Reklama

Mój stary był policjantem. Mama, babcia i jeszcze parę osób mówi, że świetnym. Czy to prawda? Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Dla mnie po prostu był tatą, z którym czasami wychodziłem na szkolne boisko pograć w piłkę, a zimą pojeździć na łyżwach. Zasiadający popołudniami przy bieżni pijaczkowie zawsze grzecznie mu się kłaniali, a potem chowali butelki pod poły kurtek i przenosili się w inne miejsce. Bardzo mi to imponowało, zwłaszcza że sam byłem kiedyś świadkiem, jak zwyzywali ojca Janka z mojej klasy, kiedy im zwrócił uwagę, by nie pili na terenie szkoły.

Reklama

Mojego tatę żuliki szanowały

Tata uczył mnie też, choć przecież byłem zaledwie paroletnim gnojkiem, podstaw boksu, pływania i strzelania z procy na gumkę. Bywało, że mnie i starszego o dwa lata Konrada zabierał w sobotę do kina albo na rurki z kremem w niedzielę. Nie zawsze było jednak tak sielankowo. Chyba równie często go przy nas nie było. Bo siedział w pracy. Mama mówiła, że ma akurat trudną sprawę, a to znaczyło, że jeśli nawet wróci późnym wieczorem do domu, będzie zły, rozkojarzony, niedostępny. Prześpi się, wykąpie, przebierze i zanim wstanę do szkoły, już z powrotem będzie w robocie.

Czasami go za to nienawidziłem. Potem, kiedy podrosłem i skończyłem pierwsze klasy podstawówki, już mi to wisiało. Miałem kumpli, podwórko, swój własny świat. No i wiedziałem, że pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć.

Że teraz starego nie ma, ale za tydzień, dwa, miesiąc, złapie wreszcie tych swoich oprychów, i wtedy będzie go można łatwo naciągnąć na nowy filmik na dvd, grę na PlayStation lub fajne sportowe buty.

Szykowałem się już do gimnazjum, kiedy trafiła się TA sprawa. Trąbiły o tym nie tylko nasze lokalne, ale i ogólnokrajowe media. Jakaś kobieta, matka z dzieckiem w wózeczku spacerująca po parku akurat obok naszej podstawówki, dostała nagle w łeb, a gdy się ocknęła, jej szczyla już nie było. To znaczy, rocznej córeczki. Ktoś ją porwał i kamień w wodę. Świadków nie było, kobieta niczego nie pamiętała, a że chwilę później jak na złość spadł pierwszy śnieg, policyjne psy nie podjęły tropu.

Tatek znów przestał się pokazywać w domu. A jak nawet przyszedł, to patrzył w okno, palił papierosy i nie dało się z nim nawet porozmawiać. Tak minął tydzień, miesiąc, pół roku. Nigdy wcześniej, żadne śledztwo, aż tyle czasu mu nie zajęło. Pewnej nocy, kiedy wstałem na siku, podsłuchałem dochodzące z sypialni rodziców głosy.

– Kiedy to się wreszcie skończy? – pytała matka.

– Gdy złapię tego sukinsyna i odnajdę małą – to był głos starego.

– Przecież są też inni policjanci! Niech ci pomogą, przejmą od ciebie tę sprawę! Chociaż na chwilę!

Tym razem nie odpowiedział. Po chwili mama mówiła więc dalej:

– Nie widzisz, że życie przecieka ci przez palce? Chłopcy rosną, ja się starzeję, a ciebie z nami nie ma. Chcę znów poczuć, że mam męża, synowie potrzebują męskiej ręki i autorytetu. Tadek, tego już nie da się wytrzymać!

Znowu długo jej nie odpowiadał, pomyślałem więc, że co będę tak stał pod drzwiami, wracam do łóżka. Ale wtedy właśnie przez drzwi znowu dobiegły jego ciche słowa:

– Nie mogę, naprawdę – w głosie taty słychać było takie coś, jakby go bolał ząb. – Pamiętasz, jak rozmawialiśmy, że fajnie byłoby mieć chłopca i dziewczynkę? Jak kiedy byłaś drugi raz w ciąży, marzyliśmy o córeczce? Ja codziennie sobie myślę, że gdybym ją miał i ktoś by ją porwał… I nie wiedziałbym, co się z nią dzieje… Całymi dniami, tygodniami, miesiącami… Zwariowałbym.

– Tadziu – dużo łagodniej odezwała się mama – ale to nie twoja córka zniknęła! Twoje dzieci są bezpieczne!

– Wiem. Ale nie umiem inaczej.

Przestałem podsłuchiwać, bo się nadąsałem. Oni liczyli, że urodzi się im córka, a nie ja? Co za podłość! Przeleciał rok, Konrad poszedł do maturalnej klasy, ja wpadłem w lekko szemrane towarzystwo w gimnazjum, a u nas w domu niewiele się zmieniło. Tata przestał wprawdzie nocować w komendzie, ale nie był już taki jak kiedyś. Zamyślony, podrażniony, napięty jak struna. Wciąż tkwił po uszy w sprawie zaginięcia tamtej Tosi, bo tak dziewczynka miała na imię. I to, pomimo że sprawą dawno przestała interesować się zarówno prasa, jego przełożeni, jak i pani Wandzia z warzywniaka pod naszym blokiem.

Aż pewnego dnia ojciec przyszedł z komendy wcześniej niż zwykle

Wróciłem akurat ze szkoły, rozpakowywałem plecak, kiedy przeleciał przez mieszkanie jak burza.

– Co się stało? – zaniepokoiła się mama.

Zamknęli śledztwo w sprawie Tosi, uwierzysz? – ryknął. – Napisali, że to z powodu niewykrycia sprawcy! Niewykrycia! Jeszcze tydzień, góra dwa i na pewno coś bym wywęszył, a tu komendant wrzeszczy, że mam zająć się stosem innych zaległych spraw! Idiota!

Stary nigdy nie pogodził się z tym zakończeniem poszukiwań dzieciaka. Nie docierało do niego, że skoro przez rok policja nie wpadła na żaden trop, to nie ma większych szans na przełom. Na mieście mówiono, że koledzy z komendy się na niego skarżą, bo zawala bieżącą robotę, prowadzi prywatne śledztwo, niepotrzebnie nachodzi rodzinę Tosi. A ludzie, jak to ludzie, chcieliby już zapomnieć, ułożyć sobie na nowo życie. Nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że dziewczynka, która teraz miałaby już dwa lata, od dawna nie żyje. Wszyscy, tylko nie mój staruszek!

– W ramach eksperymentu poprosiłem o radę jasnowidza – opowiadał pewnej niedzieli przy rodzinnym obiedzie, nie zauważając nawet, że się zwyczajnie wygłupia. – I facet powiedział, że Tosia żyje!

Nikt nie miał już siły wysłuchiwać tych jego opowiastek. Nawet mama zaczęła go unikać i schodzić mu z drogi. A potem…

– Kochani! Mam wam coś ważnego do zakomunikowania – ni mniej ni więcej, tylko dokładnie w te słowa odezwał się do nas grubo ponad pół roku temu, znaczy na początku minionego lata. – Wiem, że ostatnio bardzo was zaniedbałem. Ta sprawa… za bardzo mnie wciągnęła. Przyznaję, trochę zaczęło mi już odbijać. Czasami zdawało mi się nawet, że słyszę głos tej dziewczynki, że jeśli się wystarczająco mocno skoncentruję na jej słowach, to ona powie mi, gdzie jest uwięziona.

Słysząc to, tylko po sobie popatrzyliśmy. Z tatkiem było nawet gorzej, niż nam się zdawało! Wstrzymaliśmy więc oddechy, słuchając dalszego ciągu.

– Dlatego powiedziałem sobie: dość! To śledztwo rozbija naszą rodzinę, oddala nas od siebie. Krótko mówiąc… – powiódł po nas kolejno triumfalnym wzrokiem – przechodzę na emeryturę.

Przyznaję, że początkowo mu nie uwierzyłem. Aha, akurat! Stary jako emeryt! Nic z tych rzeczy. Za bardzo kochał tę swoją robotę, łapanie łobuzów, machanie odznaką. Szybko się jednak okazało, że ojczulek potraktował sprawę z większą powagą, niż można było przypuszczać. Nie tylko wystąpił z policji, ale jeszcze zarządził, że wynosimy się z centrum miasta… na wieś. Do własnego domku.

Byłem załamany. Co z kumplami z podwórka? Co z moim ukochanym blokiem? Nie chciałem zostać wiochmenem! Dojeżdżać do szkoły godzinę. Nie móc wysiadywać do późna na boisku. Stary jednak się uparł. I zaczął szukać domku, na który byłoby stać naszą rodzinę.

Wtedy nabrałem otuchy. Mieliśmy tak mało zaoszczędzonej forsy, że nawet po sprzedaniu mieszkania w śródmieściu, nie było szansy na kupienie choćby drewutni!

Dom przyzywał tatę… Rany boskie, całkiem mu odbiło

Minęło lato, nastał wrzesień. Wszyscy dawno zapomnieliśmy o tej jego mrzonce z domkiem na obrzeżach miasta. Wszyscy, ale nie staruszek. On zawsze był uparty jak osioł. Jeździł, sprawdzał, nękał agentów biur nieruchomości.

– Nie uwierzycie! – wpadł do domu pewnego wieczoru. – Znalazłem!

I zaczął opowiadać, jak w południe pojechał na oglądanie kolejnej nieruchomości na sprzedaż. Kosztowała dwa razy więcej niż wszystko, co bylibyśmy w stanie wysupłać, więc na spotkanie z agentem pojechał wyłącznie z przyzwyczajenia.

– Pędziłem obwodnicą dobrze znaną mi drogą – opowiadał, gdy usiadł z nami do kolacji. – Doskonale wiedziałem, gdzie powinienem skręcić do tego osiedla. I nagle, ze zdumieniem stwierdziłem, że przegapiłem zjazd! Jakby jakaś tajemna siła zasłoniła mi oczy! – zarechotał donośnie, my jednak nie podchwyciliśmy śmiechu.

Czuliśmy, czym ta historia się skończy.

– Przejechałem! – mówił dalej. – Ale pomyślałem, że jak zjadę na następnym rozjeździe, to jakoś bocznymi drogami dotelepię się z powrotem. I tak zrobiłem. Skręciłem z ekspresówki w wiosce na obrzeżach, której prawie w ogóle nie znałem. Zacząłem szukać szosy, żeby się cofnąć, albo przynajmniej wykręcić, aż tu nagle patrzę… Stoi dom. No, domek raczej. Całkiem ładny. A na parkanie napis „Na sprzedaż”. Ten dom mnie przyzywał!

Okazało się, że dom należał do jakiegoś mieszkającego samotnie dziwaka, któremu dopiero co się zmarło. Urzędnicy gminy zaraz postanowili położyć więc na posesji łapę. W ekspresowym tempie złożyli do sądu wniosek o przekazanie majątku na rzecz skarbu państwa. Sprawdzono, że nieboszczyk faktycznie nie miał żadnych krewnych uprawnionych do dziedziczenia po nim, i sprawę przyklepano. A gmina, wiadomo, czym prędzej wystawiła nieruchomość na sprzedaż. Za trzy czwarte rynkowej ceny. Dzień przed tym, jak pod dom zabłądził ojciec, wywieszono na nim ogłoszenie. Staruszek zdążył zadzwonić pierwszy.

Przeprowadziliśmy się już pod koniec października. Stare mieszkanie, w dobrej lokalizacji, udało się ojcu sprzedać w zasadzie od ręki. Forsy starczyło jednak jedynie na zapłatę za nieruchomość. Remont i nowe meble musiały poczekać na przypływ gotówki, tata zagonił nas tylko do malowania ścian.

Byliśmy na niego obrażeni, przegapiliśmy symptomy

Głupia sprawa, ale kiedy już przenieśliśmy się na tę wiochę i nie było już nic, o co można powalczyć, stary zaczął kapcanieć. Zawsze był człowiekiem czynu.

Energicznym, skorym do mierzenia się z losem. Gdy jednak nastały grudniowe wieczory i nie miał co robić, zaraz zaczęły się problemy: gorsza morfologia krwi, arytmia, kłopoty z oddychaniem. Nie skarżył się, a my z Konradem i mamą byliśmy na niego wciąż naburmuszeni, że samowolnie nas ubrał w to „sielskie” życie, wyszło więc tak, że jakoś zbagatelizowaliśmy wszyscy te pierwsze symptomy choroby. W domu czuliśmy się obco, na uboczu, ogólnie dziwnie. I za to wszystko winiliśmy ojca.

Uderzyło więc we mnie jak grom, kiedy pod koniec roku stary dostał nagle zawału. Reanimowaliśmy go z bratem, dopóki nie przyjechało pogotowie – na tę zapyziałą wiochę karetka jechała jednak chyba z pół godziny. Kiedy więc ojciec trafił w końcu do szpitala, było już za późno. Zmarł jeszcze tej samej nocy.

Rok zaczął się nam w minorowych nastrojach. Tatko, choć ostatnio taki denerwujący, wciąż siedział nam w głowach. Nie wierzyliśmy z mamą i Konradem, że już go nie ma. Snuliśmy się po naszym nowym domu, którego żadne z nas tak naprawdę nie chciało – po salonie, kuchni, łazience, przedpokoju z wielką wnękową szafą na parterze i po dwóch sypialniach na strychu (jednej dla mamy i drugiej dla mnie i brata) – przypominając sobie, jak ojciec mówił, że ten dom to znak od losu. Wspaniałe miejsce, które trafiło nam się fuksem, gdzie będziemy wiedli szczęśliwe życie. Latem mieliśmy wysiadywać na werandzie i zbierać porzeczki z własnego krzaczka, pielić grządki, przysposobić sobie ze schroniska psa. I co? I nic.

Spojrzałem w głąb piwnicy i… omal nie wrzasnąłem

Dom był obcy, wrogi, a w nocy z dołu dobiegały jakieś szmery i szepty. Konrad śmiał się ze mnie, że wierzę w duchy, ale ja naprawdę coś słyszałem! Dałbym też sobie głowę uciąć, że z lodówki znikało jedzenie, że coś podkradało nam chleb, jajka i, przede wszystkim, moją czekoladę.

– Pomóżcie mi, chłopcy – zwróciła się do nas mama pewnego styczniowego, sobotniego poranka. – Trzeba wreszcie posegregować rzeczy taty. Ja nie mam siły tego zrobić. Od razu płaczę.

W ponurym milczeniu zabraliśmy się więc do roboty. Mama chlipała na górze, ja z Konradem sprzątałem na dole. Zaczęliśmy od dużej wnękowej szafy w przedpokoju. Cały wszedłem do środka, wyrzucając ubrania starego, które brat pakował do worków. W pewnym momencie o coś się potknąłem i zatoczyłem na tylną ścianę, która… pod moim ciężarem nieoczekiwanie ustąpiła.

Zajrzałem w ciemną, wionącą stęchlizną szparę i zobaczyłem wąziutkie, kręcone schody wiodące w dół. W dół? Przecież ten dom miał nie mieć podpiwniczenia!

– Konrad! – zawołałem. – Tu jest jakieś sekretne przejście!

– Co to takiego? – spytałem, kiedy chwilę później patrzyliśmy na schodki razem.

– Bo ja wiem… Wygląda na to, że poprzedni właściciel miał tutaj dobrze ukryty schowek – domyślił się brat, równie podekscytowany jak ja.

– Co w nim jest?

– Przekonajmy się – oznajmił, biorąc latarkę i ruszając jako pierwszy w czeluść.

Dudniąc po schodkach, dotarliśmy do ciemnego pomieszczenia pod przedpokojem. Brat omiótł je snopem światła i… omal nie wrzasnąłem.

Tak, tato, jednak udało ci się rozwiązać tę sprawę

Zobaczyliśmy barłóg, a na nim dziecięce zabawki oraz papierki po czekoladach, tych, które mi poginęły.

– Coś tu mieszka – wyszeptał Konrad, a mnie włosy stanęły dęba na głowie.

– Pod nami. W naszym domu.

Chciałem od razu uciekać, ale nagle światło latarki oświetliło coś… dziwnego. Jakby skrzata kulącego się w rogu pomieszczenia. Wstrzymaliśmy oddechy, ostrożnie postąpiliśmy o pół kroku do przodu i wtedy do nas dotarło, że oświetlamy mniej więcej trzyletnie dziecko. Patrzyło na nas z przerażeniem, chude ciałko dygotało. Mała, bo była to dziewczynka, była niemiłosiernie brudna, blada, miała długie i potwornie skołtunione włosy.

– Rany! – jęknął starszy brat. – Skąd ona się tutaj wzięła? Czyżby… ten facet, który umarł, ją tutaj więził?

Nie odpowiedziałem, bo nagle coś zaczęło świtać mi w głowie. Coś nieprawdopodobnego, szalonego, dziwacznego. Konrad tymczasem dalej myślał na głos:

– Teoretycznie mogła tu przetrwać po jego śmierci. Takie chucherko prawie nic nie je, a sam mówiłeś, że z kuchni ginęło jedzenie. Musiała wychodzić stąd nocami, kiedy spaliśmy. Tylko kim ona jest…

Tosia? – przerwałem bratu, zwracając się do małej. – Tak masz na imię, prawda?

Dziewczynka drgnęła, ale wciąż trwała w bezruchu. Wysunąłem więc do niej ramiona. Czekałem. Po dłuższej chwili oderwała się od ściany i ostrożnie do mnie podeszła. Delikatnie wziąłem ją na ręce. Nie jestem siłaczem, ale ona ważyła tyle, co piórko. Odwróciłem się i ruszyłem schodami w górę. Chwilę później otoczył nas dzienny blask.

Reklama

– Ona naprawdę cię przyzywała, tato – szepnąłem. – To nie były urojenia. Rozwiązałeś tę sprawę.

Reklama
Reklama
Reklama