Reklama

Nie wiem, kiedy to kłamstwo zaczęło mnie przerastać. Może wtedy, gdy po raz pierwszy powiedziałam znajomym, że lecę do Stanów do pracy. Miałam w ręku tani bilet do Oslo, nie do Chicago, i głowę pełną strachu. Tak wyszło. Życie nie ułożyło się tak, jak obiecywali w szkole średniej. Miałam być kimś, a zostałam sprzątaczką w hotelu pod lotniskiem. Przez te wszystkie lata grałam rolę – wysyłałam kartki, udawałam wideo rozmowy, pokazywałam zdjęcia z internetu. Każdego dnia sprzątam cudze pokoje, a wieczorami wciąż udaję, że śpię pod amerykańskim niebem.

Bilet w jedną stronę

– Jak to, do Stanów? – mama patrzyła na mnie tak, jakby właśnie dowiedziała się, że wygrywam w totolotka.

– No tak, Justyna mi załatwiła. Sprzątanie, opieka nad starszą panią, coś się znajdzie – odpowiedziałam i odwróciłam wzrok. Nie chciałam widzieć jej łez.

W rzeczywistości Justyna nawet nie wiedziała, że wyjeżdżam. Ona naprawdę była w Chicago i naprawdę miała wszystko, co ja tylko udawałam. Chciałam tam pojechać, naprawdę, ale nie miałam ani pieniędzy na wizę, ani nikogo, kto by mi pomógł. Kiedy znalazłam ogłoszenie o pracy w Norwegii, nie zastanawiałam się długo. Byle dalej. Byle zniknąć. Lot był tani. Hostel też. Zatrzymałam się na trzy dni w Oslo i przesiadłam się w autobus do miejscowości, której nazwy nawet nie potrafiłam wymówić. Hotel, w którym miałam zacząć pracę, stał na wzgórzu, obok stacji benzynowej i dużego parkingu dla tirów. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał źle. Po dwóch tygodniach wiedziałam już, że tu zostanę. Nie było powrotu. W Polsce wszyscy wierzyli, że jestem w Ameryce.

– Tam to się dorobisz – mówiła mi kuzynka na pożegnanie. – Dobrze robisz, ja bym też pojechała, gdyby nie dzieci.

Nie miałam dzieci, nie miałam nic. Nawet bagaż miałam pożyczony. Siedziałam wtedy przy brudnym oknie pokoju pracowniczego i patrzyłam na samoloty startujące z pobliskiego lotniska. One naprawdę leciały do Chicago. Ja nie.

„Prawdziwa” Ameryka

Zaczęło się od zdjęcia. Wrzuciłam na swoje sociale widok na jakieś miasto – nie pamiętam już które – z podpisem: „Pozdrowienia z mojej nowej dzielnicy w Chicago”. Lajki posypały się jak śnieg w grudniu. „Ale ci zazdroszczę!”, „Jak tam jest?!”, „Nie zapomnij o nas!”. Ktoś napisał, że jestem odważna. A ja siedziałam wtedy na przerwie w kuchni socjalnej, piłam rozpuszczalną kawę i walczyłam ze zmęczeniem. Ludzie chcieli wierzyć. Nawet moi rodzice. Mama w rozmowie przez telefon dopytywała, czy w sklepie można płacić dolarami i czy naprawdę w Stanach wszyscy mają suszarki w łazienkach. Tata nie mówił wiele, ale wiem, że był ze mnie dumny. Czuł, że córka „wybiła się”, choć nie do końca wiedział, co właściwie robię.

Zaczęłam doklejać do tej historii kolejne szczegóły. Mówiłam, że opiekuję się starszą panią, że mieszkam na przedmieściach. Odpowiadałam, że „dużo pracuję, ale dobrze płacą”. Czasem wrzucałam zdjęcie z internetu – filiżankę kawy, zachód słońca, ulicę jak z filmu. Nikt nie pytał, co naprawdę robię. W hotelu byłam „tą cichą”. Nie integrowałam się z innymi. Po pracy zamykałam się w pokoju i pisałam wiadomości do znajomych, że mam teraz zmianę nocną, że właśnie jadę autobusem przez ośnieżone ulice Chicago. W rzeczywistości zmywałam podłogę na trzecim piętrze i czyściłam sedesy, które ktoś zostawił w opłakanym stanie. Prawdziwa Ameryka? Moja była zmyślona, ale za to czysta i pachnąca kawą.

Kłamstwo, które urosło

Z początku to miało być tylko na chwilę. Miałam popracować miesiąc, może dwa, odłożyć coś i wrócić. Potem miałam powiedzieć, że jednak zostałam, że dostałam lepszą ofertę, ale tydzień zmienił się w miesiąc, miesiąc w rok, a kłamstwo rosło. W hotelu przepracowałam pięć lat. Zmieniłam pięć przełożonych, przenosiłam się z piętra na piętro, a pokój, który wynajmowałam u pewnej Szwedki, stał się moim domem. Codziennie rano zakładałam niebieski fartuch, związywałam włosy w ciasny kok i wchodziłam w rolę kobiety niewidzialnej. Goście hotelowi patrzyli na mnie jak na mebel. Czasem ktoś powiedział „thank you”, czasem zostawił kilka koron napiwku. Czasem zostawił bałagan, jakby testował moją wytrzymałość.

A w Polsce? Tam byłam bohaterką. Na rodzinnych spotkaniach temat „nasza Asia z Ameryki” był hitem. Mama opowiadała, że dobrze mi idzie, że dużo pracuję, ale nie narzekam. Kuzynka twierdziła, że ktoś mnie widział na zdjęciu w „Times Square”. Nikt nie zadawał pytań. Nikt nie chciał wiedzieć, jak to możliwe, że nie przysyłam paczek, że nie dzwonię z amerykańskiego numeru, że nie odwiedzam ich na święta. Było mi w tym wszystkim… wygodnie. Smutno, ale wygodnie. Prawda kosztowała więcej niż bilet do Chicago. Prawda by wszystko zburzyła. I choć czasem miałam ochotę krzyknąć: „Jestem tylko sprzątaczką!”, to zaraz przypominałam sobie, że mam swoją wersję świata. I że ludzie wolą tę ładniejszą.

Listy zza oceanu

Zbliżały się święta, więc jak co roku, wysłałam kartki. Kupiłam w lokalnym kiosku pocztówki z Nowym Jorkiem – takim, jakiego nigdy nie widziałam. Dopisałam datę, przykleiłam znaczki, które znalazłam w internecie i wydrukowałam, bo te norweskie nie pasowałyby do opowieści. Napisałam: „U nas śnieg, dużo pracy, ale damy radę. Tęsknię”. Mama zadzwoniła po tygodniu.

– Asiu, kartka doszła. Jak ty znajdujesz czas na to wszystko? – jej głos był wzruszony. – Twoja babcia pokazała wszystkim sąsiadkom. Powiedziała, że jesteś w Ameryce, ale nie zapominasz o rodzinie.

Zacisnęłam usta.

– Staram się, mamo – odpowiedziałam. – Może za rok uda mi się przylecieć. Tylko muszę dopiąć parę spraw.

W rzeczywistości ledwo wiązałam koniec z końcem. Większość pieniędzy szła na wynajem pokoju i jedzenie. Zimą musiałam dorabiać dodatkowo, sprzątając domki na wynajem. Po pracy byłam tak zmęczona, że czasem zasypiałam w ubraniu, ale nie mogłam przerwać tej farsy. Wszyscy w Polsce żyli tym, co mówiłam. Czasem marzyłam, że to się samo wyda. Że ktoś przypadkiem zobaczy mnie w Norwegii, wrzuci zdjęcie do internetu i wszystko pęknie jak bańka, ale nikt mnie tu nie znał. Byłam anonimowa. Dla jednych Asia z Ameryki, dla innych – „ta Polka od sprzątania”. Żadna wersja nie była mną.

Niespodziewany gość

W sobotę rano usłyszałam pukanie do drzwi. To był dziwny, nieśmiały dźwięk, jakby ktoś nie był pewien, czy chce wejść. W szlafroku, z ręcznikiem na głowie, otworzyłam z przekonaniem, że to sąsiadka z dołu, ale to nie była ona. To była Monika. Monika – moja koleżanka z liceum, z którą nie widziałam się od dekady. I która wiedziała, że jestem „w Stanach”.

– No cześć, Amerykanko – powiedziała i uniosła brew. – Wiedziałam, że coś nie gra.

Stanęłam jak wryta. Monika miała na sobie plecak i kurtkę turystyczną, wyglądała jakby właśnie zeszła z górskiego szlaku.

– Co ty… – zaczęłam, ale zabrakło mi słów.

– Zobaczyłam twoje zdjęcie u znajomego. Tego hotelu. Kojarzyłam go, bo kiedyś spałam w nim z chłopakiem. Poskładałam fakty. Teraz pracuję z Norwegiem, przyleciałam na kilka dni. I pomyślałam, a co, jeśli Asia nigdy nie była w Chicago?

Zaprosiłam ją do środka. Usiadłyśmy przy kuchennym stole. Zaparzyłam herbatę i przez chwilę tylko milczałyśmy.

– Wiem, że kłamałaś, ale nie rozumiem dlaczego – powiedziała spokojnie. – Myślisz, że wszyscy by cię oceniali?

– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze. – Może bałam się być nikim.

Monika spojrzała na mnie uważnie.

– Jesteś kimś. Serio. Może nawet bardziej niż wielu tych, co siedzą za biurkami i tylko udają, że coś robią. Przynajmniej ty nie udajesz przed sobą. Tylko przed światem.

Tego dnia po raz pierwszy od lat nie czułam wstydu.

Pokój bez widoku

Monika wyjechała trzy dni później, ale zostawiła po sobie więcej niż tylko herbatniki i wspomnienie rozmowy. Zostawiła mnie z pytaniem, które dźwięczało mi w głowie jeszcze tygodniami: „A co by się stało, gdybyś powiedziała prawdę?”. Prawdę powiedziałam po cichu, na próbę – sobie. Potem napisałam maila do mamy. Nie wszystko naraz, tylko kawałek – że nie jestem w Ameryce, że pracuję w hotelu, że wstydziłam się wrócić z pustymi rękami. Nie odpisała od razu. Zadzwoniła po dwóch dniach.

– Asiu… mogłaś powiedzieć – usłyszałam. – My przecież byśmy cię i tak kochali. Nawet bardziej.

Nie wróciłam do Polski. Jeszcze nie. Zostałam w Norwegii, ale coś się zmieniło. Przestałam wrzucać zdjęcia z Chicago, nie mówiłam już o domach z basenem, o dolarach. Znajomi pewnie myślą, że się odcięłam. Może tak. Odcięłam się od kłamstwa, które przyrosło mi do skóry. W hotelu nadal pracuję. Nadal ścielę łóżka, myję kafelki, składam ręczniki w jakieś dziwne łabędzie. Tyle że teraz robię to z podniesioną głową. Bo wiem, że jestem w prawdziwym miejscu – nie na mapie, tylko w sobie. Pewnego dnia szefowa zapytała mnie, czy nie chciałabym awansu. Zamarłam. Nie dlatego, że nie chciałam. Tylko dlatego, że pierwszy raz ktoś zobaczył we mnie coś więcej niż osobę od sprzątania. Może to jest moja Ameryka. Pokój bez widoku, ale z otwartym oknem.

Joanna, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama