Reklama

Nie wszystko złoto, co się świeci. Kiedy poznałam Irenę, wydała mi się świetną babką. Już po kilku tygodniach. Zjawiała się bez uprzedzenia, korzystała z mojej łazienki, kosmetyków. I siedziała u mnie godzinami. Co za tupet!

Reklama

Dobrze nam się rozmawiało

Spotkałyśmy się na jakimś nudnym szkoleniu zorganizowanym przez firmę, z którą współpracowałam. Podeszła do mnie podczas przerwy na kawę i zagadała:

– Też się tak nudzisz jak ja?

– Aż tak to widać? – zaniepokoiłam się.

– Daj spokój – machnęła ręką – nikt, kto jest choćby średnio rozgarnięty, nie da rady słuchać tych komunałów ze szczerym zainteresowaniem. A ty wyglądasz na więcej niż średnio rozgarniętą…

Miła, niegłupia, elokwentna i bezpośrednia – podsumowałam ją w myślach, uśmiechając się przyjaźnie. Może okazać się fajną towarzyszką niedoli podczas dwóch dni, które przyjdzie nam spędzić w tym ośrodku.

– Klara – przedstawiłam się.

– Irena – podała mi swoją dłoń i zaraz wyskoczyła z propozycją: – Może wieczorem wybierzemy się na basen? Podobno jest przy nim jacuzzi – kusiła.

– Czemu nie – i tak nie miałam żadnych planów na wieczór, a uczestnictwo w firmowym pijaństwie zupełnie mnie nie pociągało. – Pogadamy wieczorem. Teraz musimy wracać do auli na dalszą część katorgi, znaczy szkolenia.

Irena zachichotała w odpowiedzi.

Mocząc obolałe od wielogodzinnego siedzenia mięśnie w jacuzzi, poznawałyśmy się bliżej. Dowiedziałam się, że Irka mieszka w tym samym mieście co ja, że jest singielką i także pracuje w księgowości. Narzekałyśmy na stratę czasu, jaką niewątpliwie był udział w tym szkoleniu, opowiadałyśmy sobie dowcipy, słowem polubiłyśmy się na tyle, że przy wyjeździe wymieniłyśmy się numerami telefonów, adresami i obiecałyśmy sobie, że będziemy w kontakcie. Prawdę powiedziawszy, nie za bardzo w to wierzyłam. Co innego wspólne spędzenie wieczoru w trakcie wyjazdowego kursu, kiedy nie ma się nic innego do roboty, a co innego wygospodarowanie czasu w normalnym, codziennym życiu, które jest szczelnie wypełnione obowiązkami.

Panoszyła się jak u siebie

Ale się myliłam. Irka zadzwoniła do mnie już w najbliższy weekend.

– Hej, co robisz? – zapytała na dzień dobry.

– Nic – odparłam zgodnie z prawdą. – Odpoczywam.

– Fajnie – stwierdziła radośnie. – To zaraz u ciebie będę.

Nie zdążyłam ani się zgodzić, ani zaprotestować, bo odłożyła słuchawkę. Nici z mojego leniwego leżenia z książką na kanapie – pomyślałam z żalem i niechętnie poszłam zmienić swój ukochany, aczkolwiek zupełnie nienadający się do pokazywania, frotowy szlafrok. Ledwie zdążyłam wrzucić na siebie jakieś ciuchy i związać niezbyt świeże włosy w kitkę, usłyszałam dzwonek do drzwi.

Poszłam otworzyć. Irka stała na progu i uśmiechała się od ucha do ucha. W ręce wcisnęła mi jakiś płaski pakunek.

– Nie będziemy przecież siedziały głodne – mrugnęła do mnie porozumiewawczo. – Pomyślałam o wszystkim i kupiłam nam ciastka. A ty zrób kawę – poleciła i bez cienia skrępowana pomaszerowała do pokoju. Chwyciła pilota do telewizora i zapadła się w fotel, by beztrosko skakać po kanałach.

„Czuj się jak u siebie” zamarło mi na ustach. I bez takiej zachęty czuła się w moim mieszkaniu jak w swoim własnym. Wybrawszy jakiś kanał muzyczny, podeszła do półki i z uwagą kontemplowała moją biblioteczkę.

– O, popatrz, masz to – wyciągnęła z regału jakiś tom. – A ja tak szukałam tej pozycji. Pożyczę sobie, dobrze? – i nie czekając na moją zgodę, wpakowała książkę do swojej torebki.

Byłam na siebie zła, że nic powiedziałam, a przecież nie lubię pożyczać książek. Nikomu. „No nic, stało się” – myślałam, nalewając kawę do filiżanek – następnym razem nie dam się tak zaskoczyć. Będę asertywna.

Niestety okazało się, że wobec Ireny trudno być asertywnym. Cechowało ją jakieś specyficzne połączenie bezczelności i bezradności, od której jak od tarczy odbijały się wszystkie moje „nie”. Potrafiła tak mnie zmanipulować, że nim się zorientowałam, wyrażałam zgodę na coś, na co kompletnie nie miałam ochoty. Ale początkowo nie zdawałam sobie z tego sprawy, bo jej prośby dotyczyły w sumie drobnych spraw. Z natury uczynna ze mnie osoba, więc robienie przyjaciółce małych przysług traktowałam jak coś zupełnie naturalnego.

Miałam tego po dziurki w nosie

Dopiero kiedy te prośby się nasiliły i przeszły w tryb wymagań, poczułam się wykorzystywana i zaczęło mi to mocno przeszkadzać.

– Słuchaj, przyjadę się do ciebie wykąpać – zawiadamiała mnie telefonicznie – bo u mnie nie ma wody.

Po czym się zjawiała, korzystała z mojej łazienki, z moich kosmetyków – jak twierdziła, zapomniała zabrać swoich – i siedziała godzinami. Coraz bardziej męczyły mnie jej wizyty, zwłaszcza że przestała o nich uprzedzać.

– Byłam w okolicy, więc wpadłam – anonsowała się, stojąc już na moim progu. – Nie masz przypadkiem czegoś do jedzenia? Głodna jestem jak diabli.

Innym razem zaskoczyła mnie o poranku, kiedy weszła bez pukania i zażądała:

– Klara, pożycz mi jakieś rajstopy, byle całe, no i nie czarne. Zobacz, swoje podarłam przed chwilą, nie mogę tak iść do roboty.

Aha, wrócić do domu też nie mogła. Do mnie miała bliżej, tak? W ramach odwetu, gdy opowiadałam o niej dziewczynom w pracy, nazywałam ją Migreną i bez skrupułów obgadywałam. Przynosiło mi to niejaką ulgę, ale wiedziałam, że dalej tak nie może być, bo w końcu ją uduszę.

Próbowałam więc Migrenę zniechęcić, zrazić do siebie. Celowo bywałam wobec niej opryskliwa bądź prawie wcale się nie odzywałam, ale na takie subtelne sygnały była głucha. Ja zaś ciągle nie mogłam się zdobyć się na powiedzenie jej prosto w oczy: „Nie przychodź do mnie więcej. Jestem tobą zmęczona”. Te dwa proste zdania więzły mi w gardle za każdym razem, kiedy panoszyła się u mnie w domu. Czułam, że się duszę, i nie wiedziałam, czy to przez jej obecność, czy przez mój własny brak odwagi, żeby postawić sprawę jasno.

Niebawem zaczynałam urlop i bałam się, że Migrena mi go zepsuje. Aby zyskać choć kilka dni spokoju, użyłam podstępu.

– Słuchaj Mi…Irena. Muszę wyjechać na kilka dni. Nie będzie mnie w domu do niedzieli.

– A gdzie jedziesz? – spytała.

Byłam na to przygotowana!

– Do rodziny w lubelskie – odparłam zadowolona, że przewidziałam jej ruch.

– Mogłabym razem z tobą? Nigdy nie byłam w lubelskim…

Normalnie mnie zatkało. Musiałam improwizować.

– Wykluczone, moja rodzina ma ciasne mieszkanko i na dodatek sporo kłopotów. Właśnie jadę po to, aby pomóc im je rozwikłać – kłamstwo przyszło mi z pewną trudnością, ale zabrzmiało wiarygodnie.

– Szkoda – smutek w jej głosie był gęsty jak smoła. – A może się na coś przydam, co? Czasem spojrzenie kogoś z zewnątrz jest najlepsze – nie poddawała się, próbując mnie namówić na wspólny wyjazd.

– Irka! Zrozum, nie możesz ze mną jechać. Muszę to załatwić sama – zdesperowana prawie krzyczałam w słuchawkę. – I to szybko. Dlatego nie mogę z tobą rozmawiać, bo się pakuję i zaraz jadę.
Chyba wreszcie do niej dotarło, bo życzyła mi bezpiecznej podróży i się rozłączyła.

Musiałam się przed nią kryć

Nie zamierzałam zaniedbać szczegółów mojego kamuflażu. Po pół godzinie z torbą podróżną wyszłam z domu i wsiadłam do samochodu. Już wcześniej umówiłam się z koleżanką, że zostawię go na parę dni u niej pod blokiem.

Wieczorem, opłotkami i pieszo, chyłkiem wróciłam do domu. W ciemności, bo nie zapaliłam światła, usiadłam w fotelu i rozkoszowałam się brakiem… Migreny. Jak niewiele potrzeba do szczęścia. Co za spokój, myślałam, popijając martini. Włożyłam słuchawki do uszu i uprzyjemniałam sobie relaks muzyką Hansa Zimmera.

Nagle poprzez ścieżkę dźwiękową do „Piratów z Karaibów” przedarł się ostry dzwonek. Rany, kto tam znowu? Pewnie sąsiadka chce coś pożyczyć, wydedukowałam i poszłam otworzyć. Z sąsiadami lepiej żyć w zgodzie. Nigdy nie wiadomo, kiedy będę w potrzebie. Otworzyłam i oniemiałam. W drzwiach stała Migrena.

– Cześć! – uśmiechała się szeroko. – Jesteś!

– No jestem – pokiwałam smętnie głową.

– Mówiłaś, że wyjedziesz, i widziałam, że na parkingu nie ma twojego samochodu, a w oknach jest ciemno, ale na wszelki wypadek postanowiłam sprawdzić – szczebiotała. – I zobacz, co za fart, zastałam cię!

Ręce mi opadły, a w głowie zakołatała przerażająca myśl, że nie uwolnię się od tej Migreny, że jestem na nią skazana do końca życia.

I pewnie by tak było, gdyby nie przypadek. Migrena na parę dni trafiła do szpitala. Nieładnie cieszyć się z cudzego nieszczęścia, ale byłam zadowolona, że przez ten czas nie będzie mogła mnie odwiedzać. Skoro siedzi w szpitalu, ja też sobie odpocznę. Od niej.

Znajomość zakończyła się przypadkiem

Ale coś długo trwał ten odpoczynek. Minął tydzień, potem drugi, a ona się nie odezwała. Nadzieja, że o mnie zapomniała, mieszała się z wyrzutami sumienia. Może to jednak było coś poważnego? Może potrzebuje mojej pomocy? Choć to toksyczna znajomość, chyba powinnam do niej zadzwonić. A jak znowu zacznie mnie nachodzić? No ale mimo wszystko wypada zapytać, co u niej… Gryzłam się z myślami kilka dni, w końcu postanowiłam zatelefonować.

– Co tam u ciebie? – zapytałam, kiedy odebrała. – Nadal jesteś w szpitalu?

– Aaa… to ty, Klara – zabrzmiało tak, jakby potrzebowała chwili, by uświadomić sobie, kto dzwoni. – Nie, nie jestem, skądże znowu. Po prostu byłam zajęta. Widzisz, w szpitalu poznałam pewną kobietę, bardzo miłą…

Reklama

Dalej już nie słuchałam. Czułam ulgę połączoną ze szczerym współczuciem. Wiedziałam, że mam Migrenę z głowy, ale naprawdę bardzo żal mi było tamtej nieznajomej kobiety. Nie miała pojęcia, co ją czeka…

Reklama
Reklama
Reklama