Reklama

Wiecie, kiedy zaczyna się weekend? – pytał dowcipnie mój ojciec. – Kiedy otworzy się szóstą puszkę! Albo najlepiej siódmą! – sam sobie odpowiadał ze śmiechem. Nie umiałem jeszcze zbyt dobrze mówić, kiedy poznałem te słowa. Moje rodzeństwo też je znało. Słyszeliśmy je bardzo regularnie, praktycznie w każdy piątek. A potem, kiedy ojciec stracił pracę, także w inne dni tygodnia.

Reklama

Matka zaciskała zęby, wynosiła butelki, rozbierała ojca i kładła go do łóżka, a potem znikała na coraz dłużej, bo ktoś musiał zarabiać na chleb. Brała nadgodziny w sklepie, łapała z polecenia kolejne fuchy jako sprzątaczka. Nienawidziła tego, ale mogła przynajmniej wziąć ze sobą do pracy Basię i Martę, byle nie zostawiać ich z ojcem, z którym już po jedenastej ciężko było nawiązać kontakt.

– Jeszcze kiedyś znowu będzie pięknie – mówiła nam. – Tata znajdzie pracę, nie będzie nam wciąż brakowało pieniędzy. Marta dostanie skrzypce, Wojtek pójdzie na dodatkowy angielski, a Basia zacznie chodzić na tańce… – marzyła na głos.

Nie kłam! Nigdy nie będzie pięknie!

Miałem siedem lat i nie rozumiałem, o czym mówi. Znowu? Niby kiedy było u nas pięknie. Ja tego nie pamiętałem. Kogo próbowała do tej bajkowej wizji przekonać: nas czy siebie?

– Nie kłam! Nigdy nie będzie pięknie! Tata nas nie kocha! Jest okropny i tyle! – krzyknąłem kiedyś i rozpłakałem się, bo całym sobą czułem, że to prawda.

Zobacz także

Baśka i Marta zaczęły wyć. W oczach mamy też pojawiły się łzy, ale mimo wszystko starała się nas pocieszyć i przekonać, że tata ma po prostu gorszy czas. Ojciec nie ułatwiał jej zadania. Zapominał o naszych urodzinach, o rozpoczęciu roku szkolnego, o wywiadówkach. Awanturował się. Gorszy czas nie miał końca…

– Odejdź od niego i to jak najszybciej. Pomogę ci, jak tylko będę mogła, a ty zaczniesz wreszcie żyć jak człowiek. Zrób to dla siebie i dla dzieci – mówiła babcia, kiedy nas czasem odwiedzała.

Nic z tego. Mama tylko się uśmiechała i odpowiadała zawsze tak samo:

– Kocham go. Obiecywałam na dobre i na złe. Pomogę mu stanąć na nogi i odbić się od dna. To nie jest zły człowiek – powtarzała. – Tylko trochę się pogubił.

– On się pogubił? Dziewczyno, on was zgubi! – grzmiała babcia.

– On nas kocha, jestem pewna. Tylko musi to sobie przypomnieć.

Mama była wyjątkowo twarda. Rzadko wzdychała, rzadko narzekała na swój los. Nasza rodzina nie była normalna.

Im byliśmy starsi, tym widzieliśmy więcej

Pierwszy raz zobaczyłem, jak płacze, kiedy ojciec posunął się za daleko, bo wylała jego trunki do zlewu. Siedziała potem w nocy w kuchni i płakała bezgłośnie, tak byśmy nie usłyszeli. Widziałem ją przez szparę w drzwiach, kiedy wstałem do łazienki. Następnego dnia była radosna jak zawsze. Z uśmiechem szykowała nam kanapki do szkoły i powtarzała z Basią wierszyk, który moja młodsza siostra miała mówić podczas przedszkolnego przedstawienia. Patrzyłem na mamę z niedowierzaniem. Jak to możliwe, że tata ją tak skrzywdził, a ona udaje, że nic się nie stało?

Pamiętam, że wyprawiła nas kiedyś na plac zabaw, a kiedy wróciliśmy, dla odmiany ojciec płakał. Przytulał nas po kolei i obiecywał, że teraz będzie inaczej. Przepraszał i zapewniał, że nas kocha, że od teraz będzie innym człowiekiem. I był. Chodził do kościoła, odprowadzał nas do szkoły i kupował lody, gdy mama zostawiła pieniądze. Zaczął szukać pracy.

A potem zniknęły mi pieniądze ze skarbonki. Nie było ich wiele, ale zbierałem na rower i odkładałem każdy grosz. Później zginęły pieniądze Marty, która odkładała na wymarzone skrzypce. Następne wyparowały kolczyki, które Basia dostała od chrzestnej, oraz srebrne sztućce, które mama dostała od swojej babci w prezencie ślubnym. Ojciec znowu płakał. Znowu przepraszał. Znowu obiecywał poprawę. A mama znowu zacisnęła zęby i zamiast odpocząć w weekend, poszła sprzątać cudze mieszkania i myć cudze okna, choć przez nasze ledwie co było widać.

Ojciec zostawił nas i prosząc, żebyśmy nic mamie nie mówili, „skoczył na chwilę do kumpla”. Nie było go cztery dni.

W końcu dotarło do niej, że jej starania są daremne

Nie przejmowałem się gadaniem ludzi. Udawałem, że nie słyszę. To tylko słowa, głupie słowa. Bardziej bolało, że mama nie kupiła mi nowych butów na zimę, bo pieniądze na botki ulotniły się portfela. I że facet ze spółdzielni przyszedł już dwa razy, żeby zapytać, kiedy opłacimy czynsz.
Choć mama starała się, byśmy nie słyszeli takich rozmów, to jednak rośliśmy i orientowaliśmy się coraz lepiej w sytuacji. Nasza rodzina nie była normalna. Ja i Marta już to widzieliśmy. Basia była za mała, by zdawać sobie sprawę, że robimy za osiedlową patologię. A mama, choć dorosła, nadal się uśmiechała, ukrywała siniaki pod pudrem i powtarzała, że ona kocha ojca, a ojciec nas, tylko trochę się pogubił.

Aż nadszedł dzień, kiedy czara goryczy się przelała. Mama wstała rano, żeby przygotować nam śniadanie. Ojca już nie było, wyszedł wcześniej. Razem z obrączką mamy, która zwykle leżała na stoliku przy łóżku. Mama zdejmowała ją, by nakremować dłonie, gdy kładła się spać. Tego dnia nie mogła włożyć obrączki z powrotem, bo jej nie było.

Szukała za szafką i pod łóżkiem. Przepytywała nas, czy nie wzięliśmy jej do zabawy, choć dobrze wiedziała, że żadne z nas by tego nie zrobiło. Dla niej była to świętość, symbol związku, tego, że miłość męża i żony nigdy się nie kończy. Nie dla mojego ojca.

I do matki wreszcie to dotarło. Nie pamiętam, żeby mama kiedykolwiek potem była tak zrozpaczona jak wtedy. Płakała, robiąc jajecznicę na śniadanie. Płakała, kiedy wyciągała nasze ubrania i książki. Płakała, kiedy przeliczała pieniądze i dzwoniła do babci, mówiąc, że przyjeżdżamy najbliższym pociągiem.

Kiedy byliśmy już dorośli, wyznała, że tamtego dnia pękło jej serce. Zrozumiała, że jej starania, wyrozumiałość, wiara i nadzieja nie mają żadnego sensu, skoro z drugiej strony jest tylko mur. Płacząc, pakowała nas, pakowała siebie, pakowała swoje życie. Ale gdy zamykała za sobą drzwi mieszkania, jej oczy były suche.

Mieszkanie babci składało się z dwóch pokoi. W jednym spały mama z babcią, w drugim nasza trójka. Jednak choć było ciasno i często kłóciliśmy się, bo jedno drugiemu wchodziło na głowę, i tak było lepiej niż kiedyś. Wreszcie, po tylu latach, było pięknie, jak obiecywała mama, bo drobniaki z naszych skarbonek nie znikały, bo ojciec się nie awanturował, bo nie przychodziły ponaglenia i monity. Bo kiedy urosła mi stopa, mama zabierała mnie do obuwniczego i mówiła:

– Te granatowe są całkiem ładne. Podobają ci się, Stasiu? Przymierz, kupimy, jeśli są wygodne. Pasują? To weź.

Zaczęło się nasze nowe życie. Mama nadal dużo pracowała, jednak nie musiała już brać tak wielu dodatkowych zleceń i nadgodzin, bo nie musiała utrzymywać takiego męża.

Dzisiaj widzę go po raz pierwszy od trzydziestu jeden lat

Babcia pomagała, jak mogła, mimo niewysokiej emerytury i kłopotów ze zdrowiem. Zawsze mieliśmy co jeść i w co się ubrać, choć o luksusach i pewnych marzeniach musieliśmy zapomnieć. Ojciec za „bunt” ukarał nas brakiem uczestnictwa w naszym życiu. Po rozwodzie nie tylko nie dzwonił, nie pisał, nie spotykał się z nami, ale też nigdy nie zapłacił alimentów. Nie interesowało go, czy potrzebujemy nowych ubrań, książek, aparatu na zęby albo kasy na obóz. Miał gdzieś, czy jesteśmy zdrowi, czy chorujemy.

Dzisiaj widzę go po raz pierwszy od trzydziestu jeden lat. I to tylko dlatego, że wystąpił o alimenty na siebie. Bo zgodnie z prawem i zasadami życia społecznego dzieci powinny wspierać rodziców na starość. Tak jak rodzice troszczą się o swoje dzieci, gdy te dorastają.

Reklama

Proszę jednak ocenić, Wysoki Sądzie, jak wyglądała troska tego człowieka o mnie i moje siostry. Czym powinniśmy mu odpłacić za to, co od niego otrzymaliśmy, żeby było sprawiedliwie. Bo los sprawiedliwy nie był, skoro on nadal oddycha, a nasza mama nie. Pociesza mnie jedynie, że nie dożyła dnia, kiedy otrzymaliśmy pozwy, bo pewnie zobaczyłbym, jak płacze po raz trzeci w swoim ciężkim życiu.

Reklama
Reklama
Reklama