Reklama

Pamiętam, jak ojciec wchodził do naszego pokoju, zanim zasnęłyśmy z Martą. Siadał na brzegu łóżka, głaskał mnie po głowie i szeptał:

Reklama

– Jesteście moim największym skarbem, dziewczynki.

Miał wtedy ciepły, lekko zachrypnięty głos i pachniał pastą do butów oraz czystą, starannie wyprasowaną koszulą. To było jeszcze zanim mama umarła. Przed chorobą, przed tym, jak nasz dom zaczął cichnąć, gasnąć, a ojciec zamieniał się w cień człowieka, którego znałam.

Po jej pogrzebie próbował być dzielny. Gotował zupę pomidorową, którą zawsze przypalał, i parzył herbatę w naszych ulubionych dziecięcych kubkach z Kubusiem Puchatkiem. Były oczywiście dwa, identyczne. Ale później coraz rzadziej z nami rozmawiał. Unikał wzroku. Gdy wracałam do domu, drzwi jego pokoju były zamknięte. Z czasem nawet przestał pytać, jak mi poszło na studiach. A ja, głupia, zamiast usiąść z nim i porozmawiać, coraz częściej wychodziłam z domu z uczuciem złości i pretensji.

– To on powinien się starać – mówiłam Marcie, pijąc z nią wino w naszej ulubionej knajpce. – To on jest ojcem, nie?

Marta wzruszała ramionami.

– Może tak mu łatwiej. Zamiast mówić o mamie, woli milczeć.

Zaczęłam też zauważać, że sąsiadka, pani Janina, od jakiegoś czasu coraz częściej przychodzi. Najpierw tylko pożyczała sól. Potem przynosiła ciasto. Aż w końcu zobaczyłam, jak ojciec z nią siedzi na werandzie i śmieje się z czegoś... My już od dawna nie umiałyśmy go rozśmieszyć. Niczym. Byłam rozdarta. Cieszyłam się, że nie jest samotny, ale... czułam też coś jeszcze. Jakby ktoś zajmował miejsce, które przecież nie było przeznaczone dla obcych. Ojciec zapewniał nas, że dom i działka po nim będą nasze. „Dla moich córek”, powtarzał. Ale z każdym miesiącem rzadziej używał liczby mnogiej. Coraz częściej mówił „ja”. „Ja nie wiem, czy jeszcze długo tu pożyję”. „Ja muszę pomyśleć o swoim spokoju”.

I właśnie od wtedy zaczęłam mieć złe przeczucia.

Czułam się jak intruz we własnym domu

– Tato, czy ja ci coś zrobiłam? – zapytałam, stojąc w progu jego pokoju. – Bo od miesięcy traktujesz mnie jak powietrze.

Siedział w swoim fotelu, w tych samych sztruksowych spodniach, co zawsze. Telewizor mrugał cicho, ale nie patrzył na ekran. Wpatrywał się w podłogę.

– Kasia, nie teraz.

– A kiedy, tato? – podniosłam głos. – Jak cię znowu złapię między wizytą u lekarza a herbatką z Janiną?

Uniósł wzrok. Surowy, zmęczony.

– Przesadzasz.

– Naprawdę? Bo myślałam, że jestem twoją córką, nie kimś obcym. A czuję się jak intruz, gdy przychodzę do domu!

– Nie rozumiesz mnie. Nigdy nie próbowałaś.

– Nie próbowałam?! – wybuchłam. – Mnóstwo razy chciałam z tobą rozmawiać, być, towarzyszyć ci nawet w błahych sprawach... Ale ty zawsze miałeś coś ważniejszego. Albo kogoś.

– Nie mów tak.

– Mówię, jak jest. Wiesz co? Czasem mam wrażenie, że wolałbyś, żebyśmy w ogóle nie istniały – powiedziałam to i od razu poczułam, jak serce ściska mi się z bólu. Ale te słowa już padły.

Patrzył na mnie długo. Milcząco. Bez cienia łagodności.

– Skoro tak myślisz, to może rzeczywiście nie ma sensu tego ciągnąć – powiedział w końcu i odwrócił wzrok.

Wyszłam, trzaskając drzwiami. W samochodzie uderzyłam rękami w kierownicę, aż alarm zapiszczał. Dlaczego czułam, że coś przed nami ukrywa? Jakby planował coś, co miało nas zaskoczyć. I nie miał odwagi powiedzieć tego wprost.

Liczyła się tylko sąsiadka Janina

– Mówiłaś mu to wprost? – zapytała Marta, gdy siedziałyśmy na kanapie w jej salonie. Pachniało kawą i dziecięcym szamponem – jej mała właśnie usnęła.

– Powiedziałam wszystko. Chyba za dużo. Może nawet za mocno. Ale nie wytrzymałam. On traktuje nas jak obce. Jakbyśmy już nie były jego rodziną...

– A może... po prostu ma już swoją – mruknęła, patrząc gdzieś za okno.

Zamarłam.

– O Janinie mówisz?

– A o kim? Siedzi tam codziennie. Gotuje mu, chodzi z nim do lekarzy. Czasem mam wrażenie, że zastąpiła mu mamę. I nas.

– Przesadzasz.

– A ty nie? – Marta spojrzała mi w oczy. – Przecież to się dzieje od wielu, wielu miesięcy. A my? Patrzyłyśmy i udawałyśmy, że nic nie widzimy.

Nie wytrzymałam. Pojechałam prosto do niej. Do sąsiadki Janiny. Była oczywiście u nas w domu. Otworzyła mi drzwi w fartuchu, w rękach zwisała jej ścierka. Zmarszczki miała głębokie, ale oczy żywe i czujne.

– Kasiu? Co za niespodzianka. Tata dziś na działce...

– Nie do niego przyszłam – przerwałam.

Wpuściła mnie już bez słowa. Usiadłyśmy przy stole.

– Dlaczego pani? Dlaczego pani spędza z nim tyle czasu, kiedy my, jego córki, jesteśmy obok?

– Bo on mnie potrzebował – powiedziała spokojnie. – A wy... Wy miałyście swoje życie. Studia. Karierę. Dzieci. Wyjeżdżałyście. On został sam.

– Ale my jesteśmy jego rodziną!

– A ja jestem tylko sąsiadką, która otworzyła drzwi, kiedy inni je zamykali.

Nie miałam na to żadnej odpowiedzi.

Tata nie zostawił nam nic

Minęło kilka miesięcy od naszej ostatniej rozmowy. Od tamtej kłótni nie widzieliśmy się ani razu. Nie zadzwonił. Ja też nie. Byłam zbyt dumna, zbyt zraniona.

Kiedy zadzwonił telefon w środku nocy, już miałam ten niepokój w sercu. Marta tylko potwierdziła:

– Kasia... Tata nie żyje. To był zawał.

Nie płakałam. Nie od razu. Wzięłam wolne, zorganizowałyśmy pogrzeb. Wszystko zgodnie z tym, co by chciał – msza, skromna urna, kwiaty bez przesady. Janina oczywiście była. Siedziała w pierwszym rzędzie, trzymając się prosto, jakby to ona była wdową.

Kilka dni później wezwano nas do kancelarii notarialnej. Spodziewałyśmy się formalności – przepisania domu, działki, konta. Ojciec zawsze powtarzał: „To wasze. Po mnie zostanie wam chociaż ten dom”. Weszłyśmy do kancelarii – ja, Marta i Janina. Notariusz, starszy mężczyzna z zawiązanym krawatem w paski, uśmiechnął się grzecznie i otworzył teczkę.

– Zgromadziliśmy się dziś, by otworzyć testament śp. Tomasza K. – powiedział rzeczowym tonem. – Zgodnie z jego wolą, cały majątek, w tym dom, działka oraz środki finansowe, zostają przekazane pani Janinie N.

Zapadła cisza.

– Co pan powiedział? – zapytałam, ledwo słyszalnie.

Wszystko zostało zapisane pani Janinie N. – potwierdził.

Marta zacisnęła szczęki.

– To niemożliwe. Przecież obiecywał. Zawsze mówił, że dom będzie nasz...

– Marta... – szepnęłam, ale nie słuchała.

Janina spojrzała na nas, jej oczy były pełne napięcia.

– To nie ja prosiłam – powiedziała cicho. – On sam...

– Sam zdecydował, że córki nic nie znaczą? Że wystarczy ugotować rosół i dostajesz wszystko?! – krzyknęłam, czując, jak zalewa mnie fala wściekłości.

Nie chciałam słuchać niczego więcej. Wybiegłam na zewnątrz. Świat zdawał się być wirującym absurdem. Tata nie zostawił nam nic. Ani słowa wyjaśnienia. Ani listu. Tylko pusty dom, do którego nie mamy już prawa.

Ojciec czuł się opuszczony przez nas

Nie mogłam spać. W głowie mi huczało. Marta się nie odzywała. Janina pewnie już planowała, jak przemebluje salon. Kilka dni później, z poczuciem, że muszę z kimś porozmawiać, pojechałam do pana Zdzisława – sąsiada, który znał ojca jeszcze z dawnych lat. Często razem dłubali przy aucie, siedzieli na ławce, pili herbatę.

Zdzisław otworzył w dresie, z herbatą w jednej dłoni i pilotem pod pachą.

– O, Kasieńka... wejdź, wejdź. Coś się stało?

Usiadłam na wersalce, wdychając zapach papierosów i starych mebli. Nie owijałam w bawełnę.

– Tata przepisał wszystko Janinie.

Sąsiad westchnął i potarł kark.

– Dom, działkę, konto. Nam z Martą nie zostawił nic.

– Wiem – powiedział cicho.

– Wiedział pan, że tak będzie?! – podniosłam głos.

– Twój ojciec się mnie radził. Był rozdarty. Ale mówił, że czuł się... zostawiony.

– Jak to „zostawiony”? Przecież dzwoniłam, przyjeżdżałam, ciągle chciałam rozmawiać!

– No właśnie, Kasieńka. „Przyjeżdżałam.” On nie potrzebował odwiedzin co miesiąc. Chciał, żeby ktoś z nim był. Codziennie. A Janinka była. Gotowała, słuchała, śmiała się z jego sucharów. A wy... miałyście swoje życie. I on nie chciał wam przeszkadzać.

Słuchałam i czułam jak coś ciężkiego zaczyna mnie dusić za gardło.

– Czyli to nasza wina?

– Nie. Ale on tak to widział. Samotny stary facet. Z poczuciem, że nikogo już nie obchodzi.

Wyszłam od niego w milczeniu. W głowie szumiały mi jego słowa. Przez cały ten czas myślałam, że ojciec odwrócił się od nas. A może... to my odwróciłyśmy się pierwsze?

Nie potrafiłam wybaczyć, ale zrozumiałam

Zadzwoniłam do niej. Głos miałam suchy jak wiór.

– Czy mogłybyśmy się spotkać?

– Dobrze – odpowiedziała bez wahania. – Przyjdź dziś po siedemnastej.

Dom był już inny. Na ganku pojawiła się nowa wycieraczka, w kuchni pachniało zupą grzybową. Weszłam, nie zdejmując kurtki.

– Usiądziesz?

– Nie. Przyszłam, bo muszę coś z siebie wyrzucić – powiedziałam. – Zabrała nam pani ojca. I dom, który miał być naszym. Ma pani świadomość, co zrobiła?

Janina nie uciekła wzrokiem. Oparła dłonie o blat stołu.

– Nie zabierałam nikogo. To on mnie wybrał. Ja tylko byłam tu, kiedy inni uciekli.

– Łatwo tak mówić. My nie miałyśmy szans! Przecież on nas odsuwał.

– Bo czuł się niepotrzebny. A ja... ja dawałam mu normalność. Śmialiśmy się, robiliśmy zakupy, podlewaliśmy kwiaty. To było wszystko, czego chciał.

Zaczęłam płakać. Złość mieszała się z żalem i czymś jeszcze... wstydem?

– Nawet listu nam nie zostawił. Ani jednego zdania.

– Pisał jeden. Ale go spalił – powiedziała cicho. – Mówił, że i tak nie zrozumiecie.

Spojrzałam na nią. Nie jak na złodziejkę, ale jak na kobietę, która po prostu była, kiedy nas zabrakło. Nie potrafiłam jej wybaczyć. Ale chyba po raz pierwszy po prostu... zrozumiałam.

Katarzyna, 33 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama