Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie to się stało. Kiedy straciłam ochotę na wszystko. Może wtedy, gdy znowu w pracy kazali mi siedzieć do dwudziestej, „bo klient z USA potrzebuje aktualizacji na jutro rano”. Albo może wcześniej – kiedy po raz kolejny otworzyłam lodówkę i zorientowałam się, że mam tam tylko światło, a w barku butelkę wina, której nawet nie chce mi się otwierać.

Reklama

Mam trzydzieści trzy lata i mieszkam w Warszawie. Sama. Bez psa, bez kota, bez faceta. Za to z abonamentem na seriale i kartą do fitness klubu, do którego nie chodzę. Pracuję w korporacji. Moja praca polega na tym, że codziennie udaję, że mnie obchodzi, co się stanie z jakimś projektem w dziale digitalizacji procesów klienta. Mam pięć zespołów, jedenaście statusów tygodniowo i zero motywacji. Czasem myślę, że gdyby nie kawa, już dawno by mnie nie było. Może po prostu bym się nie obudziła.

Dlatego kiedy przyszło to pismo – list polecony, do rąk własnych, od notariusza – pomyślałam, że może to jakiś znak. Może los daje mi wreszcie szansę. Otworzyłam kopertę, siadając na kanapie z kubkiem herbaty. Było tam nazwisko, którego prawie nie znałam: Stefan Nowicki. Mój dziadek ze strony ojca. Ojciec zmarł, kiedy miałam dwanaście lat, a z jego rodziną nie utrzymywałyśmy kontaktu. Mama zawsze mówiła, że „z tymi Nowickimi to tylko kłopoty”. Ale teraz nagle okazuje się, że dziadek Stefan zostawił mi coś. Kamienicę. Prawdziwą, starą warszawską kamienicę. Całą dla mnie.

Zanim zdążyłam pomyśleć, co to dokładnie znaczy, serce już mi biło szybciej. Kamienica! Wynajmy! Dochód pasywny! Może rzucę pracę? Może zamieszkam tam i otworzę pracownię ceramiki? Albo kawiarnię z książkami? Może w końcu będę… szczęśliwa? Wieczorem siedziałam w łóżku z laptopem na kolanach, przeglądając oferty wynajmu podobnych lokali. Mieszkania po sześć tysięcy za pokój! A przecież tam było siedem lokali. Nawet jak połowa będzie do remontu, i tak mogę z tego wyżyć. To może być moje życie. Nie Excel. Nie deadline’y. Nie zupa instant o północy. W końcu coś dobrego, pomyślałam, zerkając w sufit. Może to przeznaczenie. Czas na nowy start.

Ten dar był jak przekleństwo

Do kancelarii weszłam punktualnie. Usiadłam w poczekalni, gdzie unosił się zapach starego drewna i eukaliptusa z dyfuzora. Niby elegancko, a jednak czułam się jak na komisji dyscyplinarnej. Czekałam może pięć minut, zanim do pokoju zaprosił mnie starszy mężczyzna w szarym garniturze. Był bardzo uprzejmy, mówił spokojnie, wyraźnie, z dystansem. Mecenas.

– Dzień dobry pani Mario. Proszę usiąść. Została pani jedyną spadkobierczynią swojego dziadka. Sprawa nie jest skomplikowana... chociaż...

Zamilkł i przez moment wpatrywał się w dokumenty.

– Musi pani wiedzieć, że oprócz kamienicy w Warszawie, spadek obejmuje również zobowiązania finansowe. Długi. Ale spokojnie – uniósł dłoń, gdy otworzyłam usta – da się je rozłożyć, ewentualnie negocjować. Trzeba tylko działać konsekwentnie. Spadek to także odpowiedzialność.

Zgodziłam się obejrzeć budynek jeszcze tego samego dnia. Wsiadłam w tramwaj i pojechałam na Pragę. Gdy wysiadłam na przystanku, od razu poczułam, że jestem w innej rzeczywistości. Kiedy weszłam w boczną uliczkę i stanęłam pod kamienicą, poczułam coś dziwnego – jakby ktoś mnie obserwował. Elewacja była zniszczona, brama porysowana, a na domofonie połowa przycisków była wypalona papierosami. Mimo to weszłam. Klatka schodowa śmierdziała stęchlizną i starą farbą. Tynk odpadał ze ścian, ktoś próbował zamalować graffiti na drzwiach piwnicy, ale wyszło tylko gorzej. Na pierwszym piętrze spotkałam starszą kobietę z siwymi włosami spiętymi w kok. Stała na korytarzu z reklamówką w ręce i spojrzała na mnie tak, jakby mnie znała.

– A pani to pewnie ta wnuczka? – powiedziała bez przywitania. – My tu mieszkamy od czterdziestu lat. Pani dziecko się tu nawet nie urodziła. Myśmy z panem Stefanem jeszcze w kolejce po mleko stali. A teraz, co? Wnuczce się przypomniało?

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo na końcu korytarza zatrzasnęły się drzwi i wyszedł mężczyzna z papierosem w ustach. Zmierzył mnie wzrokiem.

– To co, zamierza nas pani eksmitować? – rzucił z kpiną w głosie. – Niczego nie zapłacę. Niech mnie pani poda do sądu. Ja tu mieszkam, rozumie pani? Nie zamierzam się stąd ruszać.

Stałam jak wryta. Próbowałam coś powiedzieć, zapytać, wyjaśnić, ale nie słuchał. Wrócił do mieszkania, trzaskając drzwiami tak, że tynk zadrżał. Kobieta westchnęła i bez słowa wcisnęła się do swojego lokalu. Zostałam na korytarzu sama. Spojrzałam w górę – kolejne piętra wyglądały tak samo. Zdewastowane poręcze, wybite szyby w oknach klatki schodowej, obdrapane drzwi. W piwnicy czuć było stęchliznę i mocz. Podeszłam do jednej z szyb i zerknęłam przez nią na podwórko. Zaniedbane, z betonową ławką i wyschniętym drzewem. Pomyślałam, że to miejsce nie widziało remontu od trzydziestu lat. Wróciłam do kancelarii pod koniec dnia, już bez słów. Mecenas spojrzał na mnie ze zrozumieniem.

– Zaczyna pani rozumieć, że ten dar to może być przekleństwo.

Potwierdziłam tylko ruchem głowy. Nie odpowiedziałam nic. Byłam zbyt zaskoczona, zbyt skołowana. W głowie miałam chaos, a serce waliło, jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi.

Czułam się zupełnie bezradna

Wzięłam dzień wolny. Po nieprzespanej nocy usiadłam przy stole z herbatą i zaczęłam przeglądać dokumenty, które przekazał mi mecenas. Początkowo wszystko wyglądało względnie jasno – lista lokali, nazwiska najemców, czynsze, daty. Ale potem zaczęły się załączniki: pisma z urzędu miasta, upomnienia z urzędu skarbowego, notatki o zaległych opłatach i nieuregulowanych podatkach. Kwoty... nie do ogarnięcia. Z czasem zrobiło się tego za dużo. Za dużo jak na mnie. Zadzwoniłam do urzędu. Kobieta po drugiej stronie miała głos jakby znudzony wszystkim.

– Proszę pani, to pani problem, nie nasz. Długi są na nieruchomości. Pani to przejęła, więc pani się tym zajmuje.

– Ale czy jest jakaś możliwość rozłożenia tego na raty? Albo...

– Wszystko jest w pismach. Proszę czytać uważnie.

Rozłączyła się. Zadzwoniłam do Klaudii. Musiałam z kimś porozmawiać.

Sprzedaj to jak najszybciej – powiedziała bez wahania. – To nie jest twoja walka.

– Ale jeśli się da coś z tym zrobić... może powalczyć?

– Za jaką cenę? Nerwy, zdrowie, długi? Po co ci to?

Nie odpowiedziałam. Powtarzałam sobie, że chcę być odpowiedzialna, że nie chcę odpuścić. Ale czułam się bezradna. Pukałam do drzwi lokatorów. Większość nie otwierała. Jedni udawali, że ich nie ma, inni krzywili się z politowaniem. Jeden powiedział wprost:

– Lepiej niech pani się tym nie zajmuje, bo pani tu serce zostawi.

Wieczorem siedziałam w pustym pokoju i długo myślałam o tym wszystkim. Nie jestem w stanie tego udźwignąć. To nie moje życie. Nie mój wybór.

Patrzyli na mnie jak na wroga

Zaczęłam szukać kupca. Nie przez ogłoszenia – przez znajomych znajomych, przez numer do „kogoś, kto zna się na nieruchomościach”. Odezwał się jeden. Umówiliśmy się w kamienicy, obejrzał wszystko w milczeniu. Na koniec spojrzał na mnie z uśmiechem, w którym nie było cienia sympatii.

– To nie jest oferta, to jest kpina – powiedziałam, gdy usłyszałam, ile chce zapłacić.

– To najlepsze, co pani dostanie. Ta rudera to trup. Mieszkańców się nie ruszy, bo część ma umowy na czas nieokreślony, a długi są wszędzie. Ja pani robię przysługę.

Wróciłam do mecenasa.

– Jeśli pani nie sprzeda, komornik przejmie to za długi – powiedział. – Może nie dziś, może nie jutro, ale to kwestia czasu.

Patrzyłam na niego, próbując zrozumieć, jak to możliwe. Przecież miało być inaczej. To miała być szansa. Nowy rozdział. A wszystko, co dostałam, to sterta papierów i ludzie, którzy patrzyli na mnie jak na wroga. Usiadłam do biurka, podpisałam umowę sprzedaży. Bez emocji, jakby chodziło o cudzą sprawę. Jak to możliwe, że coś, co miało być darem, stało się wyrokiem?

Nie mogłam potem spać

Nie poczułam ulgi. Ani przez chwilę. Pieniądze z umowy niemal natychmiast zniknęły. Notariusz, podatek od spadku, zaległe opłaty, prowizje. Zostało tyle, co nic. Wróciłam do pracy. Znów te same raporty, te same rozmowy o niczym, ta sama cisza po powrocie do mieszkania. Próbowałam zachowywać się, jakby nic się nie stało. Ale nie mogłam spać. W nocy wyobrażałam sobie tych ludzi, którzy nadal mieszkali w kamienicy. Panią Krystynę, Roberta. Nawet tego lokatora z trzeciego piętra, który nigdy się nie odezwał. Spotkałam się z Klaudią. Chciałam pogadać, wygadać się, może usłyszeć, że to minie.

– Gdyby nie ten spadek, miałabym spokój – wyrwało mi się w końcu.

Klaudia spojrzała na mnie chłodno.

– Przecież miałaś wybór.

Zamilkłam. Już nie wiedziałam, czy bardziej jestem na siebie zła, czy na nią. Czy na dziadka, czy na miasto, czy na ludzi. Wszystko mi się już mieszało. Wieczorem pojechałam na Pragę. Nie wiem, po co. Stałam pod kamienicą dobre dziesięć minut. Robert siedział w oknie, palił papierosa. Nasze spojrzenia się spotkały. On dalej tam był. A ja... nie miałam już nic.

Nie mam już planów

Wróciłam do pracy, wynajmuję kawalerkę – mniejszą niż poprzednie mieszkanie. W kuchni zmieścił się tylko mały stolik i jedno krzesło. Wystarczy. Już nie zapraszam nikogo. Czuję się starsza o dziesięć lat. Codziennie wstaję i robię to, co trzeba, ale nie mam już żadnych planów. Żadnych „może kiedyś”. Może to jest właśnie dorosłość – wiedzieć, że nic ci się nie należy. Kilka dni temu usiadłam przy oknie i napisałam list do siebie sprzed roku. Był krótki. „Nie wszystko, co się błyszczy, jest złotem. Jeśli coś przychodzi niespodziewanie, najpierw sprawdź, czy nie ma jakiegoś haczyka. A jeśli wygląda zbyt pięknie – uciekaj. Natychmiast”. Nie wiem, czy czegoś się nauczyłam? Może tylko tego, że nadzieja potrafi być równie niebezpieczna, co długi. I że niektóre lekcje przychodzą dopiero wtedy, kiedy już nie da się ich cofnąć.

Maria, 33 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama