Reklama

Nie lubiłem mówić o sobie. Może dlatego, że w domu nikt mnie nigdy nie słuchał. Ojczym twierdził, że moje zainteresowania to głupoty, a mama... mama milczała. Po lekcjach pracowałem w sklepiku spożywczym. Odkładałem na kurs grafiki komputerowej. To było moje marzenie. Jedno z niewielu, które trzymało mnie jeszcze przy zdrowych zmysłach. Sklepik stał się moim drugim domem – może ciasnym i pachnącym zgniłymi bananami, ale jednak miejscem, gdzie ktoś czasem zapytał, czy wszystko w porządku. I nie chodziło mu tylko o to, czy dobrze wydałem resztę. To tam po raz pierwszy usłyszałem, że mam talent – i że nie jestem nikim.

Reklama

Nie umiałem mu spojrzeć w oczy

Ojczym potrafił zatruć nawet zwykły poniedziałek. Przychodziłem zmęczony po szkole i pracy, a on już czekał w kuchni, pijąc herbatę i gapiąc się w mały telewizor. Kiedy mijałem go w milczeniu, rzucał coś przez zęby, niby żartem:

– Co, nasz grafik wrócił? Dużo tych pikseli dzisiaj poprzesuwałeś?

Nie reagowałem. Wiedziałem, że każda odpowiedź to tylko pretekst, żeby się nakręcił. A mama... Ona zmywała naczynia, udając, że nie słyszy. Jak zawsze.

Coraz częściej zostawałem po godzinach w sklepiku. Pan Roman mówił, że nie musi mi płacić za każdą minutę, ale i tak zostawałem. Wolałem siedzieć na zapleczu, niż wracać do mieszkania, gdzie cisza krzyczała głośniej niż słowa.

Któregoś dnia zauważyłem, że pan Roman dłużej mi się przyglądał. Próbowałem zachowywać się normalnie, ale czułem, że coś zauważył.

– Bartek, wszystko w porządku? – zapytał nagle, gdy zapinaliśmy rolety.

– Tak, czemu miałoby nie być?

Wzruszyłem ramionami. Ale nie patrzyłem mu w oczy. Nie umiałem. Roman nic nie odpowiedział. Tylko pokiwał lekko głową i wrócił do kasy. Od tego dnia nie pytał już więcej. Ale zaczął przynosić mi ciepłą herbatę i kanapkę z serem – mówił, że zostało z porannej dostawy. Nie musiał nic mówić. Wiedziałem, że widzi więcej, niż bym chciał.

Jego słowa zapadły mi w pamięć

Pewnego popołudnia sklepik był niemal pusty. Poza jedną starszą panią, która przez dziesięć minut wybierała pomidory, nie było nikogo. Pan Roman siedział z tyłu i jak zwykle przeglądał faktury, ja dopisywałem ceny do nowych kartonów z sokami. Cisza była miła. Inna niż ta w domu.

Nagle Roman wszedł zza zaplecza, otrzepał dłonie z mąki – piekł wtedy bułki czosnkowe – i spojrzał na mnie jakby z wahaniem.

– Bartek… – zaczął cicho. – A u was w domu… wszystko gra?

Zamarłem z markerem w dłoni. Spojrzałem na niego, a potem odwróciłem wzrok.

– Jest jak jest – mruknąłem. – Ojczym ma swoje zdanie na każdy temat. Zwłaszcza jeśli to dotyczy mnie.

Roman pokiwał głową, nie pytając o nic więcej. Usiadł na wysokim stołku przy ladzie i zamyślił się.

– Wiesz, mój syn... – zaczął po chwili. – Też miał swoje pomysły. Chciał być muzykiem. A ja… ja wtedy mówiłem, że z muzyki to chleba nie będzie. No i się odsunął. Teraz mamy kontakt raz na ruski rok. Może miałem rację, a może byłem po prostu za twardy.

Milczałem. Ale jego słowa zapadły mi głęboko w pamięć. Tego dnia, pierwszy raz, wyciągnąłem z plecaka szkicownik. Pokazałem mu jeden rysunek – taki sobie, niedokończony, robiony w tramwaju.

– To twoje? – zapytał.

Przytaknąłem niepewnie. Uśmiechnął się. Nie powiedział nic wielkiego. Tylko tyle:

– Rób dalej.

Ale powiedział to tak, jakby właśnie ten szkic miał jakieś znaczenie. Jakby był ważniejszy niż oceny z matmy, czy ile zarabiam w jego sklepie.

Wyciągnął do mnie pomocną dłoń

Minęło kilka tygodni. Zacząłem przynosić szkicownik do sklepu częściej. Rysowałem w przerwach, między klientami, czasem po zamknięciu, kiedy Roman robił porządki albo znikał na zapleczu. Nigdy mnie nie poganiał. Wręcz przeciwnie – czasem przynosił mi nowy długopis albo ołówek i mówił, że „został mu po synu”.

Któregoś wieczoru wyjął z szuflady stary laptop i postawił go przede mną.

– Mam propozycję – powiedział. – Może byś coś dla mnie zaprojektował? Ulotkę. Albo coś na Facebooka. Sklepik potrzebuje trochę świeżości, a ty masz oko.

Patrzyłem na niego zdumiony.

– Naprawdę?

– A czemu nie? Znasz ten sklep lepiej niż niejedna agencja reklamowa. Poza tym ufam ci.

To było coś więcej niż zlecenie. To było zaproszenie, żeby zrobić coś, co naprawdę miało znaczenie. Przez kilka dni szkicowałem, próbowałem różnych wersji. Roman był cierpliwy. Raz mówił, że za ciemne, innym razem, że „fajnie, ale czegoś brakuje”.

W końcu zapytał:

– Chcesz spróbować czegoś więcej?

– W sensie?

– Znam faceta, który prowadzi małą firmę graficzną. Robią rzeczy dla lokalnych sklepów, restauracji. Szukają kogoś na staż. Mogę zadzwonić.

Zatkało mnie.

– Ale… ja jeszcze się uczę. I nie mam portfolio…

Masz serce do tego, Bartek. A reszta przyjdzie z czasem.

To był pierwszy raz, kiedy poczułem, że ktoś naprawdę we mnie wierzy. Nie dlatego, że musiał. Ale dlatego, że widział we mnie coś, czego sam jeszcze dobrze nie rozumiałem.

Nie chciałem się już tłumaczy

Nie mówiłem w domu o stażu. Nie dlatego, że planowałem to ukrywać. Po prostu nie miałem siły mierzyć się z ironią ojczyma. Wiedziałem, co by powiedział:

– Grafik? Czyli darmowy frajer od lalusiowatych obrazków?

Więc milczałem. Chodziłem do szkoły, potem do sklepiku, a raz w tygodniu – do tej małej agencji. Robiłem najprostsze rzeczy – poprawiałem kolory, układałem zdjęcia na szablonach. Ale każda godzina tam była jak powiew świeżego powietrza. Roman pytał, jak idzie. Czasem komentował: „Widzę, że ci się oczy świecą”. I miał rację. Po raz pierwszy miałem poczucie, że idę w stronę, którą sam wybrałem.

W domu wszystko było po staremu. Ojczym siedział przed telewizorem, rzucając swoje uwagi w przestrzeń.

– Znowu przy komputerze siedzisz? A może byś się w końcu czymś konkretnym zajął?

Nie odpowiadałem. Już nie czułem potrzeby się tłumaczyć. Mama patrzyła na mnie ukradkiem, jakby chciała coś powiedzieć, ale brakowało jej odwagi. W końcu, po jednym z kursów online, dostałem pierwsze małe zlecenie – etykieta na domowy sok malinowy dla znajomej z agencji. Kilka godzin roboty, kilkaset złotych, ale trzymałem ten przelew jak coś świętego.

– Zarobiłem jako grafik – powiedziałem cicho Romanowi, pokazując projekt.

– I bardzo dobrze – uśmiechnął się. – Widzisz, Bartek, czasem trzeba po prostu się uprzeć. Nawet jeśli nikt inny nie wierzy.

W tamtym momencie zrozumiałem, że opinia ojczyma przestaje mieć znaczenie. Że moje życie to nie jego komentarze. Że powoli buduję coś swojego – na przekór wszystkiemu.

Nie potrzebowałem przeprosin

Matura zbliżała się wielkimi krokami. Nauczyciele naciskali, w domu atmosfera była jeszcze bardziej napięta niż zwykle. Ojczym ciągle powtarzał te same teksty: że nic ze mnie nie będzie, że świat nie potrzebuje marzycieli. Ale ja już wiedziałem, że to nieprawda.

Po maturze wróciłem do sklepiku. Nie za ladę – tym razem jako grafik. Firma, z którą współpracował Roman, zatrudniła mnie na pół etatu. Projektowałem nowe logo dla sklepiku, ulotki, oprawę na media społecznościowe. I to nie była łaska – dostawałem za to wypłatę. Prawdziwą, uczciwą pensję.

– Nasz chłopak od wizji – mówił Roman z dumą do klientów, pokazując nowe grafiki. – Wszystko to zrobił Bartek.

Wtedy poczułem, że jestem na swoim miejscu. Nie rzuciłem wszystkiego, nie przestałem się uczyć. Wręcz przeciwnie – zacząłem chłonąć wiedzę jeszcze bardziej. Kursy, książki, tutoriale w nocy. Każda godzina spędzona przed monitorem była teraz świadomym wyborem, a nie ucieczką.

Pewnego dnia przyszła do sklepu mama. Stała niepewnie w drzwiach, nie wiedziała, czy wejść.

– Słyszałam… że ci się udaje – powiedziała cicho.

Skinąłem głową. Chciałem coś odpowiedzieć, ale w gardle stanęła mi gula.

– Twój ojczym… może nie zawsze ma rację – dodała, a ja pierwszy raz od dawna zobaczyłem, że naprawdę się wstydzi.

Nie potrzebowałem przeprosin. Już nie. Tego dnia, gdy zamykałem drzwi sklepu, spojrzałem na szybę, na której wisiało moje nowe logo. I po raz pierwszy od bardzo dawna naprawdę się uśmiechnąłem.

Nareszcie wiedziałem, kim jestem

Dziś, mijając sklepik na rogu, zawsze się uśmiecham. Roman wciąż tam był – czasem machał mi przez szybę, czasem zawołał na herbatę. Sklep wyglądał zupełnie inaczej: moje logo, moje plakaty, moja praca. W domu niewiele się zmieniło. Ojczym dalej drwił, mama dalej milczała, ale to już nie miało znaczenia. Wiedziałem, kim jestem i dokąd zmierzam. Nie potrzebowałem aprobaty. Wystarczyła mi wiara, że potrafię. Bo właśnie tam, między regałem z kawą a kasą, po raz pierwszy ktoś powiedział mi: „Jesteś dobry w tym, co robisz”.

Bartek, 19 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama