypoczynek i zdrowy tryb życia, moja obecność u wezgłowia krzątającej się dziarsko po domu rodzicielki była już zbędna.

– Do zaokrętowania zostało dwa dni, zdążę – ucieszyłem się i zacząłem pakować żeglarski worek. Bluza, spodnie, dowód osobisty, bo planowaliśmy pokręcić się między szwedzkimi wyspami. Coś mnie tknęło. Sprawdziłem ważność dokumentu i opadły mi ręce. Zapomniałem wyrobić nowy, paszportu nie miałem…

– Wygrałaś – kopnąłem niewinny worek. Mówiłem do nieznanej siły, która z uporem próbowała nie dopuścić, bym popłynął w rejs.

– Dlaczego uwzięłaś się właśnie na mnie – w bezsilnej złości zamierzyłem się jeszcze raz. Ból prawie mnie oślepił, chociaż uszkodzenie ciała nie było duże, złamałem tylko palec u nogi.

– Nie musiałaś tego mi robić, nieważny dowód skutecznie by mnie zatrzymał – z nogą w rękach musiałem wyglądać jak idiota, ściskałem uszkodzoną stopę, bo dzięki temu mniej bolało. Byłem zrozpaczony, taki wspaniały rejs przechodził mi koło nosa!

– Szkoda, że nie dołączysz do nas – powiedział ze współczuciem Robert, kapitan łajby i dodał: – Gdybym był przesądny, odwołałbym wyprawę. Zawsze gdy wypadasz z gry, ktoś obrywa zamiast ciebie. Pamiętasz klasową wycieczkę do Krakowa?

Że też akurat teraz zebrało mu się na wspomnienia! Nie lubiłem myśleć o tym zdarzeniu.

Robert był jednym z trzech chłopaków, którzy postanowili wymknąć się w nocy z hotelu i pozwiedzać Kraków na własną rękę. Drugim byłem ja, a trzecim Mateusz. Żadnemu nie przyszło do głowy, że wychodzenie przez okno na pierwszym piętrze może być aż tak niebezpieczne.

– Nisko jest, damy radę – oceniliśmy, ale na wszelki wypadek związaliśmy razem dwa prześcieradła, które miały stanowić substytut liny.

Miałem iść pierwszy. Przerzuciłem jedną nogę przez parapet i mocno chwyciłem prześcieradła. W dole lśnił po deszczu betonowy chodnik, nagle zawahałem się. Z perspektywy pierwszego piętra przedsięwzięcie przestało mi się wydawać takie proste.

– Wyłaź wreszcie – dopingował mnie Robert.

– Chyba zaczepiłem nogawką o piorunochron – odszepnąłem gorączkowo, wisząc jedną nogą za oknem. Wiele bym dał, by bezpiecznie wrócić do pokoju.

– Pokaż – Mateusz wychylił się z okna. – O, faktycznie. Poczekaj, zaraz cię uwolnię.

Zanim ktokolwiek wybił mu ten pomysł z głowy, kumpel przechylił się ryzykownie i stracił równowagę. Widziałem jak leci w dół i uderza o chodnik.

Połamał nogi w kilku miejscach i zafundował sobie wstrząs mózgu, ale przeżył.

– To miałeś być ty – powiedział Robert, pokazując jak słabo trzyma węzeł łączący prześcieradła. Gdybym na nich zawisł, nie wytrzymałyby mojego ciężaru.

Szkoda, że wcześniej tego nie sprawdził, łatwo jest być mądrym po szkodzie.

Robert, wstrząśnięty wypadkiem kolegi, przypomniał sobie kilka innych wydarzeń z naszego wspólnego dzieciństwa. Rzeczywiście było tak, że jeśli udało mi się uniknąć guza, w moim zastępstwie obrywał kto inny. I nie były to powierzchowne rany, siła, która próbowała mnie dopaść, nie żartowała. Nie mogąc rozprawić się ze mną, zabierała pierwszego, który się nawinął.

– Dziwię się sobie, że jeszcze chcę z tobą pływać na tej samej łódce – Robert dogryzał mi czasami.

– Sprowadzasz nieszczęścia na niewinnych ludzi.

Jednak w końcu to zrobił, po feralnym rejsie, z którego musiałem zrezygnować.

– Karola zmiotło z pokładu przy dużym przechyle, wszyscy byliśmy przypięci i zabezpieczeni, on też. A przynajmniej powinien być – powiedział mi podczas naszej ostatniej rozmowy. Widziałem, że bardzo przeżywa utratę członka załogi.

– To był wypadek, chyba mnie za niego nie winisz? – spytałem, bo nie podobał mi się wzrok, jakim na mnie patrzył. – Karol musiał się wypiąć z uprzęży.

– Nikt przy zdrowych zmysłach by tego nie zrobił na wysokiej fali.

– Nie znałeś dobrze człowieka, skąd wiesz jaki był? Zastąpił mnie dość nagle.

– O to właśnie chodzi, znów ktoś za ciebie oberwał.

Pokłóciliśmy się nie na żarty. O ile dobrze zrozumiałem, Robert oskarżał mnie, że mam układ ze śmiercią, która zamiast na mnie, poluje na innych ludzi. Całkiem oszalał. Chociaż, jeśli dobrze się nad tym zastanowić…

Byłem niezniszczalny, ale już wyczerpałem limit szczęścia

Nie mogłem zaprzeczyć, że coś się koło mnie działo – gdyby nie kilka zastanawiających zbiegów okoliczności, już dawno wąchałbym kwiatki od spodu. Miałem kolosalne szczęście czy zadanie do wykonania? A jeśli tak, to jakie?

To również wymyśliła moja była dziewczyna, interesowała się ezoteryką i miała takie pomysły, że dostawałem gęsiej skórki.

– Jesteś wyznaczony do wykonania ważnego zadania, dlatego siła, która cię ściga, za każdym razem chybia. Ale jak już zrobisz, co do ciebie należy…

– Stracę ochronę i opinię szczęściarza- dokończyłem za nią.

– Coś jakby tak. Przykro mi – spuściła oczy, w których, jak podejrzewałem, pojawiła się radość z rozwiązanej zagadki.

Kiedy kilka miesięcy później zobaczyłem chłopca na rolkach, który beztrosko klapnął na cztery litery na ścieżce rowerowej, wszystko do mnie wróciło. Jakaś siła pchnęła mnie do przodu i kazała biec. Młody siedział sobie tuż za zakrętem, doprawdy miał szczęście, że jeszcze nikt na niego nie najechał. Rowerzyści śmigają z dużą prędkością, jeśli ktoś wypadnie zza zakrętu, zobaczy chłopca w ostatniej chwili i nie będzie miał szansy zahamować. Skoczyłem i złapałem dzieciaka wpół.

– Co pan robi! – doleciał mnie oburzony damski głos i w tym momencie dostałem. Uderzenie było tak silne, jakby rower ważył tonę.

– Matko Boska! – krzyk rowerzysty i mój jęk zlały się w jedno.

Pierwszy raz w życiu oberwałem za kogoś – pomyślałem i straciłem przytomność.

Powoli wychodziłem z gęstej mgły spowijającej mój mózg. Otworzyłem oczy, obraz był zamglony. Coś było nie tak z moją głową, bark i ręka w zgodnym rytmie pulsowały rwącym bólem. Zarejestrowałem, że nadal leżę na ścieżce rowerowej. Jęknąłem.

– Żyjesz, kolego – ucieszył się pochylający nade mną facet. – Leż spokojnie, wezwałem pogotowie.

– To ty mnie potrąciłeś? – spytałem słabo.

– Nie widziałem cię, jak pragnę zdrowia.

– Bo ten pan ratował mojego syna, znalazł się we właściwym miejscu i czasie, czy to nie dziwne? – wtrąciła zażywna dama, wyglądająca na babcię chłopca. – Wnusio taki więcej wypadkowy, ale zawsze jakoś się wywinie. Urodzony szczęściarz z niego.

Z wysiłkiem przekręciłem głowę, żeby zobaczyć drugiego takiego jak ja. Do tej pory też byłem niezniszczalny, ale zdaje się, że wyczerpałem limit szczęścia.

Reklama

Chłopiec przyglądał mi się ciekawie, bez emocji. Chyba któryś już raz ktoś nadstawił za niego karku.

Reklama
Reklama
Reklama