Reklama

Dom był po prostu piękny. Co tam zresztą piękny, porażający wręcz wysmakowaniem zarówno fasady, ścian zewnętrznych, wykończeń, jak i wnętrza. Miałem wrażenie, że znalazłem się w pałacu z bajki, wzniesionym przez jakiegoś dżina o wyjątkowym guście. Na ścianach wisiały obrazy i byłem pewien, że żaden nie jest reprodukcją, że to wszystko oryginały. Inna rzecz, że nie wiedziałem też, kim są ich autorzy, bo nie za bardzo znam się na sztuce. Obrazy albo mi się podobają, albo nie. Ale te tutaj w większości nie raziły mojego poczucia estetyki.

Reklama

To wszystko jest jakieś dziwne

– Proszę usiąść – zaprosiła mnie młoda, atrakcyjna kobieta, a właściwie jeszcze dziewczyna. – Jak pan widzi, mojej mamie udało się do czegoś w życiu dojść.

Tak, udało jej się dojść naprawdę do czegoś. Do ogromnego majątku. Zer na koncie, czy raczej kontach, miała z pewnością tyle, że dostałbym oczopląsu. Jednak nawet tacy ludzie sukcesu mają swoje tajemnice i swoje problemy.

– Kiedy dokładnie trafiła do szpitala? – spytałem.

– Trzy dni temu.

– Skoro poprosiła mnie pani o wizytę, musi pani podejrzewać, że choroba matki nie ma podłoża naturalnego?

Rozłożyła ręce i potrząsnęła głową. W sumie, jeśli jej się bliżej przyjrzeć, nie była wcale bardzo atrakcyjna, ale z pewnością niesamowicie wręcz zadbana.

– Nie wiem, panie Marku – powiedziała z westchnieniem. – To wszystko jest jakieś dziwne. Mama nie zachorowała nagle, to trwa od jakiegoś czasu. Przez ostatnie dwa lata była w klinice już trzy razy… – zastanowiła się przez chwilę. – Nie, cztery razy była, ale w jednym przypadku przebywałam za granicą, dlatego jakoś mi to umyka. Wychodziła później w lepszym stanie, ale mijało trochę czasu i znów czuła się gorzej.

Wzruszyłem ramionami. Tak to przecież bywa ze schorzeniami. Człowiek wychodzi podleczony z rąk łapiduchów, a potem mu się znów pogarsza. Powiedziałem to głośno.

– Tak, wiem – odparła klientka. – Ale tutaj czuję, że dzieje się coś niepokojącego… To naprawdę dziwne.

– W takim razie słucham. Proszę powiedzieć, co w tym dziwnego i niepokojącego.

Nie zgłaszał większych pretensji

Matka klientki była typową bizneswoman, twardą i zdecydowaną. W dodatku miała wyczucie i szczęście w robieniu interesów. Zaczynała od jakiejś szczęki pod Pałacem Kultury na początku lat dziewięćdziesiątych, potem miała tych szczęk kilka, aż wreszcie trafił jej się lukratywny kontrakt, a potem następny. I tak to poszło. Po piętnastu latach miała już imperium handlowe i gościła czasem na okładkach kolorowych gazet.

– Mama zawsze była pełna życia, nie do zdarcia. Czasem śmiałam się, że niepotrzebnie płacimy rachunki za prąd, bo wystarczyłoby domową instalację podłączyć do niej.

Zamilkła na chwilę.

– Ale, jak rozumiem, uległo to później zmianie? – spytałem.

– No właśnie. Zaczęła tracić energię jakiś czas po rozwodzie z ojcem. Tak… nie od razu, chyba jakoś po roku…

A zatem mieliśmy jeszcze byłego męża. Matka klientki rozstała się z nim, bo – jak to się mówi potocznie – skakał na boki. Rozwód podobno przebiegł spokojnie, niewierny małżonek nie zgłaszał większych pretensji. Zresztą, nie bardzo mógł, bo jego żona miała na tyle rozumu, żeby ustalić rozdzielność majątkową od razu przy okazji ślubu.

– A jak się teraz układają stosunki miedzy rodzicami?

– Nic szczególnego – klientka wzruszyła ramionami. – Nie kłócą się, ale też najczęściej w ogóle nie rozmawiają. Ojciec przychodzi dwa razy w miesiącu do Pawełka…

– Pawełka? – przerwałem.

– Mojego młodszego brata, ma dziesięć lat. Czasem go gdzieś zabiera, a czasem zostają w domu, zależy od pogody i nastroju małego. Jeśli zostają, razem z matką wychodzimy. Ani ona, ani ja nie mamy ochoty na ojca patrzeć. Ale Pawełek uwielbia tatusia…

Tak… Nadal niewiele mi to wszystko mówiło. Musiałem wejść w sprawę głębiej, zapoznać się z dokumentacją medyczną, najlepiej porozmawiać także z matką klientki. Jeśli to zwyczajna choroba, nie miałem tu nic do roboty. A jeśli wynik przestępstwa, nie wiedziałem na razie zupełnie, na czym mogło polegać. W każdym razie powinienem powęszyć jeszcze gdzie indziej, w biurze matki klientki.

Dziwna nieco była ta choroba

Klientka powiedziała prawdę – jej matka była osobą pełną życia, pracowitą, wymagającą w stosunku do pracowników, ale nie zauważyłem, żeby podwładni byli do niej uprzedzeni. Surowa, wymagająca szefowa, ale też nieczepiająca się i na ogół sprawiedliwa.

Z dokumentacji medycznej i tego, co powiedziała klientka, wynikało, że dwa lata temu wystąpiły pierwsze objawy. Bizneswoman straciła rozpęd, zaczęła wykazywać symptomy apatii, zupełnie jakby zaczynała się u niej depresja. Do tego dochodziły objawy somatyczne – krwawienia, mdłości, omdlenia. Początkowo podejrzewano nowotwór, ale diagnoza się nie potwierdziła. Później lekarze orzekli niedoczynność tarczycy, jednak szpitalna kuracja sprawiła, że objawy zupełnie ustąpiły, a to byłoby przy takim schorzeniu wykluczone. Kolejne pobyty w szpitalu nastąpiły również z podobnych przyczyn. Najbardziej niepokojące dla córki pani prezes były nawet nie objawy somatyczne, ale psychiczne – ta utrata chęci do życia i przygnębienie.

Co tu dużo gadać – na razie błądziłem po omacku. Wszystko wskazywało na chorobę, ale też dziwna nieco była ta choroba, skoro praktycznie zupełnie przechodziła po leczeniu szpitalnym. I wracała po jakimś czasie normalnej aktywności. Psychiatrzy zresztą nie potwierdzili zaburzeń psychicznych. Tajemnicza sprawa. Im bardziej się w nią zagłębiałem, tym mniej dziwiłem się klientce, że była tak bardzo zaniepokojona.

– Muszę porozmawiać z pani matką – oznajmiłem.

– Nie wiem, czy zechce – odparła z wahaniem. – Jest teraz w fatalnym stanie.

– Spróbujmy…

Może mi pan wierzyć

Prywatna klinika, gdzie leżała bizneswoman, była prawie tak ekskluzywna, jak jej dom. Aby się tam dostać, musiałem przejść przez bramkę i zostawić pistolet u ochroniarza. Kobieta leżała w osobnej sali. Była bardzo blada, pod oczami miała sińce. W normalnych okolicznościach z pewnością zwracała uwagę urodą, ale teraz wyglądała żałośnie.

– Nie wiem, co panu powiedzieć – odparła słabym głosem na moje pytanie. – Badają mnie na wszystkie strony, robią analizy, ale nic nie wiadomo. – Zacisnęła wargi, a potem powiedziała: – Umrę i nawet nie będę wiedziała, na co i dlaczego…

Przez chwilę myślałem, że się rozpłacze, ale to była twarda kobieta.

– Zawsze leczy się pani w tej klinice? – spytałem dla zasady. Każda wiadomość może się przydać, chociaż nie musi.

– Tak. To świetny szpital, dzieci też tu rodziłam. Dyrektorem medycznym jest dobry znajomy mojego męża… to znaczy byłego męża. Świetny fachowiec.

W tej chwili poczułem, jakby prąd mnie przeszedł. Włączył się instynkt gończy – tak nazywam ten stan, w którym umysł zaczyna pracować na nieco innych obrotach, a na pewno innej płaszczyźnie.

– Rozumiem – powiedziałem, myśląc jednocześnie intensywnie. – Ma pani do niego zaufanie?

– Oczywiście – zaśmiała się z przymusem. – Płacę za każdy dzień tyle, że miałabym zaufanie nawet do samego diabła. A poza tym przyjaźń z moim byłym to jedna sprawa, a leczenie zupełnie inna. To lekarz, wie pan, przysięga Hipokratesa… No i za każdym razem stawia mnie na nogi…

No tak, przecież po pobycie w szpitalu zawsze czuła się lepiej.

– Robiono pani toksykologię? – zapytałem.

– Za każdym razem – pokiwała głową. – Nikt mnie nie truje… Może mi pan wierzyć, jestem badana na wszystkie strony.

Wierzyłem, oczywiście, że wierzyłem. Tylko że po swojemu.

Wie pan, ile to kosztuje?

W domu usiadłem do komputera i zacząłem grzebać, wpisując objawy, jakie miała matka klientki. Po dwóch godzinach pewne podejrzenia sprecyzowały się w mojej głowie. Zadzwoniłem jeszcze do znajomego anatomopatologa, z którym zdarzało mi się współpracować, kiedy służyłem w policji. Potwierdził moje przypuszczenia.

– Gdzie pani matka spędza najwięcej czasu? – spytałem klientkę.

Zastanawiała się przez kilka sekund.

– Chyba w biurze – odparła.

– Jedźmy tam jeszcze raz.

– Coś pan podejrzewa? – spytała.

– Owszem, ale muszę to potwierdzić.

Jednak wizyta w biurze nic nie dała. Gabinet był przestronny, klimatyzowany, z dobrym wietrzeniem, nie miał zakamarków, w których można by coś ukryć i liczyć na to, że nikt tego nie znajdzie.

– Pudło – mruknąłem. – Jakieś inne miejsce, w którym przebywa dłużej? Już wiem! Gdzie wypoczywa?

– W małym salonie przy kominku – odparła natychmiast klientka. – To jej azyl. Potrafi rozpalić ogień nawet w lecie, jeśli nie jest zbyt upalnie… O czym pan myśli?

– Zobaczymy.

Pojechaliśmy do domu. Ochroniarz przy bramie chyba był trochę zdziwiony, że tak się pętamy w tę i z powrotem, ale jeśli nawet, zachował to dla siebie.

Mały salon, na tyłach rezydencji, był urządzony oszczędnie, wręcz ascetycznie. Jeden skórzany fotel, taki wypasiony, rozkładany, z podnóżkiem i jedno rzeźbione krzesło, stolik z czasopismami, niewielki regał z książkami. I kominek. Spory, umiejscowiony w kącie. Natychmiast zacząłem przyglądać mu się badawczo. Cholera, nie było tutaj żadnej szpary! Żadnego miejsca, w którym można by cokolwiek ukryć.

– Czego pan właściwie szuka? – spytała nieco zniecierpliwiona klientka.

– Proszę mi nie przeszkadzać! – warknąłem.

Kurczę, przecież to musiało gdzieś być! Oczywiście zakładając, że rozumowałem słusznie. Ale nic innego nie pasowało mi do obrazka… Zaraz, zaraz… Przecież pod latarnią jest najciemniej… Zacząłem obmacywać ekskluzywny fotel. Kiedy nagle go przewróciłem z rozmachem, klientka krzyknęła z zaskoczenia.

– Co pan wyprawia? Wie pan, ile to kosztuje?

– Mniej niż życie pani matki – odparłem ostro. – Niech pani będzie wreszcie cicho!

To zmowa!

Miał ten mebel różnych zakamarków tyle, że można by schować arsenał dla kompanii komandosów. Dlatego, zanim znalazłem to, czego szukałem, minęło sporo czasu.

– Boże, co to jest? – spytała klientka, kiedy pokazałem jej zawiniątko.

W jedwabnej chuście znajdował się twardy walec. Odwinąłem ostrożnie materiał. Wewnątrz znalazłem plastikowe pudełko z perforowanym wieczkiem.

– To, czego szukamy – potrząsnąłem nieoczekiwanie ciężkim jak na swoje rozmiary pojemnikiem. – To, co zabija pani matkę… Rtęć.

Sięgnąłem po telefon. Pan dyrektor medyczny kliniki drgnął, kiedy rzuciłem mu na kolana pojemnik i zerwał się, gdy na spodnie pociekła mu srebrzysta ciecz.

– Co pan wyprawia?! – wrzasnął. – Wezwę ochronę!

– Doprawdy? – uśmiechnąłem się krzywo. – W takim razie ja od razu wezwę policję. Ciekawe, co powie prokurator, kiedy dowie się, że wyniki analiz toksykologicznych matki mojej klientki były konsekwentnie fałszowane. Że ukryto zatrucie oparami rtęci.

– O czym pan mówi? – udawał zaskoczonego, ale raczej kiepsko. Na pewno był zszokowany, lecz przecież chyba nie zdziwiony.

– O zmowie pana z tą kanalią, jej byłym mężem. Trucie rtęcią to bardzo przebiegły pomysł. Sposób tak prymitywny, że nikt by nie podejrzewał o jego użycie ludzi na tak zwanym poziomie. Daje niejednorodne objawy, rozmyty obraz choroby, a przy okazji podtruwany człowiek po jakimś czasie traci trwale władze umysłowe, obniża mu się inteligencja, spowalnia myślenie. Można później łatwo uzyskać opinię psychiatryczną i podważyć jego decyzje, w tym testament… A pana wspólnik miał stały dostęp do domu, mógł uzupełniać poziom rtęci w tym pojemniku. Wszystko się zgadza?

– O Boże – szepnęła stojąca za mną klientka.

– Mieli naprawdę sprytny plan – odwróciłem się lekko do niej, nie tracąc z oczu szanownego pana doktora. – Chcieli się jej pozbyć tak, żeby wyglądało na jakąś niewyjaśnioną chorobę. W takich sprawach im ciemniej, tym lepiej.

– Ale przecież ojciec nie ma prawa do spadku! – zauważyła klientka. – To się kupy nie trzyma…

– Ale mógłby się ubiegać o prawo do opieki nad pani bratem – wyjaśniłem. – Nawet jeśli pani matka zapisała coś innego w ostatniej woli, tę część testamentu też można by łatwo podważyć. Bo kto ma się zajmować synem, jak nie ojciec, któremu przecież nie odebrano praw rodzicielskich? A wówczas miałby dostęp do części majątku, prawda? – zwróciłem się do lekarza. – Jest tego tyle, że można żyć w luksusie do końca swoich dni za niewielką cząstkę.

Troszeczkę minąłem się z prawdą

Pan dyrektor do spraw medycznych już odzyskał nieco rezonu.

– To trzeba by udowodnić – powiedział, krzywiąc się paskudnie. – A jedynym dowodem jest to. – Wskazał na pudełko z rtęcią. – W dodatku zabrał pan to do mnie, są na nim pańskie odciski palców, nie ma świadków…

– Och, to tylko taki drobiazg – uśmiechnąłem się. – Sam to zrobiłem, żeby było ciekawiej. Prawdziwe pudełko razem z jedwabną chustką już bada policja. W domu ekipa dochodzeniowa już szuka śladów, przede wszystkim sprawdzają fotel. Pański kumpel zaś składa zeznania przed obliczem prokuratora.

– Nic mi nie udowodnicie! Inaczej nie pan by tu przychodził, tylko przyjechałaby od razu policja!

– To się jeszcze okaże – roześmiałem się. – Wszystko zależy od tego, co powie pański cudowny przyjaciel. Myśli pan, że taki typ sam zechce za to wszystko beknąć?

Nie czekałem na odpowiedź, odwróciłem się.

– Aha – rzuciłem jeszcze, zanim nacisnąłem klamkę. – Mówiłem przedtem, że wezwę policję, jeśli zadzwoni pan po ochronę, prawda?

Nie odpowiedział, zresztą tym razem też nie oczekiwałem na odpowiedź.

– Troszeczkę minąłem się z prawdą, panie dyrektorze – dokończyłem. – Policja już tu jest.

Otworzyłem drzwi i przepuściłem funkcjonariuszy. Dyrektor coś tam wykrzykiwał o swoich prawach, ale już tego nie słuchałem. Dla mnie sprawa się skończyła. Nie wiem, czy ci dwaj zostaną w końcu skazani, bo dobry adwokat wybroni nawet diabła, a szefa kliniki stać na najlepszych prawników, ale matka klientki przynajmniej pozostanie przy życiu.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama