Reklama

Nie wiem, kiedy ostatnio jadłem do syta. Ale też – nie jestem głodny. Człowiek przywyka. Tak jak przywyka do zimna, do ciszy w mieszkaniu, do braku telefonu. Mówię sobie, że to kwestia nawyków. Zamykam wieczorem drzwi na dwa zamki. Nie że się boję. Po prostu lubię czuć, że wszystko mam na swoim miejscu.

Mieszkam tu sam już osiem lat. Wstaję o siódmej, nawet jeśli nie muszę. Myję się w zimnej wodzie – bojler już dawno nie działa, a grzać się dla jednej twarzy nie opłaca. Zimą zakładam sweter na piżamę, podwójne skarpety i czapkę – w mieszkaniu mam 16 stopni, jak dobrze pójdzie. Oszczędzam. Na wszystkim. Emerytura nie jest z tych tłustych. Jak po opłatach zostaje trzysta złotych, to się mówi, że mam „na życie”. Żyję.

Kiedyś byłem ślusarzem. Porządna robota, porządny człowiek. Ojciec, mąż, sąsiad, kolega z pracy. Żona zmarła na serce siedemnaście lat temu. Od tego czasu wszystko jakoś się rozpadło. Marek, mój syn, ma teraz 35 lat. Pracuje w Norwegii, podobno dobrze mu tam. Pojechał „na chwilę”, jak to mówią. Miał 27, zostawił tutaj dziewczynę, obietnice, ojca. Najpierw dzwonił raz w miesiącu. Potem raz na kwartał. Teraz… cisza. Nie wiem, czy jeszcze ma ten sam numer.

Wczoraj spotkałem sąsiadkę Halinę. Niosła dwa pojemniki – jeden zupy, drugi schabowego z ziemniakami.

– Pani Halino, gdzie się pani wybiera z tym zapasem? – zagadnąłem z uśmiechem.

– A bo mi zostało z obiadu, to pomyślałam… może pan zje? – zawahała się. – Takie świeże, cieplutkie…

– Dziękuję bardzo, ale naprawdę nie trzeba – odpowiedziałem, chowając ręce w kieszenie. – Ja nie głoduję, ja po prostu jem mniej.

Uśmiechnąłem się, jak zawsze. Żeby nie widziała, że boli.

A potem, gdy wróciłem do siebie, przez chwilę siedziałem na krześle w kuchni, gapiąc się na puste okno. I myślałem. Że może Marek właśnie je rosół. Może komuś opowiada o ojcu. Albo nie. Może już dawno wymazał mnie ze wspomnień, jak się wyrzuca stare zdjęcia z portfela. Może.

Wciąż czekałem

Obudziłem się przed świtem. Leżałem chwilę bez ruchu, czując, jak kołdra oddaje ostatnie ciepło z wczoraj. Nie miałem odwagi wystawić nóg spod niej. Palce u stóp zesztywniały z zimna, choć spałem w skarpetach. Zrobiło się naprawdę chłodno. Wstałem dopiero wtedy, gdy nie mogłem już dłużej ignorować potrzeby pójścia do łazienki.

Podłoga była lodowata. W kuchni zapaliłem jedyną żarówkę. Słaba, żółta, wisiała nad stołem jak obojętny księżyc. Wodę na herbatę nalałem do czajnika ze śladami kamienia. Postawiłem go na kuchence i otuliłem się szlafrokiem, jakby to mogło coś zmienić.

Pochyliłem się nad kaloryferem i położyłem na nim dłoń. Był zimny, jak zawsze. Miałem jeszcze dwa grzejniki elektryczne, jeden w dużym pokoju, drugi schowany w szafie. Ale nie włączałem ich. Prąd drożeje. Emerytura nie rośnie. Tego ranka po raz pierwszy przyznałem przed sobą, że było mi zwyczajnie zimno.

– Jeszcze nie teraz – powiedziałem półgłosem, jakby do kogoś. – Poczekaj jeszcze chwilę. Jeszcze trochę. Mógłbyś się postarać, Marek… – dodałem ciszej.

Czajnik zasyczał. Nalałem wrzątku do szklanki i dodałem łyżeczkę herbaty. Nie miałem cytryny. Cukru też nie dodaję, bo szkoda. Usiadłem przy stole i dłonie ogrzewałem od szklanki. Ciepło parzyło, ale nie cofnąłem rąk. Przynajmniej coś czułem.

Z zamyślenia wyrwało mnie pukanie do drzwi. Listonosz.

– Dzień dobry panu – powiedział z uśmiechem. – Emeryturka, jak zawsze, proszę podpisać.

– Dziękuję – odparłem i sięgnąłem po długopis. – Pana matka też tak oszczędza na cieple?

– Panie Edwardzie, u mojej mamy to samo. Woli marznąć niż poprosić. Mówi, że przeczeka.

– Bo wie pan – spojrzałem na niego – litość to nie to samo co pomoc. Jedno człowieka leczy, drugie go zjada.

Uśmiechnął się, nie do końca rozumiejąc, i poszedł. Zostałem sam. Pieniądze położyłem na stole. Patrzyłem na nie chwilę. Potem złożyłem banknoty i schowałem do koperty, którą włożyłem między książki. Tak było bezpieczniej.

Tego dnia nie włączyłem ogrzewania. Znów nie. Ale nie dlatego, że nie mogłem. Po prostu nie chciałem przyznać, że nikt nie zapuka i nie zapyta, czy nie marznę. A ja wciąż czekałem.

Niezręczna pomoc

Była sobota. Siedziałem w kuchni i robiłem sobie kanapkę z pasztetem, który otworzyłem dwa dni wcześniej. Przedwojenny stół skrzypnął cicho, kiedy sięgnąłem po nóż. Kroiłem chleb powoli, starając się nie kruszyć. Na talerzu obok leżał ogórek kiszony. Jeden, ostatni.

Usłyszałem dzwonek. Otworzyłem drzwi i od razu poczułem zapach rosołu.

– To tylko trochę, zostało mi z obiadu – powiedziała Halina, stojąc w płaszczu, z termosem w ręku. – Proszę, panie Edwardzie, bo szkoda, żeby się zmarnowało.

Chciałem odmówić, naprawdę. Ale poczułem ten zapach i nagle zrobiło mi się słabo.

– Dziękuję. To... to tylko na dziś – powiedziałem i wziąłem pojemnik.

– A Marek? Dzwoni czasem? – zapytała, poprawiając szalik.

Zacisnąłem palce na uchwycie termosu.

Ma swoje życie. Nie musi tu siedzieć – odpowiedziałem chłodno.

– Niektórzy to mają dzieci tylko na papierze… – rzuciła cicho.

Zamknąłem drzwi szybciej, niż wypadało. Usiadłem z pojemnikiem w dłoniach i przez dłuższą chwilę nie mogłem się ruszyć. W końcu nalałem rosół do talerza. Był gorący i pachniał jak dom. Taki, jakiego już nie mam.

– Nie potrzebuję litości – powiedziałem na głos, choć nikogo nie było w mieszkaniu. – Litość jest gorsza niż głód.

Rosół smakował jak wspomnienie. Jak coś, co kiedyś było moje.

Miałem być tam z nim

W kuchni nad lodówką wisiał stary kalendarz z 2013 roku. Zostawiłem go tam, bo nie miałem powodu, żeby go zmieniać. Na karcie lutego było zdjęcie Marka. Stał na tle fiordu, w zimowej kurtce, z brodą, której wcześniej nigdy nie nosił. Sam go tam przykleiłem, żeby nie zapomnieć, jak wygląda.

Zajrzałem do szuflady i wyjąłem list, który znałem na pamięć. Kartka była zgięta w czterech miejscach, bo często ją składałem i rozkładałem. Przeczytałem ją znowu, jakbym miał znaleźć tam coś, czego wcześniej nie zauważyłem.

„Tato, będzie dobrze. Jak się tu ogarnę, to cię ściągnę do Norwegii”. Napisał to w pierwszym roku. Potem już nigdy więcej nic podobnego się nie pojawiło. Pamiętam, jak rozmawialiśmy przez telefon po tej wiadomości. Stałem wtedy przy oknie i patrzyłem na przystanek, na którym kiedyś razem czekaliśmy na autobus. On mówił, że tam wszystko działa, że ludzie są mili, że może nawet będzie mi się podobać.

Ja tam nie muszę. Tu mój dom – powiedziałem wtedy.

Więcej nie zadzwonił. Usiadłem przy stole i wpatrywałem się w kalendarz. Wiedziałem, że Marek ma swoje życie. Może dziewczynę. Może dzieci. Nie wnikałem. Może by się wstydził pokazać mi tę Norwegię. Może nie miał czasu. Może łatwiej było nie dzwonić niż wytłumaczyć, dlaczego się nie odezwał przez tyle lat.

Przez okno widziałem, jak sąsiad prowadzi wnuczka do przedszkola. Mały niósł plastikowy dinozaur. Zamknąłem oczy i zobaczyłem Marka w tym samym wieku. Też miał kiedyś swojego dinozaura. Zielonego. Też go niósł z taką dumą. Nic się nie zmieniło. I wszystko się zmieniło.

Nie lubię świąt

W oknach sąsiadów wisiały już lampki. Migotały wieczorami, niektóre kolorowo, inne jednolicie białe. Halina zawiesiła na drzwiach stroik z czerwonymi wstążkami. Sklep na rogu wystawił kosz z opłatkami. Ja wciąż miałem jeden z zeszłego roku.

Panie Edwardzie, zje pan z nami. Jak rodzina – powiedziała Halina, zatrzymując mnie pod skrzynkami na listy. – Miejsca wystarczy. Barszcz będzie. I śledzie.

– Nie jestem pani rodziną. Ale dziękuję – odpowiedziałem i ruszyłem dalej, choć poczułem, że powinienem się zatrzymać.

Nie lubię Wigilii. Nie dlatego, że nie wierzę. Po prostu trudno udawać, że wszystko w porządku, kiedy przy stole brakuje ludzi. Kiedyś było nas troje. Potem dwoje. Teraz – tylko ja i echo. W sklepie poprosiłem o pół bochenka chleba, kostkę masła i puszkę ryby. Sprzedawczyni zapytała, czy nie chcę czegoś na święta. Powiedziałem, że święta są przereklamowane.

W domu nie zapaliłem żadnej świeczki. Nie miałem choinki, nie puszczałem kolęd. Usiadłem przy stole z kromką chleba i próbowałem przypomnieć sobie głos żony, gdy dzieliła się opłatkiem. Podszedłem do okna. Na podwórku dzieci lepiły bałwana. Ich śmiech niósł się aż do mojego mieszkania. Chciałem się uśmiechnąć, ale coś mnie ścisnęło. Odwróciłem się i zgasiłem światło. Nie było prezentów. Nie było życzeń. Tylko ten jeden głos w głowie: już nie czekaj.

Światło w ciemności

Sylwestrowy wieczór był cichy jak każdy inny. Tylko gdzieś daleko, za blokami, ktoś odpalił pierwsze petardy. W telewizji gadający ludzie życzyli sobie szczęścia, miłości i zdrowia, a ja siedziałem przy stole i obierałem mandarynkę, którą dostałem od Haliny kilka dni temu. Miała trochę zwiędłą skórkę, ale pachniała dobrze.

Na progu leżała koperta. Musiała przyjść wcześniej, bo kurier zawsze zostawia przesyłki u sąsiadki z dołu. Otworzyłem ją nożem do chleba, powoli, jakby to miało znaczenie. W środku była kartka. Z Norwegii. Z Oslo. „Przepraszam, tato. Nie umiałem się odezwać. Ale myślę o tobie. Chcę przyjechać. W styczniu”.

Przeczytałem to wiele razy. Dłonie lekko mi drżały. Słowa były krótkie, bez żadnych ozdobników, ale wystarczyły. Dziesięć lat i jedno zdanie, które może zmienić wszystko. A może nic nie zmienić. Usiadłem w fotelu i długo patrzyłem na kartkę. Nagle przypomniałem sobie jego głos sprzed lat, taki młody, pewny siebie. Jak mówił: „Tato, ja sobie poradzę.” I poradził sobie, tylko bez mnie.

Zszedłem po śmieci, żeby zaczerpnąć powietrza. Halina stała przy kontenerze, w kapciach i szaliku.

– Pan też nie śpi? – zapytała.

– Nie bardzo.

– Zawsze tak jest przed północą. Potem się rozlega huk, a człowiek myśli, że może od jutra coś się zmieni.

Kiedy wróciłem do mieszkania, usiadłem przy stole. Za oknem błysnęły pierwsze fajerwerki. W kuchni znów zapaliłem tę żółtą żarówkę. W jej świetle kartka wyglądała jak coś ciepłego, prawie żywego. Nie wiedziałem, czy Marek naprawdę przyjedzie. Ale po raz pierwszy od dawna nie było mi aż tak zimno.

Edward, 74 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama