Reklama

Kiedyś miałem wszystko: tytuł inżyniera, firmowy samochód, wizytówki z nazwiskiem, które nic dla mnie nie znaczyło, i ojca, który kiwał głową z aprobatą.

– Porządna robota, synu – powiedział raz. I to był jeden z nielicznych momentów, kiedy w ogóle powiedział coś, co brzmiało jak pochwała.

Miał wymagania

Z dzieciństwa pamiętam stale napiętą ciszę. Bałem się przyznać, że wolę pisać opowiadania niż rozwiązywać zadania z matmy albo wieczorem czytać Lema niż uczyć się schematów logicznych. Ojciec nie rozumiał takich rzeczy. Nie próbował zrozumieć, zresztą może nawet nie chciał.

Pamiętam, jak raz, może miałem dwanaście lat, pokazałem mu zeszyt pełen opowiadań. Takie krótkie historie o chłopcu, który rozmawia z gwiazdami. Ojciec nie przewrócił nawet jednej strony. Oddał mi zeszyt i powiedział tylko:

– Z tego chleba nie będzie. Lepiej idź się pouczyć równań różniczkowych.

Wtedy po raz pierwszy poczułem, że jestem tylko projektem, planem, że mam żyć według jego schematu. I przez wiele lat naprawdę się starałem nim być. Skończyłem najlepsze liceum w mieście, później politechnikę. Pracowałem w korporacji, którą on sam mi wyszukał. Miałem robić to, co ma sens. I robiłem, tylko że każdego dnia gasłem.

Aż pewnego ranka obudziłem się z bólem w piersi. To nie był zawał, ale atak paniki, świadomość, że życie mi przecieka przez palce, a ja wcale nie jestem jego autorem, tylko redaktorem cudzych wersji mnie. Więc odszedłem. Rzuciłem wszystko i postanowiłem pisać.

Męczyło mnie to

To była zima, ale nie taka z bajek – bardziej taka, co przenika do kości i zostaje w człowieku dłużej niż mróz na zewnątrz. Siedzieliśmy wtedy w kuchni. Trzymałem w dłoni wypowiedzenie z pracy.

– Rzuciłem robotę – powiedziałem ojcu.

– Zwariowałeś? – zapytał. – Z czego będziesz żył?

Wziąłem głęboki oddech. Wiedziałem, że cokolwiek teraz powiem, nie zostanie przyjęte. Ale i tak musiałem spróbować.

– Zrobiłem wszystko, czego chciałeś. Skończyłem studia, pracowałem na etacie, miałem pieniądze, stabilność. Ale nie miałem siebie. Teraz będę robił to, co chcę.

Nie od razu odpowiedział. Wstał, podszedł do okna, spojrzał na szarą ulicę. Może myślał, może tylko unikał mojego wzroku. A potem, bez emocji, bardzo cicho, powiedział:

– Nie chcę cię znać.

Nie zapytałem, czy naprawdę to powiedział, czy mu się tylko wyrwało. Po prostu wstałem i wyszedłem. Tego samego dnia wyniosłem się z rodzinnego mieszkania. Zabrałem kilka rzeczy, które mieściły się w jednej walizce. Zostawiłem świadectwa, dyplomy, pamiątki z konkursów matematycznych. Już nie były moje. Już nie musiały.

Miałem tego dosyć

Wtedy zrozumiałem, że jedno zdanie potrafi zniszczyć wszystko, co budowało się przez lata. Ale było też w tym coś oczyszczającego, jakby pierwszy raz od dawna coś naprawdę należało do mnie.

Kilka tygodni później pojechałem do rodziców, bo chciałem porozmawiać. Gdy wszedłem, matka poprosiła, żebym nie zaczynał od razu z gniewem. Ojciec nie odezwał się w ogóle. Wiedziałem, że będzie siedział w tym swoim wiecznym milczeniu, które robiło więcej hałasu niż krzyk.

– Nie przyszedłem się tłumaczyć – zacząłem. – Przyszedłem, żebyście zrozumieli, że nie będę już żył tak, jak ktoś mi kazał.

Ojciec spojrzał na mnie, zimno, spokojnie.

– Życie nie jest po to, żeby się w nim szukać. Tylko po to, żeby robić, co trzeba.

– A kto to ustala? Ty?

Wzruszył ramionami. Dla niego wszystko było proste: albo się nadajesz, albo nie. A ja się najwyraźniej nie nadawałem do jego świata. Matka próbowała coś powiedzieć, ale nie pozwoliłem jej wejść w słowo.

– Nie będę już waszym projektem. Nie chcę waszej zgody, nie czekam na aprobatę. Przyszedłem tylko powiedzieć, że odtąd będę żył po swojemu.

Oddaliliśmy się

Ojciec nie odpowiedział. Wstał, wyszedł z kuchni. Matka została. Patrzyła na mnie długo, jakby próbowała zapamiętać wszystko, czego wcześniej nie chciała widzieć.

– Damian… – zaczęła, ale nie dokończyła.

– Nie musicie mnie szukać – wstałem. – Powiedziałem, co chciałem wam oznajmić.

Wyszedłem. Za plecami została cisza, która nie należała już do mnie.

Pisanie bolało. Bo nie wymyślałem sobie światów – ja je rozkładałem na czynniki pierwsze. Wracały sceny z dzieciństwa, zimne komentarze ojca, puste spojrzenia, własna ręka chowająca zeszyt z opowiadaniami pod poduszkę, jakby to był wstyd, nie pasja. Zrozumiałem, że bunt nie daje ulgi. Daje samotność. Ale to była inna samotność niż wcześniej, taka, w której przynajmniej wiedziałem, gdzie jestem i kim jestem.

Kolka lat po tamtych wydarzeniach zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu pojawił się numer ojca. Powiedział tylko, że przyjdzie. Kiedy otworzyłem drzwi, wyglądał starzej, niż go zapamiętałem. W rękach trzymał czapkę. Nie wiedział, co z nią zrobić, więc obracał ją nerwowo.

– Nie rozumiem cię – powiedział. – Ale nie mogę cię stracić.

Przyszedł do mnie

Stał na progu jak ktoś obcy. Jak człowiek, który przychodzi po coś, czego sam nie potrafi nazwać.

– Nigdy mnie nie miałeś, tato – odpowiedziałem cicho.

Nie spojrzał w oczy. Może wiedział, że nie wytrzyma albo że już nie ma w nich miejsca na to, co chciał zobaczyć.

– Chciałem dla ciebie dobrze – rzucił po chwili.

– Wiem. Ale nigdy nie zapytałeś, czy to, co uważasz za dobre dla mnie, faktycznie takie jest.

Milczał. Przekładał czapkę z ręki do ręki, potem znów spojrzał w bok.

– Może jakoś byśmy to… – zaczął, ale przerwałem mu.

– Nie chcę już ratować czegoś, co nigdy nie miało prawa działać.

Nie odpowiedział. Odwrócił się i zszedł po schodach. Nie czekałem już, że kiedyś powie „jestem z ciebie dumny”. To zdanie nigdy nie padnie. I dobrze. Nie jestem tu po to, żeby ktoś mnie zatwierdzał.

Damian, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama