„Odziedziczyłam działkę nad jeziorem. Była bezpieczną przystanią, ale koszmarni sąsiedzi zniszczyli moją oazę spokoju”
„Na początku było zwyczajnie. Odgłosy zabawy, dzieci śmiejące się przy huśtawce, szczekanie psa. Nie przeszkadzało mi to. Lubię dźwięki życia, kiedy są w tle. Ale potem zaczęły się weekendy. Przyjechali znajomi. Pojawiło się więcej dzieci, więcej śmiechu, ale już nie tego miękkiego, dziecięcego”.

- Redakcja
Mam na imię Zosia. Prawie trzydzieści lat, bez dzieci, bez partnera, z kotem, który czasem zachowuje się jak mój psychoterapeuta. Większość ludzi określiłaby mnie jako „zamkniętą w sobie”, ale ja wolę słowo „introwertyczna”. Zamiast rozmów o pogodzie wolę szelest liści. A zamiast sobotnich imprez – samotny spacer wśród sosen, najlepiej o poranku, kiedy świat jeszcze śpi.
Działka nad jeziorem... Nie wiem, czy można to miejsce nazwać domem, ale na pewno było najbliżej tej definicji. To tutaj uczyłam się wiązać hamak między drzewami, to tutaj pierwszy raz zatopiłam palce w miękkim mchu i poczułam, jak pachnie prawdziwa wolność. Rodzice kupili ten kawałek ziemi, kiedy miałam osiem lat. Ojciec sam postawił domek z tarasem, na którym co wieczór graliśmy w scrabble. Mama sadziła irysy i malwy, a ja biegałam boso po trawie, myśląc, że tak będzie zawsze.
Po ich śmierci wszystko przeszło na mnie. Działka stała się moim azylem – ucieczką od miasta, pracy, telefonów, które ciągle dzwoniły w nieodpowiednim momencie. Przyjechałam tu na pierwsze lato po pogrzebie ojca. Sama. Przez tydzień spałam pod starym kocem, jadłam pomidory zerwane prosto z krzaka i sprzątałam pajęczyny z kątów. Sąsiedzi – ci sami od lat, tylko starsi, bardziej pochyleni – zagadywali do mnie ciepło:
– Zosieńka, to ty? Ale się zmieniłaś...
Zaczęłam odnawiać domek. Pomalowałam ściany na jasny błękit, jakby to miało oddać niebo z tamtych dziecięcych wspomnień. Posadziłam nowe kwiaty, zrobiłam grządkę z ziołami. Wieczorami siadałam na pomoście z herbatą i słuchałam ciszy. I naprawdę, nikt nie uprzedził mnie, że cisza może też boleć.
Trafiłam na męczące towarzystwo
Siedziałam na tarasie z książką, kiedy pierwszy raz ich zobaczyłam. Młoda para z dziećmi, może trzy i pięć lat. Z ciemnoszarego SUV-a wysypały się walizki, kolorowe dmuchane materace i zgrzewki wody. Mężczyzna krzyknął coś do dzieci, kobieta zniknęła w domku. Działka obok, która od kilku lat stała pusta, nagle ożyła. Na początku było zwyczajnie. Odgłosy zabawy, dzieci śmiejące się przy huśtawce, czasem szczekanie psa. Nie przeszkadzało mi to. Lubię dźwięki życia, kiedy są w tle, jak nieśmiały akompaniament do ciszy, którą pielęgnowałam od lat. Ale potem zaczęły się weekendy.
Najpierw pojawił się głośnik. W piątek po południu, kiedy próbowałam czytać przy otwartym oknie, zaczęło grać coś z dudniącym basem. Przestawiłam fotel, zamknęłam okno, ale dźwięk nadal wchodził przez ściany. Później przyjechali ich znajomi – kolejne auto, więcej dzieci, więcej śmiechu, ale już nie tego miękkiego, dziecięcego. Teraz było głośniej, histeryczniej i często kończyło się krztuszeniem od piwa. Przez trzy dni nic nie mówiłam. Próbowałam przeczekać. Mówiłam sobie, że to minie, że przecież mają prawo się cieszyć. Ale kiedy w sobotę wieczorem, już po dwudziestej trzeciej, głośnik wciąż grał, a ktoś śpiewał przy ognisku, założyłam bluzę i przeszłam przez siatkę.
– Hej – powiedziałam cicho, podchodząc do grupki siedzącej przy stole. – Czy moglibyście, chociaż wieczorem trochę ściszyć muzykę?
Kobieta, ta sama, którą wcześniej widziałam z dziećmi, spojrzała na mnie z uniesioną brwią.
– Ale przecież mamy prawo. Jak ci przeszkadza, to może trzeba sobie znaleźć spokojniejsze miejsce?
Zacisnęłam usta. Nie odpowiedziałam. Odwróciłam się i wróciłam do siebie. Zatrzasnęłam drzwi, usiadłam w fotelu i patrzyłam w ścianę. Nie płakałam, nie krzyczałam. Czułam w sobie coś ciężkiego, nieruchomego. Jakby nagle ktoś obcy postawił mur na środku mojej ścieżki i powiedział: to już nie twoje. Następne noce były podobne. Hałas nie ustawał, a ja leżałam w łóżku, z twarzą w poduszkę, licząc oddechy. Myśli krążyły jak ćmy wokół lampy. Czułam, że coś się zmienia i nie umiałam tego zatrzymać.
Już nie czułam się tam dobrze
W niedzielę spakowałam torbę i pojechałam do miasta, chociaż miałam zostać jeszcze tydzień. W poniedziałek w pracy nie potrafiłam się skupić. Patrzyłam przez okno i myślałam o tym, że moje miejsce – jedyne, jakie naprawdę czułam – przestało być moje. Ktoś zajął je bez pytania, bez zrozumienia. Po prostu rozłożyli swoje rzeczy, rozłożyli tam siebie.
W piątek znów wsiadłam do samochodu. Jechałam wolniej niż zwykle. Kiedy wjechałam między sosny, serce zabiło mi mocniej. Zaparkowałam, wyłączyłam silnik i przez chwilę siedziałam bez ruchu. Potem wyszłam, otworzyłam altanę i poczułam znajomy zapach drewna, ziół i zamkniętego powietrza. Usiadłam na kanapie i po prostu się rozpłakałam. Zadzwoniłam do Jacka, przyjaciela, który zawsze słuchał.
– Chyba muszę to sprzedać – powiedziałam. – Już nie czuję się tu dobrze.
Milczał chwilę.
– To trudne – odpowiedział. – Ale może to nie miejsce, tylko czas. Może to nie ono się zmieniło, tylko świat wokół.
Nie odpowiedziałam. Spojrzałam na drzwi, na ramkę z fotografią mamy i taty stojącą na półce. Ona z uśmiechem, on z dłonią na jej ramieniu. Zdjęcie zrobione pewnego lipcowego wieczoru, kiedy jedliśmy arbuza przy ognisku. Śmiali się wtedy z moich wygłupów. Miałam dziesięć lat. Następnego dnia umówiłam się na spotkanie z agentem nieruchomości. Miał na sobie garnitur i mówił szybko, jakby to była kolejna działka z listy.
– Miejsce ma potencjał, blisko jeziora, dobra lokalizacja – powiedział, przeglądając papiery.
– Tu nie chodzi o potencjał – odpowiedziałam cicho. – Chodzi o to, że to było moje miejsce, a już nie jest.
Spojrzał na mnie, ale nie powiedział nic. Może nie zrozumiał. Może nie musiał. Znajomi z miasta nie rozumieli, dlaczego jestem taka przybita.
– To tylko działka – mówili. – Przecież możesz kupić inną.
Ale to nie była tylko działka. To był czas, który już nie wróci. Ludzie, których już nie ma. Głosy, które milczą. Każda rozmowa z nimi wbijała we mnie coś ostrego. Nie umieli pojąć, że można płakać po ziemi i ścianach z drewna. A ja nie potrafiłam im tego wytłumaczyć. Zamknęłam altanę, spojrzałam na nią ostatni raz i poczułam, że robi się we mnie pusto. Jakby ktoś wyjął mi z klatki piersiowej serce i położył je gdzieś daleko.
Wzruszenie odjęło mi mowę
Przez kolejne tygodnie działkę oglądało kilka osób. Większość nie pytała o nic więcej niż media, ogrodzenie i odległość do sklepu. Jeden z mężczyzn, w sportowej kurtce, zapytał nawet, czy można tu rozbudować domek i czy ziemia jest sucha. Odpowiadałam rzeczowo, krótko. Kiedy odjeżdżali, zawsze zostawało po nich to samo wrażenie – że nie chcą tego miejsca, tylko kawałek ziemi w ładnym punkcie.
Pewnego popołudnia przyjechało młode małżeństwo. Kobieta miała jasne włosy spięte w niedbały kok, a mężczyzna niósł dziecko na rękach. Chłopiec spał z głową opartą o jego ramię. Przeszli przez furtkę, powoli, jakby trochę niepewnie. Zapytałam, czy chcą się rozejrzeć. Pokiwała głową. Kiedy weszli na taras, kobieta przysiadła na ławce. Dziecko wciąż spało, a mężczyzna stał obok niej, cicho. I wtedy ona spojrzała na mnie.
– A jak tu było kiedyś? Możesz nam opowiedzieć?
Zaskoczyła mnie. Nikt wcześniej nie pytał o takie rzeczy. Przez chwilę nie wiedziałam, co odpowiedzieć, ale usiadłam naprzeciw niej i zaczęłam mówić. O tym, jak latem ojciec budził mnie wcześnie i szliśmy nad jezioro łowić ryby. Jak mama robiła kompot z wiśni, który stawiała na schodkach, żeby wystygł. O wieczorach przy ognisku, kiedy komary gryzły w kostki, ale nikt nie chciał iść spać. O naszym psie Fuksie, który gonił ptaki i zawsze wracał cały w piasku znad jeziora.
Oni słuchali. Nie przerywali. Kobieta od czasu do czasu kiwnęła głową, jakby rozumiała więcej, niż mówiłam. Mężczyzna kołysał dziecko na ramieniu. Nagle to nie była już tylko prezentacja miejsca. To była rozmowa o czymś, co kiedyś żyło i co może znów ożyć. Pojechali tego samego dnia, ale przed wyjazdem kobieta powiedziała:
– Nie wiemy jeszcze na pewno, ale... jeśli zdecydujemy się kupić, chcemy, żeby to miejsce nadal było takie, jak opowiadasz.
Skinęłam głową. Nie odpowiedziałam, bo głos ugrzązł mi w gardle.
Czułam stratę, jak po kimś bliskim
Ostatnia noc na działce była cicha. Spakowałam pudełka, zostawiłam tylko kubek i lampkę nocną. Poszłam nad jezioro. Usiadłam na pomoście i patrzyłam na wodę, jak za dawnych czasów. Przypomniałam sobie, jak miałam siedemnaście lat i całowałam się tu z chłopakiem, który wyjechał na studia i już nie wrócił. Przypomniałam sobie mamę, jak siedziała obok mnie i mówiła: „Nie musisz wiedzieć wszystkiego od razu, Zośka”. I tatę, który zawsze pierwszy wstawał i parzył kawę. Przyjechali przed południem. Ona trzymała klucze w dłoni i lekko się uśmiechała. Podałam jej je, dłonie mi się trzęsły.
– Dbajcie o to miejsce. Tu kiedyś było bardzo cicho – powiedziałam.
Wróciłam do miasta i przez kilka tygodni chodziłam jak w półśnie. W autobusie, w pracy, na zakupach – wszystko było jakieś obce. Wieczorami śniłam o jeziorze. Nie o ludziach, nie o rozmowach – tylko o wodzie i ciszy. Czułam stratę, prawdziwą, jak po kimś bliskim. Ale była też ulga. Bo choć nie mogłam już tam być, zostawiłam działkę komuś, kto – miałam nadzieję – usłyszy to, co kiedyś słyszeliśmy my.
Nie pojechałam tam znowu. Nie zaglądałam w internet, nie pytałam sąsiadów. Zostawiłam to miejsce, tak jak się zostawia list, którego nie da się już dopisać. W pamiętniku zapisałam: „To było miejsce, które mnie ukształtowało. Nauczyło słuchać, czekać, znosić ciszę i rozumieć siebie, choć nie zawsze wszystko rozumiałam”. Teraz miałam już tylko wspomnienia. Zakończyłam pewien etap. Nie dlatego, że chciałam. Dlatego, że musiałam.
Zofia, 28 lat
Czytaj także:
- „Przyszła teściowa kazała mi kisić młodą kapustę i siała ferment w moim związku. Nie będę wyrobnicą, to nie moja fucha”
- „Byłam wściekła, gdy córka odmówiła udziału w procesji. To nie był bunt w jej sercu, a kiełkujące nasionko w brzuchu”
- „Złapałam się za głowę, gdy zobaczyłam, co każą mi jeść na weselu wnuczki. To jest brak poszanowania do polskiej tradycji”