„Przez wredna sąsiadkę moje życia śmierdzi jak garnek bigosu. Koniec pobłażania, przyszedł czas na zemstę”
„Kłóciłyśmy się tak długo, aż Edek musiał interweniować. Wracałam do mieszkania z trzęsącymi się rękami. W nocy nie mogłam zasnąć. I nie dlatego, że Stefania mnie zdenerwowała. Tylko... zaczęło mnie dręczyć pytanie: czemu ta kobieta aż tak mnie wkurza? Czyżby dlatego, że... jesteśmy podobne?”.

- Redakcja
Nigdy nie byłam osobą, która szuka towarzystwa. Od kiedy zostałam sama – a to już będzie ponad dwanaście lat, odkąd mój Marian odszedł – nauczyłam się cenić święty spokój. Mam swój rytuał: poranna kawa z gazetą, potem krzyżówka i robótki ręczne. W poniedziałki myję parapety, w czwartki podlewam kwiaty. Nuda? Może dla innych. Dla mnie – harmonia. I tak by było pięknie, gdyby nie... Stefania z dołu.
Słowo daję, gdyby istniał konkurs na najbardziej upierdliwą sąsiadkę świata, ta baba zgarnęłaby złoto bez eliminacji. Wszystko jej przeszkadzało. Że za głośno podlewam kwiaty i jej balkon cały ochlapany. Że trzaskam drzwiami. Że chodzę w butach na twardej podeszwie. I najgorsze: że raz w tygodniu smażę placki ziemniaczane. "Znowu ten tłuszcz czuć na całej klatce" – marudziła, jakby jej płuca co najmniej dusiły się moimi kuchennymi wyziewami.
– Dzień dobry, Barbaro – powiedziała raz, kiedy mijałyśmy się w windzie.
– Dzień jak dzień – odpowiedziałam lodowato i spojrzałam w sufit.
Nie znosiłam jej i nie ukrywałam tego. Ona zresztą też się nie starała. Niedawno rozmawiałam z Edkiem z trzeciego piętra, który stanął po mojej stronie w sprawie kwiatów.
– Niech sobie Stefania kupi parasol na balkon – mruknął pod nosem. – Zachowuje się jakby to w ogóle była woda święcona, a ona diabeł...
Wtedy przypomniałam sobie jedną ze scen sprzed miesiąca.
– Pani Barbaro, czy pani specjalnie to robi? – wydarła się Stefania z balkonu, kiedy lałam wodę do donic.
– Co niby?
– Że mi się wszystko leje na pranie! Jak można być tak złośliwym?! – wrzasnęła z dołu.
– Może pani nie wieszać gaci o szóstej rano? Nic się pani tam nie leje, to rosa! – odkrzyknęłam i trzasnęłam drzwiami balkonowymi.
Tak, nasze relacje były delikatnie mówiąc... napięte. Aż tu nagle – los sobie ze mnie zadrwił. Bo czy ktoś mi powie, jak to możliwe, że dwie najbardziej uparte baby z bloku trafiają razem... do chóru seniorów?
Ta kobieta była nie do wytrzymania
Zaczęło się od zapachu kapusty. Tak, kapusty! Robiłam bigos – tradycyjnie, z grzybami, jałowcem i porządnym mięsem. Jak na wigilię. Dopiero co przykryłam garnek, a już po chwili zadzwonił dzwonek.
– Czy to pani znowu gotuje coś śmierdzącego?! – wybuchła Stefania, ledwie otworzyłam drzwi. Stała z zaciśniętą szczęką i wciągała nosem powietrze jak pies tropiący.
– Bigos, jeśli chce pani wiedzieć. I nie śmierdzącego, tylko domowego – odpowiedziałam z godnością.
– U mnie w mieszkaniu nie da się oddychać! Cała kuchnia cuchnie potwornie kiszonką! – wrzeszczała, a ja poczułam, jak ciśnienie mi skacze.
– To może sobie pani otworzy okno i się przewietrzy, zamiast stać tu i mnie pouczać! – syknęłam.
– Ależ oczywiście, najlepiej to wy mnie wszyscy z tego bloku przewiejcie! – rzuciła teatralnie i z trzaskiem zamknęła drzwi.
To był koszmar. Zeszłam po gazetę i trafiłam na nią znowu, przy skrzynkach. Zaczęło się od złośliwie wypowiedzianego „dzień dobry”, a potem poszło lawinowo.
– Pani się nie nadaje do życia w bloku. Ludzie tu mają nosy, proszę pani – powiedziała z pogardą.
– A pani się nie nadaje do życia z ludźmi. Żadne perfumy nie przykryją tego jadu, co się z pani sączy – warknęłam.
Kłóciłyśmy się tak długo, aż Edek musiał interweniować. Wracałam do mieszkania z trzęsącymi się rękami. W nocy nie mogłam zasnąć. I nie dlatego, że Stefania mnie zdenerwowała. Tylko... zaczęło mnie dręczyć pytanie: czemu ta kobieta aż tak mnie wkurza? Czyżby dlatego, że... jesteśmy takie same?
Myślałam, że to jakiś żart
– Basiu, zapisz się ze mną do chóru, to ci dobrze zrobi! – nalegała Wiesia z czwartego piętra, kiedy spotkałyśmy się w osiedlowym warzywniaku.
– Ja i śpiewanie? Daj spokój, ostatni raz śpiewałam na pogrzebie Mariana – odburknęłam, wkładając ziemniaki do siatki.
– A jednak głos masz donośny, słychać cię przez klatkę – zażartowała i porwała mnie śmiechem.
Długo się opierałam, ale samotne wieczory zaczęły mi coraz bardziej ciążyć. W końcu się złamałam. Poszłam. Raz. Z myślą, że najwyżej się ośmieszę i nie wrócę.
Sala w domu kultury pachniała kurzem i starym linoleum. Na scenie stała Jadwiga – postawna kobieta z burzą siwych włosów. Wszyscy byli już zebrani, a ja, spóźniona i skrępowana, przeciskałam się między krzesłami. I wtedy ją zobaczyłam. Stefania. Siedziała w pierwszym rzędzie. I też mnie zobaczyła.
– Co ty tu robisz? – warknęła przez zaciśnięte usta.
– To chyba ja mogę zapytać o to samo – odpowiedziałam równie chłodno.
Przez pierwsze pół godziny udawałyśmy, że się nie znamy. Ale los miał inne plany.
– Barbara, Stefania – ucieszyła się Jadwiga. – Wy dwie macie najczystsze soprany. Staniecie razem, będziecie śpiewać w duecie.
Zamarłam.
– To jakiś żart? – wyszeptałam.
Ale Jadwiga była nieubłagana. Stefania skrzywiła się tak, jakby połknęła cytrynę, a ja miałam ochotę uciec. Zamiast tego stanęłyśmy obok siebie i zaśpiewałyśmy. Fałszywie, nierówno, ale… razem.
Po próbie chciałam się wycofać.
– Nie mogę śpiewać z tą… osobą – powiedziałam do Jadwigi.
– Basia, dajcie sobie szansę. Czasem zderzenie dwóch charakterów daje piękną harmonię.
Prychnęłam. Ale... może coś w tym było.
Zobaczyłyśmy w sobie samotność
Mijały tygodnie. Próby odbywały się dwa razy w tygodniu, zawsze w tej samej sali, przy tej samej, upiornej akustyce. Jadwiga była jak musztrujący – surowa, wymagająca, ale miała coś takiego, co sprawiało, że człowiek się starał. A my – Stefania i ja – byłyśmy jej oczkiem w głowie. Zmuszała nas do duetów, choć po oczach było widać, że najchętniej utopiłybyśmy się nawzajem w łyżce wody.
Pewnego razu zostałyśmy po próbie dłużej. Jadwiga poprosiła, byśmy przygotowały razem piosenkę na występ w ośrodku seniora.
– Będziemy śpiewać „Tylko jedno w głowie mam” – rzuciła i wyszła, zostawiając nas same z nutami i... niezręczną ciszą.
– No to co, śpiewamy, czy znowu będziesz się wydzierać? – burknęła Stefania, układając papier.
– Jakbyś ty była cicho, to bym nie musiała – odparłam.
Zaczęłyśmy ćwiczyć. Z początku byłyśmy spięte, jakbyśmy się miały bić naszymi mikrofonami. Nagle Stefania zawiesiła głos i westchnęła:
– Po śmierci Henia… to była cisza, co aż bolała w uszach. Taka, co dźwięczy w pustym mieszkaniu i nie chce przestać.
Zamilkłam. Chciałam coś powiedzieć, ale w gardle zawiązał mi się supeł.
– Wiem, o czym mówisz – wyszeptałam. – Po Marianie też było... pusto. Za cicho.
Spojrzała na mnie inaczej. Bez złośliwości. Jakby po raz pierwszy widziała we mnie nie wroga, tylko kobietę. Samotną. Tak jak ona. I nagle ten nasz duet... zaczął brzmieć. Prawdziwie.
Wtorki stały się naszym rytuałem
Występ się udał. Seniorzy klaskali, Jadwiga była dumna, a my we dwie po raz pierwszy po wszystkim usiadłyśmy razem przy stole z herbatą i... nie chciałyśmy sobie wydrapać oczu.
– Wiesz co, Barbara – zaczęła Stefania, kiedy zbierałyśmy nuty – może uczcimy to winem? Mam w domu resztkę mołdawskiego. Przywiozła mi siostrzenica z wycieczki. Słodkie jak diabli, ale głowy nie urywa.
Zawahałam się. Umysł podpowiadał: „co ty robisz, przecież to Stefania!”, ale serce było szybsze. Potrzebowałam rozmowy. Potrzebowałam kogoś.
– No dobrze – powiedziałam. – Ale tylko jeden kieliszek. Mam ciasto drożdżowe.
Usiadłyśmy u niej w kuchni. Mała lampa, ciepłe światło, dwie szklanki (nie kieliszki, „bo kto tu będzie się bawił w fanaberie”) i ta cisza, co wcale nie była niezręczna.
– Pamiętasz, jak się kłóciłyśmy o balkon? – zapytała nagle Stefania i parsknęła śmiechem.
– Pamiętam. I o drzwi. I o kapustę. I o to, że podlewam kwiaty jak sadystka – wyliczałam, a ona kiwała głową z rozbawieniem.
– Ale chyba obie miałyśmy zły dzień... przez kilka lat – powiedziała, popijając wino.
– Może i tak – przyznałam. – Ale to się zmienia, prawda?
Spojrzała na mnie łagodnie.
– Nigdy nie przypuszczałam, że będziesz moją… koleżanką.
– A ja nie przypuszczałam, że ktoś może znieść moje humory i jeszcze nalać mi wina – mruknęłam.
Od tamtej pory wtorki stały się naszym rytuałem. Śpiew, potem ciasto i wino. I rozmowy. O Marianie. O Henku. O samotności, która czasem ściskała gardło. Zaczęłam czekać na te wtorki bardziej niż na seriale. Stefania przestała być „tą z dołu”. Stała się... po prostu Stefanią.
Śmiałyśmy się z własnych przywar
Z czasem coś we mnie zaczęło się zmieniać. Już nie budziłam się z myślą, że znów cały dzień sama. Nie złościły mnie odgłosy z dołu, bo wiedziałam, że Stefania słucha tych samych szlagierów co ja. Zaczęłyśmy przynosić sobie ciasto – raz ja, raz ona. I śmiałyśmy się, że kto pierwszy przestanie śpiewać, ten zmywa naczynia po winie.
Pewnego dnia, wracając z chóru, zatrzymałam się na klatce.
– Stefania… – zaczęłam nieśmiało. – Gdyby mi ktoś rok temu powiedział, że będę z tobą piła wino i śpiewała „Serce to jest muzyk”, to popukałabym się w czoło.
– Mam tak samo. Ale wiesz co? Dobrze, że trafiłyśmy razem do tego chóru – odpowiedziała. – Gdyby nie to, dalej byśmy się obrzucały sarkazmem przez balkon.
Usiadłyśmy wtedy na ławce przed blokiem. Ot tak, jakbyśmy znały się całe życie. Mijały nas inne sąsiadki, patrzyły zaskoczone, a my siedziałyśmy ze szklaneczkami z kompotem z wiśni i śmiałyśmy się z własnych złośliwości sprzed miesięcy i lat. Zrozumiałam, że ta znajomość... to nie był przypadek. Obie byłyśmy samotne, uparte i głośne. Ale może właśnie dlatego się odnalazłyśmy. Stefania była pierwszą osobą od śmierci Mariana, która naprawdę mnie rozumiała – nie z litości, tylko przez doświadczenie.
Nie byłyśmy idealne. Nadal potrafiłyśmy się pokłócić. Ale to już nie bolało. Bo wiedziałyśmy, że na końcu i tak zaprosimy się na wino.
Nasza przyjaźń zrodziła się z kłótni
Czasem, jak siedzę sama przy stole i patrzę na puste kieliszki, myślę o tym, jak bardzo życie potrafi zaskoczyć. Bo gdyby mi ktoś kilka lat temu powiedział, że z tą złośliwą babą z dołu – co robiła awantury o zapach bigosu i kapiącą wodę – będę się śmiała do łez przy butelce wina, to bym się obraziła na samą sugestię. A teraz? Teraz czekam na wtorki z niecierpliwością. Stefania stała się kimś więcej niż tylko sąsiadką. Jest moją powierniczką, partnerką w śpiewie i jedyną osobą, z którą mogę mówić o Marianie bez poczucia żalu. Bo ona rozumie. Przeszła to samo.
Nie każda przyjaźń rodzi się w szkole, w pracy, na działce. Czasem rodzi się z wrogości, z kłótni i z lat niechęci. Czasem trzeba lat milczenia, żeby usłyszeć drugiego człowieka. Czasem trzeba chóru seniorów, by poznać sąsiadkę z innej strony. Nie powiem, że żałuję tych wszystkich sprzeczek. Czuję, że gdyby nie one, nie byłoby teraz tych wtorków, tej bliskości, tych rozmów. Może na starość człowiek dojrzewa do przyjaźni? Nawet z nielubianą wcześniej sąsiadką.
Barbara, 68 lat
Czytaj także:
- „Ogródek sąsiada wygląda jak Las Vegas, a ja miałam dość wylęgarni kiczu i taniochy pod oknem. Koniec z tą tandetą”
- „Dziadkowie wręczali moim dzieciom koperty z pieniędzmi jak łapówki. Nie pozwolę, by ktoś kupował ich miłość”
- „Mam 66 lat i synowa wodziła mnie na pokuszenie. Pragnąłem znowu się poczuć mężczyzną i słono za to zapłaciłem”