„Ojciec całe życie mną pomiatał, a gdy zachorował prosił mnie o pomoc. Jego wyznanie na łożu śmierci zmieniło wszystko”
„Przez całe życie pragnęłam od niego tylko jednego – ciepła – teraz gdy byłam najbliżej, bałam się, że odejdzie, nie zostawiając po sobie nic oprócz ran”.

Nie miałam szczęśliwego dzieciństwa. Mój ojciec nigdy nie był typem czułego rodzica, ale dopiero z biegiem lat zrozumiałam, jak bardzo mnie krzywdził. Jako dziecko wierzyłam, że to ze mną jest coś nie tak – że to ja zasługuję na jego krzyki, wyzwiska i wieczne niezadowolenie. Matka nie stanęła w mojej obronie ani razu. Kiedy zmarła, zostałam sama z człowiekiem, który całe życie patrzył na mnie z pogardą. Odeszłam z domu, tak szybko jak tylko mogłam. Ułożyłam sobie życie, by nigdy do niego nie wracać. Ale los postanowił, że wrócę. I to zbyt wcześnie.
Cień mojego dzieciństwa
– Rusz się wreszcie, ile razy mam powtarzać?! – wrzasnął ojciec, kiedy zbiłam szklankę. Miałam wtedy może dziesięć lat. Serce waliło mi jak oszalałe, a ręce drżały tak bardzo, że nie mogłam zebrać odłamków.
– Przepraszam… – szeptałam, ale to tylko go rozwścieczyło bardziej.
– Nie gadaj mi tu pod nosem, tylko posprzątaj! Nic nie potrafisz zrobić jak należy!
Tak wyglądał każdy dzień mojego dzieciństwa. Ojciec nie bił mnie, ale jego słowa wbijały się w duszę jak igły. Potrafił całymi dniami nie odzywać się do mnie ani słowem, a potem wybuchnąć z powodu źle złożonych ręczników. Dla niego byłam ciężarem, przypomnieniem nieudanego małżeństwa z matką, którego żałował, choć sam nigdy tego nie powiedział.
Nie pamiętam, by kiedykolwiek mnie przytulił. Kiedy dostałam piątkę z matematyki – nie zareagował. Gdy nie zdałam egzaminu na studia – nazwał mnie idiotką i powiedział, że przynajmniej nie zmarnuję pieniędzy. Każda rozmowa kończyła się kłótnią albo jego zimnym milczeniem.
Kiedy miałam dziewiętnaście lat, spakowałam się w jedną noc i wyprowadziłam z domu. Do dziś pamiętam ciszę, jaka panowała, kiedy zamykałam drzwi. Nie powiedział ani słowa. I wtedy myślałam, że już nigdy nie będę musiała go oglądać.
Zamroziłam w sobie emocje
Po wyprowadzce długo dochodziłam do siebie. Trafiłam do akademika, pracowałam wieczorami w sklepie i próbowałam jakoś związać koniec z końcem. Nie było łatwo – ani finansowo, ani emocjonalnie. Przez pierwsze miesiące budziłam się z dusznością, jakby wciąż wisiało nade mną echo jego głosu. Głos, który powtarzał, że nic ze mnie nie będzie. Że jestem niewdzięczna. Że powinnam się cieszyć, że w ogóle mam co jeść.
Z czasem nauczyłam się żyć bez niego. A może raczej – obok wspomnień o nim. Nie mówiłam o nim znajomym, nie wspominałam w pracy. Gdy ktoś pytał o rodzinę, zbywałam temat krótkim: „Nie utrzymuję kontaktu”. I to była prawda. Nie dzwoniłam. Nie pisałam. Nie wracałam w rodzinne strony nawet na święta.
Ojciec zniknął z mojego życia tak skutecznie, jakby naprawdę umarł. A ja pozwoliłam, żeby tak zostało. Kiedy spotykałam na ulicy ludzi z jego otoczenia, przechodziłam na drugą stronę. Z każdym rokiem czułam się coraz bardziej wolna, chociaż głęboko w środku ciągle coś we mnie drgało. Nie potrafiłam zdefiniować tego uczucia – może to był żal, że nigdy nie miałam ojca, którego mogłabym kochać. A może wciąż bałam się, że któregoś dnia znowu mnie skrzywdzi.
I wtedy zadzwonił telefon. Nie miałam tego numeru zapisanego, ale głos w słuchawce znałam od razu.
– Ola? Tu tata. Muszę z tobą porozmawiać... – powiedział cicho, niemal błagalnie.
Zamilkłam. Minęło dziesięć lat. Dziesięć lat ciszy. A on tak po prostu... zadzwonił?
– Po co? – zapytałam sztywno.
– Jestem chory. I chyba nie mam już nikogo. Proszę, przyjedź.
Powrót, którego się bałam
Jechałam tam, jakbym szła na własny pogrzeb. Każdy kilometr zbliżający mnie do rodzinnego miasta przypominał mi sceny, które starałam się od lat wyprzeć. Nawet droga do jego domu wydawała się zimniejsza, bardziej obca niż kiedykolwiek. Gdy stanęłam przed drzwiami, przez chwilę nie mogłam nacisnąć dzwonka. Ręka mi drżała. W końcu usłyszałam cichy stuk laski i dźwięk odmykanego zamka.
Otworzył mi zmieniony człowiek. Schudł, przygarbił się, jakby nie tylko ciało, ale i duma została mu odebrana. Przez moment patrzyliśmy sobie w oczy i nie powiedzieliśmy ani słowa.
– Wejdziesz? – zapytał cicho. Głos miał matowy, suchy, jak papier.
Weszłam. W środku wszystko wyglądało tak samo. Ten sam stolik, ta sama zasłona nad kaloryferem, ten sam zapach wilgoci i kurzu. Jakby czas się zatrzymał, ale nie z litości – tylko z uporu.
– Co ci jest? – spytałam bez emocji, stojąc w przedpokoju.
– Nowotwór. Z przerzutami – powiedział sucho, jakby opowiadał o sąsiedzie.
Poczułam, że nie oddycham. Przez chwilę chciałam po prostu się odwrócić i wyjść. Ale coś mnie zatrzymało. Może głęboko zakorzeniona lojalność. Może żal, że to jednak mój ojciec.
– Dlaczego do mnie dzwoniłeś? – spytałam twardo.
– Bo nie mam już nikogo – odpowiedział. – A ty… jesteś moją córką.
Stałam w tym przedpokoju jak zamurowana. Słowo „córka” zabrzmiało w jego ustach jak coś, co dopiero co nauczył się wypowiadać.
– Pomyliłeś numer – powiedziałam bez wyrazu i chciałam się odwrócić.
– Ola, poczekaj. Proszę cię – jego głos drżał. – Potrzebuję twojej pomocy. Chociaż raz.
Ostatnie miesiące razem
Zgodziłam się zostać na kilka dni. Sama nie wiem dlaczego. Może z ciekawości – co powie, czy przeprosi. Może z litości. A może dlatego, że coś we mnie chciało w końcu poznać prawdę. W domu ojca zapanowała cisza, jakiej nie znałam. Nie było krzyków. Nie było kpin. Było tylko jego ciężkie oddychanie i odgłos kroków, które stawiał z trudem.
Na początku unikaliśmy rozmów. Ja gotowałam, sprzątałam, odbierałam leki z apteki. On leżał na wersalce i patrzył w sufit. Gdy zapytałam, czy ma kogoś, wzruszył tylko ramionami. Podobno po śmierci matki był jeszcze z jedną kobietą, ale się rozeszli. „Nie wytrzymała mojego charakteru” – rzucił jakby z dumą. Z czasem zaczął mówić więcej. Opowiadał o swoich rodzicach – jak jego ojciec pił i jak matka udawała, że wszystko jest w porządku. O tym, że nie wiedział, jak być ojcem, bo sam go nie miał. Mówił to tak, jakby szukał usprawiedliwienia, ale jednocześnie wiedział, że nie wystarczy.
– Przestraszyłem się, kiedy zniknęłaś. Ale nie wiedziałem, jak cię zatrzymać – powiedział któregoś wieczoru.
– Nie próbowałeś – odpowiedziałam.
Pokiwał głową. Nie zaprzeczył. Bywały dni, kiedy było mu lepiej i próbował zażartować. Inne – kiedy nie miał siły podnieść głowy z poduszki. Tracił apetyt, gubił słowa, ale kiedy zasypiał, wyglądał… spokojnie. Jakby ktoś, kto całe życie wojował, wreszcie się poddał.
A ja patrzyłam na niego i nie wiedziałam, co czuję. Litość? Współczucie? Żal? To wszystko razem. I coś jeszcze – cichą, ledwo wyczuwalną tęsknotę.
Prawda, która mnie rozdarła
Wiedziałam, że zbliża się koniec. Ojciec coraz częściej zasypiał w środku dnia, tracił kontakt z rzeczywistością, mówił coś do ścian. Byłam zmęczona fizycznie, ale to nie ciało bolało najbardziej – tylko głowa. Serce. Dusza. Bo chociaż przez całe życie pragnęłam od niego tylko jednego – ciepła – teraz, gdy byłam najbliżej, bałam się, że odejdzie, nie zostawiając po sobie nic oprócz ran.
Pewnej nocy obudził mnie jego głos. Wołał mnie po imieniu. Kiedy weszłam do pokoju, spojrzał na mnie tak, jakby pierwszy raz widział.
– Ola… – wychrypiał. – Czy ja cię bardzo skrzywdziłem?
Stanęłam przy łóżku i nie odpowiedziałam od razu. Bałam się, że się rozpłaczę. Ale on nie odwrócił wzroku. Czekał.
– Tak – powiedziałam w końcu. – Bardzo.
Zamknął oczy, jakby te słowa coś w nim złamały. Ale po chwili znowu je otworzył. I wtedy usłyszałam coś, czego nigdy się nie spodziewałam.
– Gdybyś wiedziała… ja też byłem krzywdzony. Ale to nie tłumaczenie. Nienawidziłem siebie za to, że nie umiem być dla ciebie lepszy. Bałem się, że też mnie zostawisz… jak wszyscy. Więc wolałem cię odepchnąć pierwszy.
Milczałam. Ten człowiek całe życie traktował mnie jak cień. Teraz, na łożu śmierci, mówił rzeczy, których nigdy się nie spodziewałam. I nie wiem, czy było w tym więcej odwagi, czy rozpaczy. Ale wtedy, po raz pierwszy od lat, wzięłam go za rękę.
– Zostanę z tobą do końca – wyszeptałam.
A on zapłakał.
Zyskałam nowe spojrzenie
Ojciec zmarł trzy dni później. Spokojnie, bez dramatów, bez krzyków, bez ostatnich wielkich słów. Po prostu przestał oddychać, jakby wreszcie mógł się naprawdę wyciszyć. Trzymałam go za rękę, tak jak obiecałam. Patrzyłam na jego twarz i po raz pierwszy nie widziałam w niej tyrana z dzieciństwa. Widziałam zmęczonego, samotnego człowieka, który nie umiał kochać, ale na końcu bardzo chciał spróbować.
Pogrzeb był skromny. Poza mną przyszły tylko dwie sąsiadki i jeden dawny kolega z pracy. Stałam przed trumną i nie płakałam. Łzy przyszły dopiero w nocy, kiedy wróciłam do pustego mieszkania, które przez ostatnie tygodnie było naszym wspólnym więzieniem i azylem.
Czułam, że coś się we mnie zmieniło. Nie przebaczyłam wszystkiego. Nie da się w kilka tygodni wymazać lat upokorzeń. Ale jego wyznanie sprawiło, że przestałam się czuć winna. Przestałam się zastanawiać, dlaczego mnie nie kochał, dlaczego ciągle krzyczał. On po prostu nie umiał inaczej. Może gdyby żył dłużej, moglibyśmy coś zbudować. A może nie. Ale miałam ten jeden moment prawdy. I to mi wystarczyło.
Po pogrzebie wróciłam do swojego życia, ale inaczej. Jakbym nagle zrzuciła ciężki plecak, który dźwigałam od dzieciństwa. Lżej mi było oddychać. Lżej zasypiać. I po raz pierwszy od lat spojrzałam w lustro i powiedziałam sobie: „To nie twoja wina”.
Ola, 32 lata
Czytaj także:
- „Zaplanowałem rodzinne wakacje w Chorwacji, by spędzić czas z najbliższymi. Takiej reakcji się nie spodziewałem”
- „Ukochany balował z kumplami, a ja miałam obsługiwać tę bandę. Gorzko pożałuje dnia, w którym wpadł na ten pomysł”
- „Mąż spakował 7 lat naszego małżeństwa do 3 walizek. Wspólne życie zakończył kartką na lodówce”