Reklama

Zawsze wydawało mi się, że jestem z tych ludzi, którzy nie muszą już niczego załatwiać z przeszłością. Pracuję w dużej agencji reklamowej, mam dwupokojowe mieszkanie w centrum i psa, który wita mnie po powrocie z pracy z większym entuzjazmem niż większość facetów w moim życiu. Mój ojciec mieszka 130 kilometrów stąd, w domu na przedmieściach mojego rodzinnego miasta. Zawsze był twardzielem. Kierowca TIR-a, który potrafił jednym zdaniem zmrozić atmosferę przy rodzinnym stole. Po rozwodzie z mamą nie był ani specjalnie wylewny, ani nachalny.

Reklama

A ja? Nie wiem, czy bardziej tęskniłam, czy raczej cieszyłam się, że nie muszę z nim rozmawiać. Zadzwoniłam do niego ostatnio w styczniu. Tak, tylko żeby złożyć życzenia imieninowe. Rozmowa trwała niecałe trzy minuty. „Dzięki, Eliza. Trzymaj się”. I tyle. To był cały Tadeusz – surowy, zamknięty, bez czułości. Kiedy byłam młodsza, tłumaczyłam to sobie jego pokoleniem. Potem przestałam go tłumaczyć w ogóle. Ale teraz... teraz jest czerwiec, zbliża się Dzień Ojca, a Klara – moja przyjaciółka od liceum – stwierdziła, że „może czas się przełamać”.

– Daj mu coś fajnego. Jakiegoś smartfona? Będzie miał pretekst, żeby cię śledzić albo zadzwonić – zażartowała przy winie.

– Świetnie. Tylko że on nie lubi nawet rozmawiać – odpowiedziałam, krzywiąc się.

Ale może ty potrzebujesz porozmawiać z nim bardziej, niż ci się wydaje?

Patrzyłam wtedy przez okno na rozgrzany asfalt i pomyślałam, że... może faktycznie tak jest? Że nie chodzi o telefon. Chodzi o to, że ciągle coś we mnie pęka, kiedy widzę ojca z córką w kawiarni. Albo słyszę „Tato, przyjedź po mnie” w tramwaju. Postanowiłam, że w tym roku coś zrobię. Kupiłam ten telefon. Jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo pożałuję tej decyzji.

Było mi strasznie głupio

Dom ojca pachniał dziwnie, jakby kurzem i herbatą ekspresową. Ten sam dywan, ten sam fotel z przetartym zagłówkiem. Stałam w progu z torbą papierową w ręce i czułam się jak dziesięcioletnia dziewczynka, która właśnie miała dostać za coś reprymendę.

– Cześć, tato – rzuciłam, próbując się uśmiechnąć.

– Cześć – odpowiedział, nie wstając z fotela. Tylko spojrzał, skinął głową.

Położyłam torbę na stole. W środku był nowy smartfon. Najprostszy model, ale wyglądał nowocześnie – ekran na cały przód, cienki, z gumowym etui, żeby mu się nie wyślizgnął z dłoni.

– Mam coś dla ciebie – powiedziałam, odgarniając włosy z twarzy. Serce waliło mi szybciej, jakbym miała zdawać jakiś egzamin.

Ojciec zajrzał do torby. Wyjął pudełko, przyjrzał mu się, jakby nie wiedział, z której strony je otworzyć. Potem położył je z powrotem na stół.

Po co mi to?

Zamarłam.

– No... żebyśmy mogli rozmawiać. Dzwonić do siebie – wydukałam.

– Rozmawiać? – powtórzył powoli. – A kiedy ostatnio zadzwoniłaś?

Patrzyłam na niego przez kilka sekund. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Głupio mi było policzyć w myślach, ale wiedziałam – styczeń. I jeszcze wcześniej – wigilia. Dwa razy w roku. Zimne, formalne rozmowy, z oddechem ciszy w słuchawce. Ojciec wstał. Otworzył szufladę, zajrzał i powiedział:

– Ja tam mam ten stary. I tak nie używam.

Chciałam coś powiedzieć. Cokolwiek. Ale gardło mi się zacisnęło.

– No to... wszystkiego dobrego z okazji... – wydusiłam. – Dnia Ojca.

– Dzięki.

I tyle.

Wyszłam po dziesięciu minutach. A przez całą drogę do miasta dzwoniło mi w głowie: „A kiedy ostatnio zadzwoniłaś?”

Oczy zaczynały mnie szczypać

W mieszkaniu zapanowała cisza, która nie przypominała spokoju. Tylko szum lodówki i pojedyncze stuknięcia w kaloryferze przypominały, że nie jestem w jakimś bąblu próżni. Rzuciłam klucze na stół. Telefon ojca wyjęłam z torby i rzuciłam obok – jeszcze w pudełku, jeszcze nietknięty. Chciałam być miła. Chciałam... no właśnie. Co ja właściwie chciałam? Siadłam na kanapie i przez kilka minut wpatrywałam się w ścianę naprzeciwko. W ramce zdjęcie sprzed lat – ja z mamą w jakimś parku. Brakowało trzeciej osoby. Ojca nie było nawet wtedy, gdy jeszcze z nami mieszkał. Sięgnęłam po telefon. Wybrałam Klarę.

– Eliza? I jak było?

– Fajnie. Ciepło. Bez niespodzianek – skłamałam automatycznie.

– Serio? To super. A co powiedział na telefon?

Oddał mi go.

– Słucham?

– Powiedział, że po co mu to, skoro i tak nie dzwonię – wypaliłam. I dopiero wtedy poczułam, jak oczy zaczynają mnie szczypać.

Po drugiej stronie słyszałam milczenie Klary. W końcu westchnęła.

– Eliza... to go chyba naprawdę boli. Może bardziej, niż ci się wydaje.

– On mnie obwinia, ale to on był nieobecny. Nawet jak był – odpowiedziałam ostro.

– A może właśnie przez to boli go twoja nieobecność jeszcze bardziej? Może liczył, że chociaż teraz się zbliżycie.

– To czemu mówi, jakby mnie odpychał?

– Może dlatego, że nie umie mówić inaczej?

Nie odpowiedziałam. Głos mi zadrżał. Bałam się, że jak coś powiem, to pęknie we mnie jakaś tamta, dziecięca część. Nie powiedziałam Klarze, że mam ochotę płakać. Nie powiedziałam, że jego pytanie dudniło mi w uszach jak echo. Tylko rozłączyłam się i zostałam sama. Z telefonem, który miał coś zmienić, a tylko bardziej pokazał, jak strasznie nic się nie zmieniło.

Ktoś musi pęknąć pierwszy?

– Nie zadzwonisz do niego? – zapytała Klara dwa dni później, kiedy spotkałyśmy się na kawę. Wpatrywałam się w swoje cappuccino, jakby miało udzielić mi odpowiedzi.

– A po co? Żeby znowu mi powiedział coś w stylu „nie zawracaj sobie głowy”?

– Może... żeby sprawdzić, czy to nie był tylko jego sposób, żeby się obronić?

Pokręciłam głową.

On mnie nigdy nie szukał. Nawet jak byłam dzieckiem. Przecież wiesz. Zawsze musiałam dzwonić pierwsza. Składać życzenia. Przypominać, że istnieję. W końcu przestałam.

Klara westchnęła i przysunęła się bliżej.

– Eliza, ale teraz jesteś dorosła. Może czas wyjść z tego schematu „kto kogo zostawił” i po prostu zrozumieć, że jesteście dwójką samotnych ludzi, którzy się mijają.

Patrzyłam na nią bez słowa.

– On nie jest łatwy. Ale ty też nie jesteś. Ktoś musi pęknąć pierwszy.

Przez chwilę chciałam jej powiedzieć, żeby przestała. Że nie zna wszystkich szczegółów. Że nie wie, jak to jest czekać latami na jedno dobre słowo od ojca. Ale coś we mnie zadrżało. Jakaś część mnie, która jednak tęskniła. Tylko nigdy nie przyznałam się do tego głośno. Wróciłam do domu i znów spojrzałam na telefon. Leżał obok laptopa, zimny, martwy. Włączyłam go. Zaczęłam go konfigurować, nie wiedząc jeszcze po co. Może po to, żeby sprawdzić, czy wpisanie mojego numeru jako pierwszego w kontaktach coś zmieni. A może po to, żeby sprawdzić, czy jeszcze potrafię zrobić ten pierwszy krok.

Twarde słowa i drżące dłonie

Nie uprzedziłam go. Wsiadłam w pociąg, potem autobus, potem przeszłam kilometr pieszo. Była sobota, po trzynastej. Wiedziałam, że będzie w domu, bo „w weekendy to on nigdzie nie chodzi”. Tak przynajmniej mówiła sąsiadka, kiedy ostatnio go odwiedzałam. Drzwi otworzył mi w swetrze, tym samym, co zawsze – ciemnoszarym, z wytartymi łokciami. Zmarszczył brwi, jakby nie był pewien, czy dobrze mnie widzi.

Coś się stało? – zapytał.

– Tak. Chciałam porozmawiać.

Nie odpowiedział. Odsunął się od progu i gestem zaprosił mnie do środka. Dom był cichy, pachniał znowu kurzem i zupą z wczoraj. Usiadłam. On też. Między nami był stolik, a na nim leżał stary, przybrudzony pilot do telewizora.

– Nie wiedziałem, że przyjedziesz – powiedział po chwili.

– Wiem. Ale... nie mogłam spać po tej ostatniej wizycie. To, co powiedziałeś...

Pokręciłam głową, szukając słów.

– Może nie dzwoniłam, bo nie wiedziałam, co powiedzieć – wyrzuciłam z siebie.

Tata nie odpowiedział od razu. Spojrzał na swoje dłonie, jakby coś na nich liczył.

– A ja milczałem, bo nie chciałem cię zmuszać. Myślałem, że jak ci zależy, to sama się odezwiesz.

Zaskoczyło mnie to. Głos mu zadrżał. Pierwszy raz chyba zobaczyłam, jak bardzo się waha.

– Miałem ci tyle rzeczy powiedzieć przez lata. Ale zawsze było nie w porę. A potem... jakoś przestałem próbować.

Zamilkliśmy.

Po dłuższej chwili wyciągnęłam z torby telefon.

– Wpisałam swój numer. Jako pierwszy.

Uśmiechnął się słabo, niemal niedostrzegalnie.

– To znaczy, że mogę zadzwonić?

– To znaczy, że... chyba bym chciała, żebyś spróbował.

I przez chwilę oboje byliśmy tylko dwójką ludzi, którzy bardzo się bali, ale jeszcze bardziej nie chcieli znów się rozminąć.

Teraz wiem, że jeszcze mogę

Wróciłam do siebie późnym wieczorem. Miasto tętniło życiem – pary w kawiarniach, śmiech w knajpach, zapach pizzy unoszący się z dostawczaka zaparkowanego na światłach. Czułam się, jakbym wróciła z innego świata. Z miejsca, gdzie czas płynie wolniej, a słowa ważą więcej niż zwykle. Położyłam torbę w przedpokoju. Miałam przy sobie jego telefon, zapomniałam zostawić w emocjach. Telefon ojca wciąż miał folię ochronną na ekranie. Wyjęłam go z etui, włączyłam jeszcze raz, sprawdziłam wszystko po kolei: kontakty, głośność, powiadomienia. Był gotowy.

Dodałam do jego kontaktów zdjęcie – zrobione dziś, ukradkiem. Tata w swoim swetrze, siedzący przy stole, z kubkiem herbaty. Wpatrzony w okno, jakby szukał tam odpowiedzi, których ja też nie potrafiłam znaleźć. Zanim zapakowałam telefon z powrotem do torby, dopisałam jeszcze: „Eliza – córka”. Tak, żeby nie musiał zgadywać, który numer jest mój.

Potem długo siedziałam na kanapie. Przypomniałam sobie znowu to jego nagłe pytanie: „A kiedy ostatnio zadzwoniłaś?” Nie odpowiedziałam mu wtedy. Ale teraz wiem, że jeszcze mogę. W końcu pierwszy raz od lat coś się ruszyło. Nie było wzruszających łez, padania sobie w ramiona, żadnych filmowych finałów. Ale była rozmowa. Było „chciałbym spróbować”. I było: „ja też”. To wystarczy. Na razie.

Eliza, 38 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama