Reklama

Ten telefon zaskoczył mnie do tego stopnia, że dłuższy czas siedziałem zamurowany.

Reklama

– Tu ksiądz Kajetan B. – przedstawił się mój rozmówca. – Czy pan Wacław?

Czego ode mnie może chcieć ksiądz? – zastanawiałem się zaskoczony, przecież ostatni raz w kościele byłem u pierwszej komunii. Chyba jakoś tak…

– Halo, jest tam pan? – ksiądz przerwał moje rozmyślania.

– Jestem, jestem. W czym mogę księdzu pomóc? – spytałem, nie siląc się zbytnio na uprzejmość.

– Pełnię posługę w szpitalu wojewódzkim i spowiadałem dzisiaj pańskiego ojca. On jest bardzo chory.

– Ksiądz mi wybaczy – przerwałem memu rozmówcy. – Nie chcę być niegrzeczny, ale nie interesuje mnie, co się dzieje z moim ojcem, i nie chcę o nim rozmawiać. Z Panem Bogiem! Tak się chyba kończy rozmowę z duchownym? – spytałem i przerwałem połączenie.

– Z Panem… – zdążyłem jeszcze usłyszeć.

Wróciły wspomnienia

Byłem wytrącony z równowagi. Od lat nie miałem kontaktu z ojcem i wcale nie tęskniłem. Mało tego, byłem szczęśliwy, że się od niego uwolniłem, że mam spokój. Wiele mnie kosztowało, by osiągnąć ten stan. A ten telefon zepsuł wszystko.

Mój ojciec należał do tej grupy ludzi, którzy kochają wyłącznie siebie. Celem jego życia była kariera. Był uznanym naukowcem, pracował w jednym z prestiżowych instytutów badawczych i odnosił sukcesy. Jednocześnie był tyranem i sadystą. Ciągle mi powtarzał, że nie miał szczęścia w życiu, bo ma głupiego syna. Upokarzanie mnie przy ludziach należało do jego ulubionych zajęć. Lubił się popisywać przed znajomymi. Oni chwalili się swoimi dziećmi, a mój ojciec wręcz przeciwnie.

– Wszyscy mają udane dzieci, tylko mnie trafił się dureń – zwykł mawiać z upodobaniem, gdy byli u nas goście. – Do czegokolwiek się weźmie, zawsze zgubi albo popsuje. W kogo on się wrodził, bo chyba nie we mnie?

Goście w większości uważali, że to żart. Niektórym się nawet wydawało, że on tak się przekomarza. Nikomu do głowy nie przyszło, że stary mówi to poważnie. Nie potrafię powiedzieć, ile razy słyszałem ten „żart”. Musiał mu sprawiać wielką radość, bo powtarzał go latami. Ojciec nigdy mnie nie pochwalił, nawet gdy na to zasługiwałem, jakby nie wierzył, że mogę zrobić coś dobrze, odnieść sukces. Czasami, gdy jego żarty stawały się uciążliwe, w mojej obronie stawała mama, ale wystarczyło jego spojrzenie, by rezygnowała z interwencji.

Był władcą w domu

Ojciec nie znosił sprzeciwu. Wszystko musiało być tak, jak on chciał. Każdy objaw nieposłuszeństwa był przez niego karany. Mnie bił, mamę karał słownie. Jedno, co trzeba mu przyznać, nie upokarzał mamy publicznie, robił to głośno, ale za zamkniętymi drzwiami. Często słyszałem te jego tyrady. Potrafił słowami uderzyć mocno. Z satysfakcją mówił mamie, że skończyłaby na ulicy, gdyby się z nią nie ożenił.

– Kim byś była, gdyby nie ja?! – mówił jej, gdy coś mu się nie podobało. – Z szamba cię wyciągnąłem, więc doceń.

Mama przyjmowała te słowa pokornie. Z czasem zrozumiałem, że robiła to dla mnie, bo bardzo mnie kochała i gotowa była znosić wszystko. Przed śmiercią mi powiedziała, że gdyby nie ja, dawno odeszłaby od ojca. Bała się jednak, że sama sobie nie poradzi, nie zapewni nam warunków, jakie mieliśmy przy ojcu. A ja wolałbym biedować, niż znosić wredne żarty ojca, jego bicie i psychiczne znęcanie się.

Wychowywał mnie pasem

Ojciec miał po swoim ojcu, a moim dziadku szeroki, skórzany pas do ostrzenia brzytwy. To właśnie było narzędzie, którym wymierzał sprawiedliwość.

– Mój ojciec tym pasem wyprowadził mnie na ludzi – mówił. – Bolało, ale dzisiaj jestem mu wdzięczny, bo dzięki temu jestem porządnym i szanowanym człowiekiem. I ciebie też tym pasem wykieruję na ludzi!

Stary miał wręcz sadystyczną przyjemność, gdy widział strach w moich oczach. Gdy coś przeskrobałem, przychodził do mojego pokoju z pasem w ręku. Widział, że mnie złamał, a to sprawiało mu największą przyjemność. Wtedy też najczęściej wkraczała mama.

– Wiktor, daj spokój! Przecież widzisz, że dziecko się ciebie boi! – stawała między mną a ojcem.

– Nie wtrącaj się! – krzyczał na nią.

Te sceny powtarzały się przez lata. Ojciec odpuścił, gdy zorientował się, że jestem wystarczająco duży, by mu się sprzeciwić. Nie znaczy to, że zmienił stosunek do mnie. Nadal byłem nieudanym dzieckiem. Już mnie nie bił, ale wciąż ze mnie kpił i poniżał.

– Jak można być takim durniem, żeby jechać na samych trójach i nosić moje nazwisko? – kpił wielki naukowiec, gdy wrócił z wywiadówki. – Ty chyba nie jesteś moim synem. Jak to było, Marianno? – zwrócił się matki. – Taki tuman nie może być moim synem! Muszę porozmawiać z listonoszem, a już na pewno mu się przyjrzę! – śmiał się ze swojego chamskiego dowcipu.

Był umierający

Telefon obudził wspomnienia z rodzinnego domu, przewijały mi się przed oczami niczym archiwalny film. Niestety, nie była to komedia, raczej dokument z przeszłości. Występowały realne postacie, wracały stare emocje: wszechobecna bezsilność, złość, poczucie niesprawiedliwości i coś, co prześladowało mnie przez wiele lat: chęć pokazania ojcu, że się myli, że jestem coś wart. Rzecz w tym, że on nie chciał tego wiedzieć. Ksiądz Kajetan okazał się uparty. Następnego dnia zatelefonował ponownie.

– Proszę nie odkładać słuchawki – powiedział. – Pański ojciec jest umierający i bardzo chce się z panem zobaczyć. Myślę, że chciałby się z panem pojednać.

– Nie wiem, jak mam się pojednać z tym człowiekiem, proszę księdza – odpowiedziałem. – Chyba jeszcze do tego nie dojrzałem. Czy ojciec mówił księdzu, jak mnie traktował? – spytałem. – Czy opowiadał o biciu pasem? Wspominał, jak kazał kłaść się na krześle tyłkiem do góry? Ksiądz wybaczy mi dosadność, ale to są jego słowa. Ja nie zapomniałem.

Po drugiej stronie słuchawki zapadło milczenie, słyszałem lekko chrapliwy oddech księdza Kajetana.

– O tym nie rozmawialiśmy – ksiądz w końcu zdobył się na odpowiedź. – Ale każdy zasługuje na drugą szansę. Proszę się zastanowić. On już nie ma dużo czasu – zakończył rozmowę.

Jedyne, co zawsze interesowało mojego ojca, to on sam. On i jego kariera. Gdy umierała mama, ojciec wygłaszał w Paryżu jakiś odczyt. Ledwie zdążył na pogrzeb. Wtedy widziałem go po raz ostatni.

Jak miałem mu wybaczyć?

Mimo że minęło ponad ćwierć wieku, wspomnienia z domu wydawały się bardzo świeże. Dokładnie, jakby to było tu i teraz. Widziałem wredny uśmieszek ojca, jak stoi nade mną z pasem do ostrzenia brzytwy i jak nim macha. Czułem ten okropny dreszcz strachu, jaki mnie wtedy ogarniał! Jak mam spojrzeć w oczy temu człowiekowi? Czy mam mu opowiedzieć o dziesiątkach godzin spędzonych w gabinetach terapeutów, którzy próbowali mi pomóc zapomnieć? Ksiądz mówił, że pan profesor chce się pojednać. Co to znaczy w jego rozumieniu?!

Czas mijał, a ja wciąż nie wiedziałem, co robić. Wewnętrzny głos mówił mi: siedź, nigdzie nie chodź! Zasłużył na to, by być sam. Inny głos tłumaczył: to twój ojciec, zawsze nim będzie. Jeśli tam nie pójdziesz, będziesz taki jak on! Będziesz żałował. Wracając z pracy, skręciłem pod szpital. Przez ponad pół godziny bałem się wyjść z samochodu. W końcu poszedłem do recepcji. Wskazano mi salę, w której leżał mój ojciec. Pokój znajdował się w końcu korytarza. Do przejścia zostało mi jeszcze kilka metrów, gdy otworzyły się drzwi i z sali wyszedł ksiądz – zapewne Kajetan.

– Pan Wacław? – spytał, a ja kiwnąłem głową.

– Za późno, właśnie zmarł – powiedział. – Przykro mi.

Reklama

Usiadłem w korytarzu i ukryłem twarz w dłoniach.

Reklama
Reklama
Reklama