Reklama

Mój ojciec był twardym sukinsynem. Przynajmniej, dopóki nie dopił pierwszej flaszki.

Reklama

– Wbijcie to sobie do tych durnych łbów – zwracał się do mnie i dwóch moich braci. – Ludzie nie muszą was kochać. Na cholerę wam jakieś kochanie? Ludzie mają was szanować. A szanujesz tego, kogo się boisz…

Słuchaliśmy w milczeniu. Nie, żeby opowiadał mądrości. Baliśmy się spojrzeć w bok, żeby nie oberwać z otwartej w ucho. Jeszcze wtedy go szanowaliśmy. Sąsiedzi zresztą też. Niejeden wspominał, że jak stary Radwan za młodu szedł do remizy na ubaw, to ludzie uskakiwali mu z drogi.
Ale wkrótce ojcu jedna flaszka przestała wystarczać. Przy drugiej robił się z niego najpierw choleryk, a potem mazgaj. Ze łzami w oczach opowiadał wtedy ckliwe historie. Na przykład o niedźwiedzicy, co się złapała w paści pradziadka w lesie nad potokiem…

Tamtego roku zima przyszła pod Tatry wcześnie, we wrześniu, i miśka przyszła w te strony ze swoim małym szukać żarcia. No i zatrzasnęły się sidła na jej łapie. Ojciec opowiadał – a wszystko widział na własne oczy, choć był małym smykiem – że chłopi od razu, na oczach rannej niedźwiedzicy, utłukli małego. Samica wpadła wtedy w taki szał, że nikt nie miał odwagi zbliżyć się do niej nawet na odległość zaostrzonego drąga. Całą noc konała uwięziona, a jej ryki słychać było chyba pod Giewontem.

Kiedy to stary opowiadał, szkliły mu się oczy. Stary pierdoła! Gdyby teraz trafiła się taka gratka, ręka by mi nawet nie zadrżała. Rozjechałbym gadzinę choćby traktorem. Za niedźwiedzią skórę to by się w Niemczech dostało i ze trzy tysiące euro. A nasz stary, zamiast chwalić pradziadka, opowiadał jakieś dyrdymały, że Las Nad Potokiem to od tamtej pory miejsce przeklęte. Akurat, przeklęte! Chodziliśmy tam z braćmi na najlepsze jagody, najdorodniejsze rydze i żadna zjawa nam się nie ukazała. Zdziadział nam od tej wódki tatunio, oj, zdziadział. Szacunku już u nas nie miał.

Zobacz także

Brat wymyślił, żeby zarabiać na kamieniach

Kopnął w kalendarz, kiedy byłem już w szkole. Na marskość wątroby zdaje się. A my z Jędrkiem i najmłodszym Staśkiem trzymaliśmy się razem. Nie było w szkole kozaka, co by któremuś z nas podskoczył. Nie pasuje? Od razu w twarz i pod buty. Nawet jak dorosły podniósł na mnie albo brata drąga, to zaraz tej samej nocy łuna od pożaru stodoły nad jego gospodarstwem wisiała. „Klan Radwanów” – mówili o nas we wsi. Robiliśmy, co się nam podobało!

Na przykład te kamienie z potoku. Wybierać głazy z wody – surowo wzbronione. Do więzienia nawet można pójść. Ale nie dla nas te ceregiele. Najpierw wybieraliśmy je ręcznie przy samym ujściu, prawie w centrum wioski. Wtedy któryś z sąsiadów na nas doniósł. Przyjechała policja, jednak jak Jędrek chwycił widły, a ja siekierę, tylko pouczenie dali czy coś. Dla świętego spokoju przenieśliśmy się wyżej. Nad wioskę. Szło nieźle, dorobiliśmy się ciągnika z przyczepką, a potem koparki. Już nie trzeba było sygnetów w zimnej wodzie maczać.

Kamienie brali od nas (choć to zabronione) ludzie z Nowego Targu i Myślenic, czasem trafił się i jakiś paniczyk z Krakowa. Wybraliśmy z potoku tyle towaru, że w końcu osunęło się zbocze. Tym, że do wody zjechały świerki i kawałek łąki Gasiów, nikt by się nie przejął. Ale zsunęło się jeszcze i pół drogi prowadzącej na plebanię. No i drugi raz czepiła się nas policja, drugi raz trzeba było się z mundurowymi układać.

– Będziemy brali głazy z Lasku Nad Potokiem – zarządził następnego dnia Jędruś.

Ale ojciec zawsze mówił, że to miejsce przeklęte! – wypalił Stasiek.

Tylko na siebie z Jędrkiem popatrzyliśmy i gruchnęliśmy śmiechem. Też wymyślił…I znów wszystko szło jak po maśle. Całą wiosnę ładowaliśmy kamulce, aż furczało. Ludziska w wiosce trochę między sobą sarkali, że woda idzie z góry tak zamulona, że nawet krowy nie chcą jej pić, ale nam w oczy nikt krzywo nie spojrzał. Tylko by spróbował!

Tym, że w jarze osuwa się ziemia, wcale się nie przejmowaliśmy. Kto nas tu skontroluje? Leciały więc w dół chojaki po dwadzieścia metrów długie, sunęły do wody lisie nory i polanki, na których skubały trawę sarny. A kij im wszystkim w pysk! Byle u nas interes szedł.

Jakoś był koniec czerwca, kiedy TO się zaczęło

Najpierw sny. Że zima, mróz, a ja chodzę głodny po lesie. Zmrożonych pod śniegiem grzybów i jagód szukam. Dziwne. Za oknem upał, gwiazdy spadają, a ja całą noc trząsłem się z zimna. I jeszcze ten strach, samotność, rozpacz. Nie powiedziałem o tym Jędrusiowi, ale rankiem nie raz i nie dwa obudziłem się z oczami mokrymi od łez. Czego się w tych durnych snach bałem? Ludzi. Głupie, nie? Patrzyłem między drzewami w dół, na wioskę i trwoga chwytała za serce. Że po mnie przyjdą…

A potem, zaraz na początku lipca, był ten wypadek. Jędrek złapał łyżką koparki wielki kawał głazu. Ciągnął, aż silnik rzęził, i nic. Wysiadł, żeby kilofem głaz trochę poruszyć, i wtedy dobre pół tony spadło mu na nogę. Tuż nad kostką go chwyciło, ani mógł się ruszyć. Noga złamana, a Jędrek wył jak potępiony.

My ze Staśkiem nie wiedzieliśmy, co robić. Wezwać pogotowie? Nie dojadą. Policję? Przecież my na przestępstwie… Złapaliśmy po łopacie i jakoś ten głaz ruszyliśmy. Ze dwie godziny to trwało. A kiedy wreszcie brata do szpitala odwieźliśmy, lekarze powiedzieli, że wdało się zakażenie.

To wszystko przez tę niedźwiedzicę – odezwał się w drodze powrotnej Stasiek.

– A weź mi tu nie piardycz! – warknąłem.

Tym bardziej zły byłem, bo właśnie się zmierzchało, a ja wciąż miałem te sny.

– Kiedy ci mówię – upierał się Stach.

– W jakiś sposób odgrywamy jej ostatnie godziny. Ty śnisz głód, zimno i strach, Jędrka teraz kamień złapał za kostkę jak wnyki…

– Aleś się zagalopował, stary – uśmiechnąłem się cierpko. – Jak mamy grać te jej ostatnie godziny, to brakuje nam misia. Żeby go ludzie zatłukli. A póki co, żaden z nas bachora nie ma…

– Nie wiem, ale coś się jeszcze stanie. Zobaczysz – uparł się Stasiek.

Cholera, żebym ja go wtedy słuchał uważniej. Tego naszego braciszka kochanego. Zawsze był z nas trzech najdrobniejszy, najmniej skory do bitki. Ludzie go szanowali, bo we trzech byliśmy siłą. Ale tamtej nocy… Jędrek w szpitalu, ja do późna siedziałem w knajpie, żeby odwlec chwilę, kiedy głowę ogarnie sen, a Stasiek został po raz pierwszy naprawdę sam.

Zaatakowali go, pod samą furtką domu, który właśnie zaczynał dla siebie budować. Kto? Za co? A sam diabeł wie. Mało to ludziom zła narobiliśmy? Mało podpadliśmy w okolicy? Ktoś po prostu wykorzystał dogodny moment…

Wolałem nie ryzykować, zabrałem koparę z lasu

Pogrzeb Staśka odbył się na cmentarzu, z którego widać ciemną ścianę Lasu Nad Potokiem. Kiedy tak stałem, płacząc nad otwartym grobem i mając u boku siedzącego na wózku Jędrka – bo nie doszedł jeszcze do siebie po amputacji stopy – wzrok sam mi uciekał w stronę drzew. Wiele z nich nałamaliśmy, wiele spuściliśmy po zboczu do potoku, ale z daleka las nadal wyglądał okazale. W skroniach pulsował mi jego oddech, głowę ogarniał mi jego cień. Czułem lęk. Tak. Bałem się. Co jeszcze może się stać?

To właśnie wtedy, słuchając smętnej gadki księdza nad mogiłą Staśka, postanowiłem wyprowadzić z jaru koparkę. Zacząłem od razu, z samego rana następnego dnia. W domu zjadłem śniadanie, włożyłem dres, walonki i bejsbolówkę na łeb. Do ręki wziąłem kluczyki od koparki. I hajda pod górę! Dochodziłem już do potoku, kiedy spojrzałem pod nogi. W rozjeżdżonej, grząskiej glinie od razu spostrzegłem charakterystyczny, trudny do pomylenia trop. Odcisk niedźwiedziej łapy.

Reklama

Wróciła. Znowu objęła ten teren we władanie… Pełen szacunku przykucnąłem przy tym tropie, dotknąłem go opuszkami palców. A potem hyc! – wskoczyłem do szoferki, włączyłem silnik i nie oglądając się ani razu, wycofałem do wsi.

Reklama
Reklama
Reklama